piątek, 26 grudnia 2014

Coś się kończy...coś się...

Czułam się singlem w te święta. Nie samotna, singlem. Jest różnica. Nie było ciebie, ciebie ani ciebie we mnie w te święta.

Trzeba to powiedzieć na głos. Nie były to cukierkowe święta. Nigdy nie są. Były wypełnione śmiechem, ale często szyderczym. Przerywane były docinkami, kłótniami, zdaniami z przesłaniem „bosz jak ja mam już dość jej/jego gadania”. W takiej intensywności i liczbie, że może jednak powinnam życzyć sobie spokojnych, a nie głośnych Świąt. Święta wypełnione mnóstwem przekleństw, krytykowaniem każdego i wszystkiego. To nie były cukierkowe święta. Ale przypomniałam sobie o tym, że przecież chciałam być zmianą jaką chcę widzieć w ludziach. Zatem telewizor został wyłączony i próby podjęcia rozmowy rozpoczęte. Jesteśmy liczną rodziną, więc wspomnień jest bez liku. Zadałam proste pytanie : „najbardziej obciachowy prezent jaki w życiu dostaliście?” I posypała się fala śmiesznych rodzinnych historii. Zdaliśmy. Daliśmy radę rozmawiać jako tako.

 Moje myśli, a co dopiero serce, nie śpiewały „All I want for Christmas is you”. Nie było nikogo „you”. I to jest w porządku. Nie było mi z tym źle. Przynajmniej nie przesadnie źle. Chciałam jedynie pewnych zjednoczeń, które nie doszły do skutku. Ale w sercu nie było nikogo. Pusto. Nada. Nothing. Out of service. I nie zasmucało mnie to. Ostatecznie okazało się, że All I want for Christmas is peace and quiet. Nie poczucie obowiązku, żeby kogoś pocieszać, okazywać zaangażowanie, zabawiać, ratować. W momencie kiedy poczułam, że nie dostanę w prezencie podobnej wrażliwości do swojej, odcięłam się od wszelkich wymagań. Usiadłam na swoim łóżku, rozłożyłam książkę na kolanach i mogłam być sobą. Ze sobą. Bez nikogo. I to jest w porządku. Można mieć wrażenie, że brzmię jak oziębła suka wyprana z uczuć. Ależ nie, one nigdzie się nie podziały. One tylko mają przerwę świąteczną. Potrzebują kogoś piekielnie silnego, kto je uniesie i znów pewnego dnia wyciągnie na światło dzienne. 

Gdy spoglądam na miniony rok i jego intensywność zdarzeń i wrażeń to ledwo wierzę, że to mój rok. Przeglądam posty z minionego roku i jestem z nich dumna. Byłam sobie swoim własnym Andrzejem Stasiukiem. Nie żałując ani jednego przebytego kilometra. Wystawiłam buńczucznie nogi przed siebie i wyciągnęłam je na desce rozdzielczej niepewnej drogi przede mną. W żadnym roku swojego życia nie zwiedziłam tylu miejsc i nie posiadłam takiej wiedzy o sobie jak tego roku. Jeśli miałabym jednym zdaniem podsumować rok 2014, powiedziałabym:

Nie bałam się robić wszystkiego, na co miałam ochotę.

Żałuję tylko jednej rzeczy, a to w bilansie 365 dni i mnóstwa wydarzeń, myślę, jest całkiem niezłym i niesamowicie dodatnim wynikiem. Napisałam swój własny poradnik pozytywnego podróżowania i myślenia. Nie potrzebowałam do tego nikogo, może już nigdy nie będę potrzebować. Podróże kształcą. Siebie.

„Stale płynne zachodzenie w głowę po każdej burze w szklance wody”. – to jeden z utworów, którym bym podsumowała rok 2014 i siebie.



„Ciche śluby, chemiczne sploty”.

Rok 2014 rozpoczęłam hucznie w Krakowie w idealnie dopasowanym towarzystwie. Wprowadził na stałe w moje życie osoby, które są, więcej niż bardzo, warte w nim pozostania. W tym roku całowałam, dotykałam, kiedy pragnęłam. Ocierałam się o zakochanie, które ciągle gdzieś umykało, ale ani trochę nie pozostawiło we mnie goryczy. Moje ciało nagromadziło wspomnień równie wiele jak dusza.

Gdańsk. Sopot. Gdynia. Warszawa. Zamość. Lublin. Mazury. Toruń. Bydgoszcz. Katowice. Londyn i mnóstwo stacji pośrednich, które bezpośrednio wprowadziły we mnie wiele wspomnień, uczuć i przemyśleń.  A rok zakończę pośród przyjaciół w górach. Nie mogę narzekać.

Banks. Jessie Ware. Sam Smith. Fisz. Mela Koteluk. Natalia Przybysz. The Fault in our stars OST. Begin Again OST. Angus and Julia Stone. The National. The 1975 to zaledwie niektóre płyty, które wzbogaciły moją kolekcję, a uznaję je za jedne z najlepszych roku 2014.

Grand Budapest Hotel. The Dissapearance of Eleanor Rigby. Comet. Men, Women and Children. Interstellar. Gwiazd Naszych Wina. Odruch Serca. Zacznijmy od Nowa. Boyhood. This is where I leave you. Bogowie. Służby Specjalne. The Skeleton Twins. Zaginiona Dziewczyna – to filmy, które najbardziej mną wstrząsnęły, zaciekawiły, zatarły się w sercu.

W kolejności przeczytania, poczynając od stycznia 2014, a te, które najsilniej działały na wyobraźnię, refleksję, rozwój języka, a jednocześnie rozrywkę – Morfina. Zaćmienie. Ciemno, prawie noc. Piaskowa Góra. Samolot bez niej. Obłokobujanie. Tajemnica Filomeny. Seria Percy Jackson. Gwiazd Naszych Wina. Papierowe Miasta. Dziewczyny Atomowe. Ostatnie Rozdanie. Im szybciej idę, tym jestem mniejsza. Bukareszt-kurz i krew. Rówieśniczki. On wrócił. Magiczny Słoń. Kocham cię, Lilith. Nie ma ekspresów przy żółtych drogach. O wolnym podróżowaniu. Jeszcze dzisiaj nie usiadłam. Witajcie w Rosji. Unicestwienie. Lalki w ogniu, opowieści z Indii. Seria Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. Traktat o łuskaniu fasoli. Gesty. Znaki szczególne. Czarne skrzydła. Betonowy pałac. Zaginiona Dziewczyna. The Good Luck of right now. Saga o Wiedźminie. Motyl. Dzika droga – jak odnalazłam siebie. – ten ostatni tytuł chyba najlepiej podsumowuje, dlaczego warto tyle czytać, dzięki tym bogatym doświadczeniom literackim pobijam swój życiowy rekord i dobijam do 100 przeczytanych książek w roku 2014.

It was all worth it.

Nie kończę roku w poczuciu beznadziei i cienia jakiś niepowodzeń. Odmawiam takiego zakończenia. Może nie jest to do końca happy ending, ale zgodny z moim sumieniem i mną.


Podsumowuję siebie jednym z największych hitów minionego roku, ale w o wiele bardziej głębokim wykonaniu.

„I’m gonna live like tomorrow doesn’t exist.
Watch my tears as they dry.
I’m holding on for dear life.
Won’t look down.
Won’t open my eyes.
Keep my glass full until the morning light,
Help me, I’m holding on for dear life”.



A Junkie?

Znowu jest singlem/wolna/sama.*


*Niepotrzebne skreślić.

środa, 24 grudnia 2014

Jakie życzenia złożysz sobie?

Życzenia.

Nie oszukujmy się większość z nas nie znosi ich składać ani otrzymywać, reagowanie jest równie bardzo krępujące jak układanie. Obnażanie się w szczerości życzeń jest jak stanie w tłumie nago, chcemy jak najszybciej pobiec gdzieś i się schować. Rzadko kto potrafi nas do siebie przycisnąć i wyszeptać do ucha coś adekwatnego, szczerego, pokazującego, że znamy daną osobę na wylot.

Na wylot to czasami chcemy przebić niektóre osoby w święta niż złożyć im życzenia;) Święta to obowiązek wybaczania, odzywania się do siebie, zapominania tego, co złe, puszczania czegoś w niepamięć, beztroski, pozytywnego stresu i zgiełku, kłótni małych i wielkich. Wielu z nas ogranicza się do wysyłania masówek „kopiuj, wklej”. Na takie życzenia zazwyczaj nawet nie chcę mi się odpowiadać. Liczy się pamięć – no tak. Nie ma co marudzić.

