niedziela, 30 listopada 2014

Ja się...

Zwróciłam dziś siebie. Tak w przenośni, jaki i dosłownie. Moje ciało chyba samo mówi dość. Moje ciało jakby miało mnie dość. Krzyczy „zwolnij, odetchnij, daj sobie siebie, zatrzymaj się, nie nadążam!” Od jakiegoś czasu czuję się schorowana. Zostałam w domu na weekend, żeby się od tego uczucia uwolnić, a to cholerstwo rozprzestrzeniło się. Wlazło na serce, mózg, nerwy.

„Prawdopodobnie nie powiedziałbym wszystkiego, o czym myślę, ale na pewno przemyślałbym wszystko, co powiedziałem.” (Gabriel Garcia Marquez)



Tak jakoś czuję się przepełniona. Tym co niepowiedziane? Tym co tłumione? Ciągle coś mi się czai w gardle. Już nawet nie kryje w myślach. Fizycznie objawia się i staje kołkiem w gardle. Męczy fizycznie i psychicznie.

Uświadomiłam sobie budząc się w sobotni i niedzielny poranek, że nie śpię w łóżku dla odpoczynku. Śpię, by obudzić się wcześnie i nie tracić dnia oraz wycisnąć go do cna produktywności. Chciałam dziś bez wyrzutów sumienia przeleżeć w łóżku chociażby godzinę. Skończyło się na bezustannym patrzeniu na zegarek i liczeniu ile zajmie mi zjedzenie śniadania, co opóźni pracę.
Sobotę spędziłam na wymyślaniu twórczych lekcji, które pobudzą wyobraźnię dzieci, tak jak i mnie pobudziło zalewanie się pomysłami. Mogłam sobie pod koniec dnia powiedzieć „to był produktywny dzień”. Być zadowolona z siebie. Leżę wyjątkowo w wannie, zamiast prysznica i podświadomie liczę minuty. Pozornie się odprężam, a spoglądam na krople spływające po nogach i widzę „upływanie” namacalnie.

Dziś miałam się odprężyć nadrabiając kulturę. Byłam w trakcie, gdy nagle wyrwał mnie krzyk taty o pomoc przy samochodzie. Zerwałam się, ale moja droga wydłużyła się o wizytę w łazience, ponieważ musiałam usunąć zemdlenie. A prawie nie jadłam. Przejadłam się zmęczeniem?

Wybrałam na dziś dwa ciężko psychicznie filmy. Zatem czy dalsze męczenie umysłu, ale odpoczynek ciała, jest właściwym odpoczynkiem? Kończę dzień z oczami suchymi i znów jak porwanymi od wampira. Podkrążone, zmęczone, wyjałowione, bez błysku. Aż żal patrzeć w lustro. Uderzyła mnie starość, zmarszczki, zmęczenie materiału. Boję się go zważyć.

Ale moja psychika próbuje usilnie postawić mnie na wagę obowiązków i je ograniczyć. Wyliczyć. Przeliczyć. Pewnie podświadomie odjąć. Dodatkowo wracają do mnie złe wspomnienia i dodają kilogramy i drażnią. Jak cholernie drażnią.



Otulam się nutami, dźwiękami, słowami, literkami, obrazami. Blokuje myśli. Odpieram ataki czarnego ja. I czasem to męczy najbardziej.

Łatać wiecznie rozgrzebywane i niewidzialne dziury w całym. Jak trafić bez latarki, bez mapy do ciemnego miejsca bez kresu?

Jak nie rozbić lustra własnego odbicia?

Leżę na podłodze z zamkniętymi oczami przy świecach.

Nic tak fizycznie nie zmęczy jak własna psychika.

Pnę się.
Plącze się.
Zapracowuję się.
Płaczę się.

Czasem nie lubię się.

czwartek, 20 listopada 2014

Soczyście wstępnie pogrywając.

Całkiem niedawno, bo 9 listopada, obchodziliśmy Dzień Gry Wstępnej. Który powinien być każdym dniem każdego związku, podkreślić PRAGNĘ.

Odwieczne pytania dotyczące gry wstępnej to, kiedy się ona zaczyna, kiedy powinna się skończyć, jak długo trwać. Czy zaczyna się przy pierwszym mimowolnie wywołanym zadziornym uśmiechu, uniesieniu jednej z brew, w przymrużeniu powiek czy może, gdy łapiemy się na myśleniu jak dana osoba całuje? Czy fantazjowanie na temat danej osoby nie jest już formą gry wstępnej? Zwłaszcza, gdy ktoś jest słowny? Oj tak. A Ona jest bardzo słowna. Bardzo obrazowa. Wnikliwa. Dająca. Dbająca. Uważna.