Za parę godzin zejdę na dół. Każda opnie ciało sukienką, a męskie grono wskoczy w garnitury lub modne koszulę w kratę i sweter. Będziemy błyszczeć odświętnością. I składać powielające się życzenia, może trochę bardziej uaktualnione, zgodne z nadchodzącymi wydarzeniami naszego życia.

Nikt nie pyta – co byś sobie życzyła?

Czego nam brakuje według naszego własnego spojrzenia i sumienia? Rosnącej co roku bańki niespełnionych życzeń?

W tym roku nie robimy sobie prezentów. Nasze małe dzieci w nas będą niewinnie liczyć na przełamanie w tym postanowieniu, ale się rozczarują.

Więc nie życzcie mi mnóstwa prezentów, masy książek płyt czy filmów. Nie będzie ich.

Nie życzcie mi spokoju i zdrowia, bo cokolwiek się nie wydarzy, są to czynniki niezależne od życzeń. Co ma być, to będzie.

Pragnę wariacji, spontaniczności, czegoś niesamowicie niespodziewanego. Chcę świąt głośnych, bez wredności przy stole, wyśmiewania się z siebie nawzajem, bez durnych żartów i wypominania sobie wszystkiego. Tego, ile kto dał na święta, po jakim czasie opuści stół wigilijny, tego jak mało ktoś pomagał czy kto opóźnia Wigilię. Chcę spontanicznych wybuchów śmiechu, w końcu prawdziwie radosnych i rodzinnych świąt. Tego i Wam życzę, bo wbrew pozorom gdzieś nam to ciągle ucieka.

Niech mi znów nie życzą szczęścia w miłości i drugiej połówki. Czy nie wiedzą, że sami sobie dajemy najwięcej szczęścia?

Wiele osób życzy mi, bym się nie zmieniała. Wszyscy uczniowie, współpracownicy pragną, bym nigdy nie ustawała w pasji i swojej energii i odrobinie szaleństwa.

„Nie zmieniaj się” – mówią. Zawsze znajdzie się coś wartego  i potrzebującego zmiany.

Czego ja sobie życzę? Pojęcia nie mam. Pewnie usłyszę życzenia udanego wyboru nowego samochodu, zdania przyszłorocznego egzaminu na kolejny awans zawodowy, na szczęście męża już kilku lat nie;)

Ludzie bombardują Facebooka piosenkami, śmiesznymi zdjęciami z bardziej lub mniej oryginalnymi życzeniami. U Junkie świąt nie będzie. Nie wiem czego sobie życzyć.  I to mnie dziś piekielnie smuci. Jedynie co przychodzi mi do głowy, uderzyły mnie dziś te słowa, wylazły gdzieś z meandrów świadomości. Słowa, którymi Jodie Foster kończyła swoją przemowę w podzięce za nagrodę za całokształt twórczości, kiedy to sama sobie składała życzenia:

„I want to be seen, to be understood deeply and to be not so very lonely”…

Więc może tego mi życzyć? W końcu ostatecznej likwidacji zawsze czającego się gdzieś smutku? Chyba pierwszy raz nie życzę sobie, by coś dostać, ale by mi coś odebrano. Energię, odrobinę szaleństwa, poczucie humoru i dozy optymizmu zawsze będę mieć i je dostaniecie – dojmującego smutku nikt mi jeszcze nie odebrał.

Zjemy dziś kolację, postaram się nie uciec od szalonej rodziny, przysiądę na fotelu z książką i będę sączyć herbatę patrząc na nich wszystkich z boku. Jutro tradycyjnie spotkam się wieczorem z wszystkimi starymi przyjaciółmi, by w poranek drugiego święta udawać przed matką, że nie mam kaca. Nie szykuje się nic zaskakującego. Jutro powiem sobie:



Zatem trzeba się znowu w sobie o coś dobrego i ciepłego postarać, wygenerować. Piszę ten monolog tutaj przed sobą i Wami, by gdzieś znów siebie wyrzucić. Bo potrzebowałam życzenia od siebie dla siebie.

Zadajcie sobie pytanie, czego byście sobie życzyli i podzielcie się ze mną tymi skrytymi życzeniami – to będzie dla mnie najlepszy prezent i życzenia.


Kochani – niech te Święta będą oryginalne, nienasycone i spontaniczne mimo swej tradycyjności!

czwartek, 18 grudnia 2014

Pierwszy raz zdradziłam ją, gdy...

“Take me as I am”


Nigdy nie była prosta. Tym bardziej prostolinijna, a już na pewno nie prostacka. Zawsze pociągały ją krawędzie, zawiłości, uwypuklenia, wyraźne i różnorodne kształty umysłu oraz ciała. Poznałam ją dość młodo. Od razu mnie zafascynowała. Potrafiła sprawić i uprzytomnić mi, że nie przypominam rówieśników. W tej kwestii pamięć nigdy mnie nie myli, bo poznałam ją w pierwszy dzień szkoły, kiedy podpowiedziała mi, gdzie mam usiąść. Przyciągnęła mnie do siebie wrażliwością. Pomyślałam, że takich osób, wrażeń i odczuć w domu nie miałam. Od tej pory już się od niej nie uwalniałam.

Prędko stała się moim najlepszym, najskrytszym powiernikiem. Wychowała mnie, wyhodowała moją wrażliwość, spostrzegawczość i silny zmysł obserwatorski. Zawsze była piekielnie spostrzegawcza i chyba to mnie najbardziej w niej pociągało. Nie umiałam się od niej uwolnić. Pociągała mnie jej nieobliczalność, a jednocześnie wieczna obecność. Bardzo wcześnie zorientowała się jak lubię pieprzyc się z mózgiem.

Wiedziała co powiedzieć, gdy ojciec wybuchał agresją, znęcała się siostra, raniła przyjaciółka. Nigdy nie myślałam, że spotkam kogoś, kto ją zastąpi. Kogoś kto nas rozdzieli, obnaży, wyciągnie z matni. Przyszedł ten dzień, kiedy ją w końcu zdradziłam. Pierwszy raz zdradziłam ją w szkole średniej…
Moją intymność. Zdradziłam moją intymność… Moją drugą siebie, folder sekretnych myśli, plik wrażliwego serca i silnie ukrywanych bogatych emocji.

To wtedy, w wieku 17 lat, ukochana przyjaciółka, moja K. , przebiła się przez mój mur. Pomogłam jej trochę, bo pozwoliłam jej więcej odczytywać siebie i to ona zapytała wprost, jako pierwsza: „Junkie, czy jesteś lesbijką?”. Minęła ponad dekada, a moja K. jest nadal powierniczką mojej intymności. Mało w życiu poznałam osób, które potrafią pytać o wszystko, bez ogródek, bez wstydu i poczucia winy przedzierać się do naszej intymności.   

Drogocenna i zatracana intymność. Tak bezczelnie ją zdradzamy. W czasach kiedy miłość i śmierć jest tak powszechnie dostępna z wysoką liczbą wyświetleń i odsłon w telewizji czy Internecie, intymność stała się niesłychanie luksusowym towarem. Zachowujemy pozory otwartości profilami na różnych stronach i wszelkiego rodzaju komunikatorami, ale intymności unikamy.

Bo czym jest intymność? Może dotyczyć ciała i z tym się przede wszystkim kojarzy, ale również dotyka ona i zamyka w sobie bliskie relacje, odczucia absolutne i doskonałe w kontakcie z czymś, ale przede wszystkim to skrywane, najbardziej osobiste uczucia. Uczucia, które mamy prawo skrywać dla siebie jeśli bywają bardzo osobiste, wstydliwe czy kompromitujące.

Intymność to przekraczanie granic jak głęboko w ciebie wejdę…jak głęboko pozwolimy komuś wejść w siebie.

Intymność przecież chowa nie tylko nieśmiałość cielesną. „Nie robiłam nigdy tego, nie dotykałam nigdy tam, nikt nie brał mnie tak…”

Intymność to ochrona osobista. Chronimy miejsca, w których boimy się zranienia, albo w których ktoś najbardziej zranił nas.

„Intymność wiele mówi o tym, kim człowiek jest dla samego siebie. Jak się do siebie odnosi, co jest ważne w świecie jego wartości”.

Obnażenie intymności, to bezgraniczne obnażenie siebie, a to bywa przerażające. Bo co jeśli to, co chowamy nie jest kolorowe? Jak wyrazić coś, co budowało się we mnie od lat? Jak upłynnić w słowach, bez agresji, kolory i szarości dzieciństwa. Jak przekazać, jakim nośnikiem, jakim doborem środków stylistycznych duszy, każde rozczarowanie, paniczny strach czający się w najczarniejszych zakamarkach? Złamane serca, utracone zaufanie, zdrady, wszystkie gierki i kłody jakie życie pod nogi rzucało? Przecież wszystko będzie brzmiało banalnie, jak trywialny hollywoodzki melodramat, co najwyżej urośnie do momentami wytwornego dramatu brytyjskiego. Nie marzę o klasie kina francuskiego, cierpieniu kina hiszpańskiego czy zawiłości kina skandynawskiego. Będę co najwyżej jak banalna, bijąca po oczach, kolorowa szafa grająca stojąca w kącie podrzędnego baru amerykańskiego. Popijając whiskey, bo przecież na trzeźwo się nie da, wrzucasz monetę, wyrzuca się opowieść. 

Nie okażę prawdziwej kakofonii filharmonii mojej intymności. Ubranie tego w słowa autentycznie dramatyczne i najlepiej odwzorowujące drugą mnie mogłoby być tragiczne w skutkach. Choć mimo tego, że wiemy, że szafa chowa potwory, a morderca kryje się na piętrze, to i tak ją otworzymy, a uciekać będziemy w górę po schodach. Nie wiedziałabym nawet od czego zacząć - gdzie prolog, rozwinięcie, dramatyczne zakończenie, czy będzie epilog? Ona wzięła mnie tak, tamta brała mnie tak, tamta rzuciła mną tak, tamta przyparła do muru, jeszcze inna uzależniła, posłała na bolesny odwyk bez biletu powrotnego.

W każdym bliskim związku pojawia się fascynacja cudzą tajemnicą. Może przybrać formę nieokiełznanej fascynacji. Ciągłe pytania. Co ją złamało? Kto ją złamał? Kto podciął jej skrzydła? W jaki sposób? Jak ona to zniosła? Jakim cudem ona jeszcze chodzi? Czy to ja ją naprawię? Czy poradzę sobie z jej nienaprawialnością? Czy przeprowadzę ją? Czy doprowadzą ją do końca? Czy otworzę? Czy oszaleję?

Tyle osób chciałoby wiedzieć…mnie. Co skrywa mój język duszy, który ma na imię Junkie?
Nie możemy nikogo mieć na własność. A to oznacza, że czyjejś intymności również. Uparte dążenie do poznania całkowitej intymności bywa źródłem cierpień i ostatecznie intymność między dwojgiem ludzi może zniszczyć. Z troski może zrodzić się obsesja.

Prawdziwa i prawidłowa intymność powinna być pokornym pogodzeniem się z faktem, że nie wszystko jesteśmy w stanie poznać i zrozumieć. Wiąże się z przystaniem na odmienne wartości, odmienny byt, postrzeganie świata i jego rozumowanie. Piekielnie trudna sztuka.
Intymność bywa niesamowicie delikatna. Wymaga połechtania, dopieszczenia, dotykania, polizania jak najdelikatniejszych ran.

Mało kto mnie w życiu łechtał, dopieszczał, lizał…

Otwierał.



“Please give me something to
Convince me that

I am not a monster”

poniedziałek, 15 grudnia 2014

(Nie)pogoda ducha?

Sezon jesienno-zimowy nie jest przychylny rozchmurzającej pogodzie, tym trudniej w tym okresie o pogodę ducha. Pogodę ducha, która uwalnia człowieka od egocentrycznego i narcystycznego spektaklu, w którym uczestniczymy od czasu upowszechnienia smartfonów, komputerów, telewizji, i Facebooko-pochodnych. Pogoda ducha, która wprowadza spokój i pogodzenie likwidując nieład hałasu, którym się otaczamy uciekając od pytań o sens i obnażenie pustki, jaka prawdziwe wypełnia nasze życie. Zawalamy umysły mózgowym spamem, uprawiamy myślactwo zamiast konstruktywnego myślenia prowadzącego do rozwiązań.

Jestem obserwatorem, swoim własnym wewnętrznym narratorem, świadkiem samego siebie, analizatorem, ale i jednocześnie katalizatorem. Ogłosiłam dla siebie jakiś czas temu post dla duszy. Chcę wyciągnąć rękę do swojej duszy i się z nią pogodzić, zaleczyć w niej niepogodę. Polega to na pogodzeniu się ze sobą prawdziwą, ze swoim życiem, takim jakie jest, a nie takim, na jakie chciałabym je zmienić. To zgoda na brak zmian. Życie jest wystarczającą wieczną zmianą, która nas ciągle zaskakuje.

Filozof Tadeusz Gadacz stwierdza, że żyjemy w kulcie wiedzy i zwraca uwagę na to, że mądrość, a wiedza to dwa oddzielne pojęcia. „Bo nie można przecież być mądrym i jednocześnie o tym wiedzieć. Mądrość jest skromna i pokorna”, a człowiek nabiera rozumu kiedy w coraz większym stopniu rozumie siebie i innych. Przecież intelekt bez rozumu jest niebezpieczny, w połączeniu z namiętnością rodzi fanatyzm. W dzisiejszych czasach my lubimy wszystko Do It Yourself. Zasysamy programy paradokumentalne, pochłaniamy poradniki, self-help. Ale wiedza to nie mądrość. Więc ja nie szukam wiedzy matematycznej, fizycznej czy biologicznej, bo ona nie uczyni mnie mądrzejszą i nie uchroni mnie przed psychologią własnego umysłu. Żyjemy zbyt krótko, by móc nabyć wszystkie mądrości, dlatego tak ważne jest kształcenie humanistyczne. Jak mawiał Paul Ricoeur : „Cóż wiedzielibyśmy o miłości i o nienawiści, o uczuciach etycznych – dodajmy także, o mądrości, gdyby nie zostało to wypowiedziane lub sformułowane przez literaturę?”



Dlatego rozkładam parasol i walczę z niepogodą ducha. Walczę na tyle, ile mogę. Ale jestem przygotowana również na porażkę. Bo podkreślam, pogoda ducha to niekoniecznie sukces. To pogodzenie się z brakiem takowego. Pozornie żyje nam się lepiej. Żadne pokolenie nie miało takich dóbr i udogodnień. Powinno to być współmierne większemu samozadowoleniu i szczęściu, a mimo wszystko ciągle czujemy się samotni wśród tłumu otoczeni masą posiadanych przedmiotów i przyjaciół na Facebooku. Międzynarodowa Organizacja Zdrowia bije na alarm w związku z gwałtownie rosnącą liczbą osób cierpiących na depresję i wyższą liczbę prób samobójczych. Nowoczesny konsumeryzm to już ledwie zauważalna forma samooszukiwania i ignorowania najważniejszych ludzkich potrzeb kompletnie niezwiązanych z posiadaniem. Jesteśmy jak aktorzy, którzy mimo tego, że spektakl się skończył, to nie umiemy zejść ze sceny. Musimy grac chociażby przed samymi sobą. Towarzyszy nam ciągła ambiwalencja między mieć czy być. Nie umiemy już 
prawie żyć inaczej, jak tylko pnąc się w górę.


Nie wiem czy zauważyliście, że ludzie rywalizują nawet w formach odpoczynku, lenistwa, a nawet autopomocy. Gdy nie wiedzie się finansowo, to staramy się niekiedy być najlepszymi pacjentami psychoterapeuty albo być mistrzem w relaksowaniu się. Rzucamy tym ludziom w twarz za pomocą Internetu i portali społecznościowych. Co jest aż tak atrakcyjnego w głośnym sukcesie osobistym? Gdyby prześledzić biografie ludzi sukcesu, zobaczylibyśmy, że poprzedza je smutna i cierpiętnicza historia. Psycholodzy wskazują na najbliższy przykład takowej ambiwalencji w odbiorze filmu „Wilk z Wall Street”. Okazało się, że połowa widzów uznała sukces tytułowego bohatera za godny pozazdroszczenia i naśladowania. Druga połowa odbiera film jako krytykę chciwości bohatera i systemu, który ostatecznie zapewnia mu dostatnie życie. A nie trzeba „pytać psychologa by na własne oczy dostrzec, że tytułowy Wilk cierpi na skrajną, przerażającą formę narcyzmu.” Zgadnijcie jaka była moja reakcja na film i jego treści;).

Bez obaw, nie jesteśmy zepsuci do szpiku kości przez dzisiejszy (niedo)rozwój technologii i podwyższanie drabiny sukcesu. Oczy kierują się znów na mamusię i tatusia. Wiele od nich zależało, bo jeśli uzależniali miłość od naszych osiągnięć, to możliwe, że już w dzieciństwie nabawiliśmy się niezdrowej żądzy sukcesu i chęci bycia zauważonym. (Dziękuję mamo i tato). Ale nie powinniśmy się na nich gniewać, ponieważ robili to prawdopodobnie w dobrej wierze w celu przygotowania nas do wyścigu szczurów. Nie przewidzieli wypadkowej takiej miłości zależnej od naszych sukcesów. Nie przewidzieli, że wykiełkuje w nas przez to wieczny lęk o to, kim jesteśmy i co nas określa. Skąd mogli wiedzieć, że otwierają mnie rozgadany jarmark mózgu, który nigdy nie ma godzin zamknięcia.
Ponoć lekarstwem jest wcześniej wspomniany minimalizm i pogoda ducha. Gdy zatrzymujemy się i ogarnia nas lęk i mówimy sobie „boję się”, pierwsze pytanie w szkole duchowej jakie pada to: „kim jest ten, który się boi? – „ktoś we mnie – moje wewnętrzne dziecko” – „Kto doświadcza wewnętrznego dziecka?”

Zniewalamy się posiadaniem i zazdrością o cudze. A jak przypomnę sobie będąc dzieckiem, chciałam zasypiać tylko ze swoim jednym, najbrzydszym misiem na świecie. Z mnóstwa klocków Lego, aut, pistoletów i lalek, na zawsze zapamiętałam tego misia. Dziecku w kojcu nie trzeba tęczy pluszaków i mnóstwa bodźców z kolorowej telewizji, zachwyca się swoim jednym misiakiem. Niemowlę potrafi długo z uwagą i zachwytem spoglądać na własną stopę, kałużę czy kolorowy kamień. Pan Eichelberger zaleca trening samoograniczania, bo mamy wybór – albo będziemy księżniczkami, które będą nabywać coraz więcej poduszek by nie siedzieć na niewygodnym ziarnku grochu, albo nauczymy się spać na twardym, co w ostateczności rozluźni nasze ciało.

Ja co noc kładę się na swoim grochu. Lubię spać na płaskim, dla większości - niewygodnie. Najnowsze badania psychologiczne donoszą, że nasze szczęście w 50% jest kompletnie niezależne od nas, ponieważ jest uwarunkowane genetycznie. Innymi słowy, rodzimy się biologicznie zaprogramowani do szczęścia, z określoną dyspozycją do jego doświadczania. Jedynie 10% to warunki zewnętrzne, takie jak warunki życia, rodzina, miejsce pracy, pieniądze czy relacje z innymi. Pozostałe 40% to nasze działania i nastawienie, do którego można zaliczać umiejętność wybaczania, poszukiwanie sensu życia czy praktykowanie uprzejmości. Zatem jeśli rzeczy materialne konstytuuje jedynie 10% szczęścia, 40% mogę kreować je sama, a ogromne 50% nie jest zależne ode mnie, to ja kończę się spinać. Ktoś w genach może przekazał mi dogłębną niepogodę ducha i połamał wszystkie parasole. Jeśli tak, to pogodzenie się z tym, to też forma pogodzenia się ze samym sobą i brakiem zmian, które składają się na pogodę ducha i post dla duszy.

Niech pada. Deszcz też oczyszcza.


„Tu będzie bałagan,

Kochanie za wiele wymagasz”

niedziela, 30 listopada 2014

Ja się...

Zwróciłam dziś siebie. Tak w przenośni, jaki i dosłownie. Moje ciało chyba samo mówi dość. Moje ciało jakby miało mnie dość. Krzyczy „zwolnij, odetchnij, daj sobie siebie, zatrzymaj się, nie nadążam!” Od jakiegoś czasu czuję się schorowana. Zostałam w domu na weekend, żeby się od tego uczucia uwolnić, a to cholerstwo rozprzestrzeniło się. Wlazło na serce, mózg, nerwy.

„Prawdopodobnie nie powiedziałbym wszystkiego, o czym myślę, ale na pewno przemyślałbym wszystko, co powiedziałem.” (Gabriel Garcia Marquez)



Tak jakoś czuję się przepełniona. Tym co niepowiedziane? Tym co tłumione? Ciągle coś mi się czai w gardle. Już nawet nie kryje w myślach. Fizycznie objawia się i staje kołkiem w gardle. Męczy fizycznie i psychicznie.

Uświadomiłam sobie budząc się w sobotni i niedzielny poranek, że nie śpię w łóżku dla odpoczynku. Śpię, by obudzić się wcześnie i nie tracić dnia oraz wycisnąć go do cna produktywności. Chciałam dziś bez wyrzutów sumienia przeleżeć w łóżku chociażby godzinę. Skończyło się na bezustannym patrzeniu na zegarek i liczeniu ile zajmie mi zjedzenie śniadania, co opóźni pracę.
Sobotę spędziłam na wymyślaniu twórczych lekcji, które pobudzą wyobraźnię dzieci, tak jak i mnie pobudziło zalewanie się pomysłami. Mogłam sobie pod koniec dnia powiedzieć „to był produktywny dzień”. Być zadowolona z siebie. Leżę wyjątkowo w wannie, zamiast prysznica i podświadomie liczę minuty. Pozornie się odprężam, a spoglądam na krople spływające po nogach i widzę „upływanie” namacalnie.

Dziś miałam się odprężyć nadrabiając kulturę. Byłam w trakcie, gdy nagle wyrwał mnie krzyk taty o pomoc przy samochodzie. Zerwałam się, ale moja droga wydłużyła się o wizytę w łazience, ponieważ musiałam usunąć zemdlenie. A prawie nie jadłam. Przejadłam się zmęczeniem?

Wybrałam na dziś dwa ciężko psychicznie filmy. Zatem czy dalsze męczenie umysłu, ale odpoczynek ciała, jest właściwym odpoczynkiem? Kończę dzień z oczami suchymi i znów jak porwanymi od wampira. Podkrążone, zmęczone, wyjałowione, bez błysku. Aż żal patrzeć w lustro. Uderzyła mnie starość, zmarszczki, zmęczenie materiału. Boję się go zważyć.

Ale moja psychika próbuje usilnie postawić mnie na wagę obowiązków i je ograniczyć. Wyliczyć. Przeliczyć. Pewnie podświadomie odjąć. Dodatkowo wracają do mnie złe wspomnienia i dodają kilogramy i drażnią. Jak cholernie drażnią.



Otulam się nutami, dźwiękami, słowami, literkami, obrazami. Blokuje myśli. Odpieram ataki czarnego ja. I czasem to męczy najbardziej.

Łatać wiecznie rozgrzebywane i niewidzialne dziury w całym. Jak trafić bez latarki, bez mapy do ciemnego miejsca bez kresu?

Jak nie rozbić lustra własnego odbicia?

Leżę na podłodze z zamkniętymi oczami przy świecach.

Nic tak fizycznie nie zmęczy jak własna psychika.

Pnę się.
Plącze się.
Zapracowuję się.
Płaczę się.

Czasem nie lubię się.

czwartek, 20 listopada 2014

Soczyście wstępnie pogrywając.

Całkiem niedawno, bo 9 listopada, obchodziliśmy Dzień Gry Wstępnej. Który powinien być każdym dniem każdego związku, podkreślić PRAGNĘ.

Odwieczne pytania dotyczące gry wstępnej to, kiedy się ona zaczyna, kiedy powinna się skończyć, jak długo trwać. Czy zaczyna się przy pierwszym mimowolnie wywołanym zadziornym uśmiechu, uniesieniu jednej z brew, w przymrużeniu powiek czy może, gdy łapiemy się na myśleniu jak dana osoba całuje? Czy fantazjowanie na temat danej osoby nie jest już formą gry wstępnej? Zwłaszcza, gdy ktoś jest słowny? Oj tak. A Ona jest bardzo słowna. Bardzo obrazowa. Wnikliwa. Dająca. Dbająca. Uważna.

Nie ma daty ważności na grę wstępną. Ciało jest jednym wielkim sygnałem, kiedy ze wstępu przejść w rozwinięcie. Jakim orgazmem dla uszu i zmysłów jest słuchać sygnałów  ciała partnerki. Podążać za intensywnością kąta uniesienia bioder, natężeniem głębokich wdechów, drżeniem ud, śledzić stopień przygryzania warg, decybeli jęków, łapczywości dłoni wplatanych w nasze włosy, siły ucisku dłoni na naszej skórze, okazjonalnych ugryzień, rozkoszowania się słowami wypływającymi w spontanicznych, elektrycznych wyładowaniach naszego ciała: „o tak, jeszcze, nie przestawaj”.

Długość gry wstępnej tak naprawdę zależy od stopnia pewności siebie partnera. Osoba pewna siebie, ale jednocześnie otwarta na nowe doznania i dozę nauki cudzego ciała, osoba cierpliwa, będzie świadoma tego jak wzmaga doznania intensywna gra wstępna.  Wystarczająco śpieszymy się w życiu codziennym, nie powinnyśmy tego samego tempa narzucać w łóżku. Zwolnic, odkryć i rozkoszować się tymi odkryciami. Dotrze to nie tylko do ciała, ale do mózgu zaangażowania. Bo gdzie indziej zaczyna się orgazm u kobiety, jak nie w jej mózgu. Nie zapominajmy. Różne czynniki mogą przyspieszyć zakończenie gry wstępnej. Spontaniczne, dzikie podniecenie niczego tutaj nie niweluje, tak samo przyznanie się do głodu. Przecież nie odmówimy posiłku wygłodniałemu, prawda?;> Wstyd – koniecznie zostawić go za drzwiami. Nie przyśpieszać, nie gasić wszystkich świec, bo czegokolwiek się wstydzimy. Czemu nie otworzyć czasem oczu i nie być świadkiem mocy własnego pragnienia przelanego na nią?

Gra wstępna nie jest też przecież tylko cielesna. Może się już zacząć przy romantycznej kolacji, przy otwarciu drzwi do auta, przepuszczeniu w drzwiach, przyparciu do ściany i władczym pocałunku. Gra wstępna wiele twarzy ma.  

Gra wstępna ma wiele eufemizmów: „Dręczysz mnie”, „Droczysz się ze mną”, „jesteś okrutna”, „Zaraz Cię zamorduję”, „Błagam, dotknij mnie”.

Moje usta chyba wymówiły wszystkie powyższe frazy w miniony weekend. Gra wstępna była w przygotowanej kolacji przy świecach. Zabawnym i trafnym upominku od Niej. Była w czarnej, koronkowej bieliźnie dobranej specjalnie pod Jej gust. Była w namacalnym budowaniu napięcia.  W pytaniu „czy chcesz kochać się ze mną?”, pomimo jasnej odpowiedzi ciała. Ten weekend był bez przerwy nieustającą grą wstępną. Bo czy kiedykolwiek powinnyśmy przestać zabiegać o drugą osobę?

Była w słowności. Bo przecież, gdy mówię, że będę chodzić nago po mieszkaniu, tak też zrobię. Gra wstępna jest w gestach. W muzyce, w emocjach po obejrzanym filmie, we wspólnej kolacji ze znajomymi i ukradkowym zaznaczaniu „terenu”. W wyśmienicie przygotowanym śniadaniu, ukochanej kawie czy winie przelewanym z ust to ust. Bo czy trzeba pic z dwóch kieliszków?  

Gra wstępna powinna być kieliszkiem pragnień bez dna.



Gra wstępna jest wtedy, gdy wyszeptuję Jej tę piosenkę do ucha, przeciągle po Niej tańcząc.

„Czytaj mnie jak menu – swobodnie.
Dotknij,
Uszczyp,
Ugryź,
Pośliń.
Szeptem, krzykiem, pieść dotykiem.”


Smacznego weekendu Kochani;>

poniedziałek, 17 listopada 2014

Specjalne miejsce w sercu.



Ponoć tempo jest wskazane. W dzisiejszych czasach, im szybsze, tym lepsze. Wyprzedzanie na podwójnej ciągłej, na trzeciego, wjazdy pod zakaz, parkowanie w niedozwolonych miejscach. Ostatnie tygodnie wymagały ode mnie stawiania dwóch kroków na przód. Ciągle w ruchu, na wyższych obrotach.

Gdy brak nam siebie, brak nam wszystkiego. Zawsze to powtarzam. Gdziekolwiek jestem, muszę siebie zapakować w torbę. Może dlatego nie umiem spakować się do małej torby. W końcu jest co pakować. Wszystkie buty doświadczeń, legginsy pewności siebie, jeansy zadziorności, książki pasji, muzyka relaksu i zmysłowości, kosmetyki zadbania. Żadna rzecz nie jest spakowana przypadkowo. Spotkanie ze znajomymi, czy pierwsze spotkanie z dziewczyną czy wylot do Londynu, wszystko wymaga przygotowań.



Wylot do Londynu. Można go przyrównać do mojego uczucia podczas lotu. Dzień obudził mnie już o 5 rano, czy to z podekscytowania czy z nerwów czy z powodu kolejnej migreny, która musiała uparcie się pojawić w tak ważny dzień i przysporzyć o nudności. Samolot ruszył z impetem ekscytacji, jednocześnie wymieszanej z niestrawnością niepewności co przede mną. Ostatni wypad do tego rozległego miasta pozostawił mnie z niesmakiem, chciałam go osłodzić wybierając się do przyjaciół z przyjaciółmi. Leciałam nie do miejsc, leciałam do moich wytęsknionych osób. Wracałam rozpromieniona, pełna wrażeń, ciepłych wspomnień i nowych przemyśleń.

Mój temat przewodni tego wyjazdu uderzył mnie już przy wysiadaniu. Ogromny billboard z napisem „Donate the gift of life. Visit a fertility centre”. Podaruj dar życia, odwiedź klinikę zapłodnień. Jakie to proste, u nas piętnowane – pomyślałam. Zatrzymywałam się u znajomych, którzy mają 4-letnią córeczkę. Najbardziej bystrą, rezolutną, kochaną i grzeczną istotę, jaką w życiu poznałam. Z przyjaciółką postanowiłyśmy kupić jej na przywitanie lalkę z ukochanej bajki. Nie muszę mówić kto się do kogo przykleił na wszystkie dni pobytu? No oczywiście, że ja do niej:) Z wzajemnością.

Mogę Wam mówić jakie to Londyn znów zrobił na mnie wrażenie. Że to miasto wielu narodowości, ale bez różnorodności, z pewną dozą segregacji i ponurości. Że pół życia zajmuje podróż z jednego punktu do drugiego, dlatego lokalni właściwie ciągle siedzą w swoich dzielnicach. Zarobki są inne, pozornie wyższe, ale nie ma czasu z nich korzystać. Że to ludzie tworzą miejsca, a nie miejsca ludzi, dlatego tak jestem wdzięczna, że te kilka dni spędziłam z najlepszymi przyjaciółmi, którzy dbali o to, bym zobaczyła co sobie tylko zażyczę. Bez nich, Londyn byłby tylko kolejną wielką metropolią bez duszy. Mogę Wam mówić jak zakochałam się w klimatycznym Camden Town. 


Dodam, że w poniedziałek spełniło się moje kolejne kulturalne marzenie i uczestniczyłam w światowej premierze ukochanego filmu z ulubioną obsadą – Igrzyska Śmierci, dzięki czemu na własne oczy widziałam takich aktorów, jak Jennifer Lawrence, Julianne Moore czy Donald Sutherland. Zdradzę Wam, że stałam 3 godziny w pewnej odległości od czerwonego dywanu i czułam się jak dziecko, dla którego spadła gwiazda z nieba i wracając ciągle skakałam i krzyczałam z radości. Podzielę się z Wami kąskami najlepszych dań i alkoholi.



Wszystko powiem, ale nie przekażę tego ciepła w sercu. Nie przekażę tego uczucia, że przez te 5 krótkich dni czułam się najbliżej bycia matką w moim życiu.

Mała, urocza W. skradła mi serce. Mała W. nie odstępowała mnie na krok, rodzice i inne ciocie poszły w odstawkę. Mogę skłamać mówiąc, że nie mogłam się doczekać aż wejdę do Tate Modern czy odwiedzę Camden Town. Ale właśnie, to by było wierutne kłamstwo. Najbardziej nie mogłam się doczekać kiedy Mała W. znowu podbiegnie do mnie i rzuci się w moje ramiona, by po chwili wsunąć swoją dłoń w moją. Dzieci pokazują miłość drobnymi gestami, zdaniami szeptanymi do ucha, falą pytań. Więc wracając w ostatni wieczór autobusem do domu, mała W. znów usiadła obok mnie. W ręku trzymała ukochany kocyk. Pochyliła się, by do ucha zdradzić mi, że od teraz jej ukochaną zabawką jest lalka, którą dostała ode mnie i mojej przyjaciółki. Potem zapytała czy będę za nią tęsknic. Mała W. chwilkę posmutniała, więc zaczęłyśmy palcami malować wyimaginowaną tęczę na szybie autobusu, a wysiadając znów z chęcią zamieniłam się dla niej w samolot. Rano odprowadziłam ją do szkoły. Tata przyznał, że trudno wtedy ją zatrzymać, bo zawsze wybiega do przodu. Tym razem szła ze mną za rękę, skacząc wspólnie po kostkach brukowych. Więc powiem Wam. Nie tęsknię do zatłoczonego miasta emigrantów. Tęsknię do bycia samolotem, tej małej dłoni w mojej, porannej pobudki i zabawy lalkami. Do bezwarunkowej miłości dziecka.




Bo miejsca i wspomnienia tworzą ludzie. Miejsca to jedynie tło ważnych wydarzeń. Ja ten wyjazd zaliczam do jednego z najdroższych memu sercu, a miejsca specjalne w sercu, to te, które zapadają we mnie na zawsze. A dłoń tej małej istotki nigdy mnie nie opuści. 


środa, 5 listopada 2014

Na ratunek emocjom.



Ocenia się nas od momentu poczęcia. Ciągle jesteśmy mierzeni, porównywani, obserwowani. Śledzi się rozwój płodu, wykształcanie poszczególnych organów, dodawanie kilogramów. Po wyjściu z łona matki przyznaje nam się punkty, jakby jakieś jury złożone z ciekawskich matek miało ocenić jakość naszego dziecka. Obserwujemy zdrowy wzrost, spróbuj za późno zacząć chodzić lub mówić i już coś nie tak. W skali Apgar miałam 9 punktów. Za blada byłam. I tak całe życie, ciągle punkt do tyłu.

Dziecko idzie do szkoły i zaczynają się liczyć oceny. Ocena dziecka, to ocena rodzica i jego zaangażowania, to też ocena jego własnej inteligencji. „Dostałam 5-, tato” – „Za co ten minus?!”. Jedynki chowały mnie ze strachu w piwnicy. Klasa sportowa była kiedyś najlepszą w szkole, musiałam do niej trafić, choć sportowcem wybitnym nie byłam. Musiałam startować do najlepszego liceum. Będąc przy końcu listy osób, które się dostały, dostało mi się w tłumie innych od ojca „nie spodziewałem się niczego lepszego, koniec listy”. Nie dziwota, że od tej narzucanej ambicji, chciałam startować na studia dzienne na uniwersytet. 0,5 punktu zadecydowało o rocznym opóźnieniu w dotarciu na wymarzoną uczelnię. Pół punktu. Bo życie to zawsze liczenie, prawda?

Liczą się cyferki na koncie, literki przed nazwiskiem. Dotarłam do mgr, dr zostawiłam w koszu chorych ambicji, których nie potrzebuję już spełniać. Nigdy nie czułam się najmądrzejsza. Nie niwelowało to żadne stypendium, żadna nagroda, żaden osobisty rozwój.

Póki pewnego dnia nie pojęłam. To skala ocen jest niesprawiedliwa. Jury przesadnie ostre, zwiędłe od własnych zgniłych i niespełnionych ambicji. Bo inteligencję powszechnie mierzy się ilorazem inteligencji, która sprawdza tak naprawdę jedynie myślenie logiczne i abstrakcyjne, czyli inteligencję logiczno-matematyczną. Jakże lżej na sercu mi się zrobiło (i wiecznie ocenianym mózgu), gdy pan Howard Gardner przyszedł na odsiecz z teorią wielorakiej inteligencji, w której odnalazłam skrawki siebie.

Mamy przecież jeszcze inteligencją językową, która odznacza się bogatym słownictwem, łatwością formowania argumentów i wypowiedzi, zamiłowaniem do literatury, przemówień, kreatywnego pisania czy poezji. A może odznaczasz się inteligencją przyrodniczą i „czujesz” naturę, troszczysz się o nią, zwierzęta i rośliny. A może muzyka i rytm to Twój cały świat, świetnie tańczysz, całkiem dobrze śpiewasz i wszędzie słyszysz eufonię cudnych dźwięków? Nie jesteś dziwny, posiadasz inteligencję muzyczną. Myślisz obrazami i przestrzennie? Jesteś wrażliwy na kształty, kolory i detale dookoła? Jesteś zatem właścicielem inteligencji przestrzennej. Dużo gestykulujesz, uwielbiasz ruch, sport, majsterkowanie? Myślisz, że dziecko ma nadpobudliwość ruchową, a może to inteligencja ruchowa?

Na koniec inteligencja interpersonalna i intrapersonalna. Ku podstaw pierwszej leżą umiejętność rozumienia innych i empatia, a także zdolność dostrzegania cech różnicujących ludzi. Pozwala ona na bezbłędne wychwycenie zmian nastroju, motywacji, zachowania i intencji. Takie osoby cechuje poznawanie i rozumienie myśli i uczuć, są tolerancyjne. Natomiast inteligencja intuicyjna pozwala na patrzenie świat z własnej perspektywy, autoanalizie, autorefleksji. Osoby z rozwiniętą inteligencją intrapersonalną posiadają „mądrość życiową”, intuicję, wewnętrzną motywację i silną wolę do działania. Sądzisz, że jestem nadwrażliwa? A może emocjonalnie inteligentna?

Swój rozwój można oceniać przez multum spraw. Może pierwiastki, równania wszelakie i szeroko pojęta matematyka jest nie dla mnie, ale interpretacja tego jak ktoś zmienia ton głosu, inaczej patrzy, gestykuluje, sprawi, że będę wiedzieć, co czujesz, co ukrywasz, czego nie jesteś świadomy. Nauczycieli odznacza silnie rozwinięta inteligencja interpersonalna. Potrafią wyczuć potrzeby i dostosowują się do nich, zaskarbiając sobie przy tym sympatię publiki. Nigdy nie oceniałam siebie przez posiadaną wiedzę.

Najważniejszym pytaniem dla mojego rozwoju jest odwieczne pytanie „czy dziś jestem lepszym człowiekiem niż byłam wczoraj, niż byłam rok temu?”. Oceniam siebie po reakcjach na różne bodźce. Uczę się. Nieustannie. Uczę się siebie i ludzi. Dziś siedzę na L4 w domu i myślę, analizuję, wracam i wychodzę na przód siebie. 



Dwa lata temu płakałam słuchając 16-letniej Elli Henderson na jej castingu do X factor, gdy wyśpiewywała „myślisz, że tęsknię za tobą, ale powiem ci, miłość, którą do ciebie żywiłam odleciała i teraz widzisz, co mi zrobiłaś”. Dziś Ella jest kobietą, wydała płytę, która podbiła Wielką Brytanię i wyruszyła na podbój Stanów ze swoją płytę, a ja dzielę z nią uczucia. Dzielę z nią przebytą drogę i rozwój. Bo dziś, gdy słucham tego castingu płaczę, ale nie z powodu tekstu piosenki. Z powodu tego ile przez dwa lata musiałam przejść, by dojść do punktu dzisiejszej samoświadomości. Podłoga mojego pokoju nadal nosi ślad setek łez wylanych przez ciebie, ciebie czy ciebie. Tego jak ona złamała mi serce.

Mój wierny czytelnik (nie obrazisz się chyba, że cię zacytuję, bo uderzyłeś mnie szczerością w środku nocy) zapytał:  „bo chciałbym dowiedzieć się jak Ty "to" robisz, jak przy takiej dozie świadomości, swojego szczęścia, radości, smutku, pustki, tęsknoty, całym przemycanym tekstem, nieopisanym pierwiastku cierpienia i szczęścia jesteś w stanie iść dalej i nie zwariować?”



I had to go through hell to prove I’m not insane
Had to meet the devil

Właśnie, jak ja nie zwariowałam? Może uratował mnie ten blog, może inteligencja emocjonalna. Bo może nieważne jak nisko upadam, nie widzę światła, zatapiam się, to w końcu podaję sobie dłoń, bo muszę się samo udoskonalać. Inaczej bym zwariowała. Bo rozwijam siebie, uczę się siebie, wyznaczam cele, zmiany w sobie, które chcę osiągnąć. Rozwija mnie empatia ukryta w nowej muzyce, literaturze, poruszającym filmie. Nie czytam, nie oglądam, nie słucham tyle, bo chcę być mądrzejsza niż ktoś inny. Chce być najlepszą, rozwiniętą emocjonalnie wersją siebie.

Bo może nigdy nie byłam dobra w liczeniu i osiąganiu wymaganego ode mnie wyniku. Może i wiem ile jest dwa plus dwa. Ale najważniejsze jest dla mnie wiedzieć jak pozbierać w całość serce rozerwane na pół. Bo taka matematyka jest najtrudniejsza. Okrutna, bezwzględna matematyka życia, która pcha Cię ku obłędowi, który koniecznie życzy Ci ujemnego wyniku. Zsumować siebie tak, by wynik był dodatni, a demony za rogiem tak bardzo nie przerażały i nie zamykały co dopiero otwartej drogi możliwości.

Bo dziś wzruszam się najbardziej na tej piosence, bo jestem gotowa.



Now my heart is ready to burst
Cause II feel like I'm ready for love


And I Wanna be your everything and more
And I know everything you said
But I just want you to be sure
That I am Yours

If I've been feeling heavy
You'd take me from the dark

czwartek, 30 października 2014

Jesień dobrotliwa przyniosła mi...


OMG! I'm flying! - Optimism is the best way to view life. 

Nie można jesieni odmówić w tym roku dobrotliwości. Rozpieszcza nas niesłychanie, razi kolorami, słońce dogrzewa w środku dnia w sposób, który nie odstręcza wieczorem konieczności wejścia pod koc i rozgrzania się ciepłym płynem. Tak piekielnie boimy się wkraczać w wiosnę, bo gdy temperatura na zewnątrz rośnie, nie mamy pretekstu do spontanicznych przytuleń wnętrza. Natomiast jesień nam rysuje tło, zimno łączy ramiona, czasem utuli w pasie, włoży dłoń w cudzą kieszeń. Wyczekujemy tych płaszczy, grzanego wina, pretekstów do przytuleń z zimna.

Zeszły weekend tak nas witał. Płaszcz można było wstępnie wykaraskać z zimowej szafy, ale bez konieczności zapięcia go po samą szyję. Ja byłam na pewno właśnie tak otwarta. Od stóp do głów. Od rozumu po serce. Nie chowałam się za szalem udawanej nieśmiałości, rękawiczkami pozornej niepewności, czy zamkiem błyskawicznych unikanych spojrzeń. Co to, to nie.
I w ten weekend myślałam jaka powinna być moja dziewczyna.

Mogłaby na przykład witać mnie kwiatami. Powinna mnie doprowadzać do spontanicznych wybuchów śmiechu. Powinna być troskliwa, bo w zabieganym życiu wie, że ja nie dbam o siebie wcale.

Moja dziewczyna jest piekielnie inteligentna. Jest mądrzejsza ode mnie, ale nie przeszkadza mi to, bo wiem, że gdy zapytam, to wytłumaczy mi coś z pasją. Właśnie. Jest pełna pasji i z pasją broni swojego zdania.

Moja kobieta wie, że czasami mnie ponosi i trzeba mnie ściągnąć na ziemię i uspokoić. Jest wyrozumiała i wybacza, gdy doprowadzam ją i siebie do szewskiej pasji.

Moja kobieta ma w sobie podobną wrażliwość do mojej, widzi więcej niż przeciętne oko. Jest wrażliwa na piękno, jak i cudzą krzywdę. Ma wrażliwe uszy, wyczulony węch i przyciągające oczy. Zna się na dobrej książce, filmie i muzyce. Przy mojej dziewczynie wiem, że nie zabraknie nam nigdy tematów do rozmów.

Moja kobieta nie boi się przyprzeć mnie do ściany, złapać stanowczo za pośladki ani pocałować na środku ulicy.

Moja dziewczyna wzbudza we mnie respekt, podziw i pożądanie. Podnieca mnie ciałem, duchem i inteligencją.

Moja dziewczyna droczy się ze mną, jest silna, pewna siebie, ale chowa w sobie równie wielką romantyczkę jak ja.

Moja dziewczyna nie idzie ze mną do łóżka na pierwszym spotkaniu, bo wie, że każde danie smakuje o niebo lepiej, gdy się na nie poczeka.

A przepraszam!

Zauważyliście? Jak płynnie i niepostrzeżenie przeszłam z „moja dziewczyna powinna” na „moja dziewczyna jest”? Bo JEST. Tak jak i cierpliwie, płynnie czekała na mnie, tak i teraz pozostaje w moim życiu.

Bo tak, moja dziewczyna jest cierpliwa. Czekała aż pozatrzaskuje wszystkie drzwi i spalę mosty. Bo dla mojej dziewczyny, chciałam być tylko Jej.

I jestem. JesteśMY.

Moja dziewczyna na pierwszą randkę zabiera mnie tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. Całuje mnie kilkadziesiąt metrów pod ziemią i nad ziemią. Dosłownie.

Moja dziewczyna doprowadza mnie do szaleństwa. Mentalnego i cielesnego. Moja dziewczyna piekielnie się stara.

Moja dziewczyna chwyta moją twarz w dłonie i mówi „Moja śliczna dziewczyna”. Choć wiem, że nie muszę się upewniać, bo ona nie boi się zobowiązań, słów wielkich, to upewniam się, bo chcę w końcu to usłyszeć głośno: „Twoja dziewczyna”?

I tak to się robi. Naturalnie, zwyczajnie, bez zbędnego kombinowania i uników, odkładania na dalsze później.

Uwielbiam Moją Dziewczyną za to, że dzięki Niej znów usłyszałam to proste słowo – dziewczyna.

I za to, że scałowuje łzy z moich policzków, gdy płaczę na filmie.

Jesień mi nie straszna.

A Junkie?

Junkie jest zajęta;)




poniedziałek, 20 października 2014

Zmysłowość nagrana na płytach życia.



Niektórzy z przekąsem reagują mówiąc, że szpanowaniem jest kupowanie filmów i seriali na DVD, tylu książek, a przede wszystkim oryginalnych płyt przy tak łatwej dostępności plików wszelakich za darmo. Słyszę negatywne zdziwienie albo widzę je wymalowane na twarzach, gdy poświęcam zarobki na koncert w pierwszym rzędzie zamiast na np. wakacje za granicą.

Te wszystkie przekazy kultury, emocji, wspomnień, które kolekcjonuję, bo zbyt banalnie byłoby je nazwać po prostu „rzeczami”, nie są po to, żeby świecić na półkach, a już na pewno nie by wzbudzać w kimś zazdrość. To o wiele więcej. To inspiracja, to zachęta, to hołd składany cudzemu talentowi. Wierzę, że każdy jest bezcenny, ale kiedy tylko mogę lubię inwestować w czyjś wkład w moje emocje.



To dla mnie kapitał, który nigdy nie przestaje procentować. Tak, jak wydaję na książki, płyty czy filmy, tak samo nie wyobrażam sobie wyjść z restauracji bez zostawionego napiwku za miłą obsługę. Każdy ma swój talent, który wart jest inwestycji. Lubię też dawać, po prostu.  Oni dają mi emocje, uśmiech, wzruszenie, pobudzenie, sprawiają, że mogę inaczej spojrzeć na siebie lub przejrzeć się w lustrze  w ubraniu emocji, który dla mnie utkali. Nieważne czy to strój skromny czy seksowny albo nijaki. Ważne są uczucia wyciągnięte na wierzch. A ja z kolei mogę im oddać głośny krzyk zachwytu na koncercie, dobrą zabawę, okazjonalne łzy wzruszenia, wybuchy śmiechu, a co najważniejsze, wieczność i niezapomnienie. A dziś dzięki nim czuję się seksownie.

Każdy człowiek ma swoją prywatną ścieżkę dźwiękową życia. Muzyka ma moc sprawczą. Może obudzić w kimś agresję, spotęgować ją. Sprawić, że kogoś znienawidzimy. Będziemy karmić i podsycać tę nienawiść i agresję ostrymi brzmieniami. Muzyka może poruszać naczyniami. Może sprawić, że talerz spadnie na podłogę wściekłości, kubek rozbije się z impetem o ścianę zdrady.



Ale muzyka może mieć również moc twórczą. Może tworzyć, wywoływać, pobudzać. Może być dobra przystawką do kolacji, tłem do pasjonującej rozmowy, preludium do cielesnych zbliżeń. Może sprawić, że chcemy kogoś pocałować, usiąść na kimś okrakiem, rozerwać koszulę, złapać za pośladki, rozpiąć spodnie, wsunąć w nie dłoń niecierpliwości i dzikości. Muzyka inicjuje piekielnie ostre zbliżenia bądź delikatne uniesienia. Co ważniejsze i przerażające, muzyka nawet zakochuje w sobie ludzi.

Muzyka jest idealnym początkiem, wysokim szczytem, głośnym zakończeniem. Uwielbiamy włączać play, nie lubimy przyśpieszać, jeszcze trudniej wcisnąć stop. Gdy słyszysz zmysłowość, trudno ją zatrzymać.

Te przekazy kultury, one istnieją dla wieczności. Są po to, by do nich wracać. Gatunki muzyczne się zmieniają, ewoluują, elektryzują się, czasem korzystnie bądź nie. Ale, gdy piosenka raz zabrzmi w moich uszach zmysłowo, na zawsze już taka pozostanie. Piosenki mające po kilkadziesiąt lat, które kiedyś budziły emocje seksualne, dziś nadal działają na mnie tak samo. I w ten sam sposób, nigdy nie zmieni się dla mnie zmysłowość płyt Banks, Jessie Ware czy Sam’a Smith’a.
A zmysłowe wspomnienia zbieram i kolekcjonuję w sobie, by tak samo móc wracać do nich jak do ukochanych kart książek własnych historii, jak i nut wyjęczanych podczas upojnych nocy.

Bo kultura pogłębia doznania. Wszelakiej maści, intensywności, niosąc w sobie odporność na czas i zapomnienie.



Ta piosenka, która rozpoczyna się leniwie, niepozornie, grzecznie, bez żadnych ostrzeżeń. Nagle przechodzi w dzikie szarpnięcia gitary, zmysłowe uderzenia klawiszy, jęki saksofonu. Ta, w której nagle refren pobudza, rozrywa, otwiera, rozszerza, rozkłada…nogi pragnienia. Ta rozpoczynająca się grzecznie, by zakończyć się głośnym spełnieniem.



Ta piosenka, to właśnie ja…


czwartek, 16 października 2014

Nienarodzone.

Każda moja notka jest wypadkową nagromadzenia natarczywie powtarzających się myśli bądź zdarzeń.

Ostatnimi czasy z uporem maniaka padają w moją stronę, padają na moją głowę, serce, każdy inny mięsień odpowiedzialny za uczucia, a właściwie pada, bo ono jedno pada i starczy by przygnieść, pytanie – „czemu nie masz jeszcze dziecka?”

Od ponad tygodnia pracuje ze mną koleżanka ze szkoły podstawowej. Można powiedzieć, ze osoba z zamierzchłej przeszłości, z którą kontaktu nie utrzymywałam przez lata, na Facebooku przyjęta nie została, więc podczas imprezy z okazji Dnia Edukacji Narodowej zjadała mnie wzrokiem i próbowała odszukać w moim zachowaniu „uaktualnienia statusów” mojego życia przez te wszystkie lata rozłąki, a raczej powinnam powiedzieć rozłąki informacji do plotkowania.  Widziałam ten głodny wzrok i czekałam na pytania prosto z mostu wpychające się z buciorami w moją prywatność. Znam ten typ, znam ten tok, znam już ten zestaw pytań. Najpierw delikatne próby udowodnienia w towarzystwie, że niby mnie zna, że pochwali się moimi zdjęciami z podstawówki ku uciesze reszty grona, że nie pamięta bym jako dziecko lubiła muzykę, a dziś śpiewam i tańczę ile sił w nogach i płucach. Została odstawiona do kąta zwróceniem uwagi na fakt, że jakim bezsensem jest porównywanie 13-letniej dziewczynki z dzisiejszą kobietą, która stoi przed nią i o której nic nie wie.
A potem zrobiła to, co każda osoba wyłaniająca się nagle w moim życiu z przeszłości. To pytanie, bez którego jakby kobiety nie umiały zagaić zwykłej rozmowy. Pytania, z którego zrobiono w Polsce tzw. „small talk”, czego ja nie znoszę, ponieważ w moim życiu jest to „big talk” dla zaufanych osób.

Próbowała zatem wykorzystać moją chwilę odurzenia alkoholowego i jak hienia przyczaiła się na mnie na ławce. Ja wiedziałam, czekałam, moja czujność się nie uśpiła. „Junkie, masz chłopaka? A gdzie dziecko? Bo jakoś nie mogę sobie przypomnieć przez te lata byś była kojarzona z jakimś facetem na dłużej” Żarłoczna Junkie ugryzła ją odpowiedzią: „Dlaczego ludzie po niewidzeniu się tyle lat, myślą, że mają prawo zadawać najbardziej intymne pytania o czyjąś prywatność? Cenię sobie właśnie droga A., że nikt przez te lata nie wie, co się tak naprawdę dzieje w moim życiu i tak pozostanie. Nie lubię, gdy ktoś nie umie inaczej zacząć rozmowy jak tylko wpraszając się na siłę w czyjąś prywatność”. A. zmieszała się, nie spodziewała się i od razu odpuściła. Przeniosła się do innej ofiary pytając o jej nazwisko, gdy dowiedziała się, że jest mężatką, zapytała o nazwisko panieńskie. Towarzyska hiena szukająca drzew genealogicznych i pustych powiązań z kimkolwiek. Przekonała się, że z „koleżanką” z podstawówki wspólnej nici już nie znajdzie. Wieczór pokazał jej, że w tym gronie nie odnajdzie żadnej nici, jeśli będzie tak naciskać.   

Bo ona i wielu innych nie ma pojęcia jak jest mnie jakby mniej. Słownie, ilościowo, kilogramowo, fizycznie. Nie wie jak się kurczę w środku, gdy ktoś znów mnie pyta czemu nie mam dzieci. 

Zwyczajowo w Polsce oznacza to dozę egoizmu, upośledzenia, feminizmu, a teraz pewnie jeszcze genderu!

Otóż nie, żyję w kraju, w którym po prostu egoizmem dopiero by było wychowywanie samotnie dziecka jako osoba homoseksualna.

Obecnie przekonwertowałam wszystkie swe tęsknoty, niepewności, kompleksy, smutki w paliwo do pracy.

Od września pracuję jak szalona, bez przerwy, pełen bak bez dna. Otwieram umysły, ucząc jednocześnie języka. Rozwijam poglądy, zmuszam do myślenia. Bo, gdy przygotowałam zajęcia o wizerunku kobiet w reklamach, mediach i polityce, uczniowie nie wiedzieli jakie przesłanie niesie ta krótka reklama:



Pojęłam, że dzisiejsi młodzi nie zaczną kontemplować, póki im się nie wskaże drogi jak. Jako priorytet w tegoroczny plan swojej pracy, wprowadziłam zasadę odchodzenia od podręcznikowych lekcji przynajmniej dwa razy w miesiącu. Skutkuje, pobudza, stymuluje, zbliża, zacieśnia, rozwija. A mi i im rosną skrzydła. Latam z uczniami razem po świecie możliwości i poglądów. 



A czasem i mnie pośród nich dopadają różne chwile silnej autorelfeksji, które wracają natarczywym refluksem. 

Że nie trzeba nosić kogoś wcześniej pod sercem, by całym sercem go pokochać. 

Więc podbiegam do Was tak szybko, nie do końca zgrabnie. Podbiegam by Wam powiedzieć, jak uderzył moje serce dziś znów mały O. Uderza mnie codziennie, gdy zauważa mnie gdzieś w tłumie i uśmiecha się do mnie z daleka. Jest wiele dzieci, które mnie kocha bezwarunkowo.

Ale w moim życiu nie pojawiło się tak niewinne dziecko jak Najukochańszy O.

Musicie wiedzieć, że O. jest małym gentelmanem. Jeśli chodzi o wychowanie, ale też usposobienie. Jest delikatny, ale nie zagubiony. Wrażliwy, ale nie płaczliwy. Stałam dziś na dyżurze, większość dzieci bawiła się na dworze, ja pilnowałam parteru. Przez drzwi wszedł nagle mały O. Znów sam, zamyślony siedmiolatek. Rozpromienił się na mój widok. Choć ja sama ukrywałam jak bardzo pojaśniałam. Nigdy nie wiem co mały O. zrobi tym razem, to tylko jeden z jego spontanicznych gestów. 

O. kroczy w moją stronę uśmiechnięty, wyciąga szarmancko ręce z kieszeni, jedną podaje mi pewnym w uścisku jak mały mężczyzna i mówi "cześć".

Wcześniej w ciągu tygodnia uraczył mnie prostym zdaniem "dzień dobry Pani, kiedy będziesz znów na świetlicy? Bo wtedy jest tak fajnie".

O. do dziś nie wie czy ma mówić per Pani czy na ty. A ja nigdy go nie poprawiam, bo tak samo nie wiem czy bardziej żałuję, że nie jest moim uczniem czy synem.

Bo przy mnie dzieci stają się znów dziećmi. Robią dziubki, uśmiechają się, nie gnają do gier, czekają jaką bajkę im opowiem.

Nie wiedzą jak bardzo mi dają siebie w tej nagonce pracy.

Przedwczoraj świętowaliśmy Dzień Edukacji Narodowej. Nie, to nie dzień przymuszania się do ofiarowania kwiatów nauczycielowi, którego się nie lubi. Dla mnie to przede wszystkim szczere podziękowanie za każdy kwiat uśmiechu i laurkę tym samym, bo to nie tylko moje święto. Dzień obfitował w dumę z siebie z wystawionego przedstawienia, duma z tej radości jaka narodziła się w sercach uczniów, którzy poczuli, że odwalili kawał dobrej roboty i spisali się śpiewająco jako aktorzy. To był najlepszy prezent.

Wczoraj z kolei był Dzień Nienarodzonego Dziecka. Nie chcę i nie odbieram żadnej matce, która autentycznie utraciła dziecko tego dnia. Jednak w ten dzień i mnie ogarnia dojmujący skutek, bo i moje dziecko nigdy się nie narodziło…


Więc mnie nie pytaj, nie kwestionuj, po prostu, zrozum.