Nie ma daty ważności na grę wstępną. Ciało jest jednym wielkim sygnałem, kiedy ze wstępu przejść w rozwinięcie. Jakim orgazmem dla uszu i zmysłów jest słuchać sygnałów  ciała partnerki. Podążać za intensywnością kąta uniesienia bioder, natężeniem głębokich wdechów, drżeniem ud, śledzić stopień przygryzania warg, decybeli jęków, łapczywości dłoni wplatanych w nasze włosy, siły ucisku dłoni na naszej skórze, okazjonalnych ugryzień, rozkoszowania się słowami wypływającymi w spontanicznych, elektrycznych wyładowaniach naszego ciała: „o tak, jeszcze, nie przestawaj”.

Długość gry wstępnej tak naprawdę zależy od stopnia pewności siebie partnera. Osoba pewna siebie, ale jednocześnie otwarta na nowe doznania i dozę nauki cudzego ciała, osoba cierpliwa, będzie świadoma tego jak wzmaga doznania intensywna gra wstępna.  Wystarczająco śpieszymy się w życiu codziennym, nie powinnyśmy tego samego tempa narzucać w łóżku. Zwolnic, odkryć i rozkoszować się tymi odkryciami. Dotrze to nie tylko do ciała, ale do mózgu zaangażowania. Bo gdzie indziej zaczyna się orgazm u kobiety, jak nie w jej mózgu. Nie zapominajmy. Różne czynniki mogą przyspieszyć zakończenie gry wstępnej. Spontaniczne, dzikie podniecenie niczego tutaj nie niweluje, tak samo przyznanie się do głodu. Przecież nie odmówimy posiłku wygłodniałemu, prawda?;> Wstyd – koniecznie zostawić go za drzwiami. Nie przyśpieszać, nie gasić wszystkich świec, bo czegokolwiek się wstydzimy. Czemu nie otworzyć czasem oczu i nie być świadkiem mocy własnego pragnienia przelanego na nią?

Gra wstępna nie jest też przecież tylko cielesna. Może się już zacząć przy romantycznej kolacji, przy otwarciu drzwi do auta, przepuszczeniu w drzwiach, przyparciu do ściany i władczym pocałunku. Gra wstępna wiele twarzy ma.  

Gra wstępna ma wiele eufemizmów: „Dręczysz mnie”, „Droczysz się ze mną”, „jesteś okrutna”, „Zaraz Cię zamorduję”, „Błagam, dotknij mnie”.

Moje usta chyba wymówiły wszystkie powyższe frazy w miniony weekend. Gra wstępna była w przygotowanej kolacji przy świecach. Zabawnym i trafnym upominku od Niej. Była w czarnej, koronkowej bieliźnie dobranej specjalnie pod Jej gust. Była w namacalnym budowaniu napięcia.  W pytaniu „czy chcesz kochać się ze mną?”, pomimo jasnej odpowiedzi ciała. Ten weekend był bez przerwy nieustającą grą wstępną. Bo czy kiedykolwiek powinnyśmy przestać zabiegać o drugą osobę?

Była w słowności. Bo przecież, gdy mówię, że będę chodzić nago po mieszkaniu, tak też zrobię. Gra wstępna jest w gestach. W muzyce, w emocjach po obejrzanym filmie, we wspólnej kolacji ze znajomymi i ukradkowym zaznaczaniu „terenu”. W wyśmienicie przygotowanym śniadaniu, ukochanej kawie czy winie przelewanym z ust to ust. Bo czy trzeba pic z dwóch kieliszków?  

Gra wstępna powinna być kieliszkiem pragnień bez dna.



Gra wstępna jest wtedy, gdy wyszeptuję Jej tę piosenkę do ucha, przeciągle po Niej tańcząc.

„Czytaj mnie jak menu – swobodnie.
Dotknij,
Uszczyp,
Ugryź,
Pośliń.
Szeptem, krzykiem, pieść dotykiem.”


Smacznego weekendu Kochani;>

poniedziałek, 17 listopada 2014

Specjalne miejsce w sercu.



Ponoć tempo jest wskazane. W dzisiejszych czasach, im szybsze, tym lepsze. Wyprzedzanie na podwójnej ciągłej, na trzeciego, wjazdy pod zakaz, parkowanie w niedozwolonych miejscach. Ostatnie tygodnie wymagały ode mnie stawiania dwóch kroków na przód. Ciągle w ruchu, na wyższych obrotach.

Gdy brak nam siebie, brak nam wszystkiego. Zawsze to powtarzam. Gdziekolwiek jestem, muszę siebie zapakować w torbę. Może dlatego nie umiem spakować się do małej torby. W końcu jest co pakować. Wszystkie buty doświadczeń, legginsy pewności siebie, jeansy zadziorności, książki pasji, muzyka relaksu i zmysłowości, kosmetyki zadbania. Żadna rzecz nie jest spakowana przypadkowo. Spotkanie ze znajomymi, czy pierwsze spotkanie z dziewczyną czy wylot do Londynu, wszystko wymaga przygotowań.



Wylot do Londynu. Można go przyrównać do mojego uczucia podczas lotu. Dzień obudził mnie już o 5 rano, czy to z podekscytowania czy z nerwów czy z powodu kolejnej migreny, która musiała uparcie się pojawić w tak ważny dzień i przysporzyć o nudności. Samolot ruszył z impetem ekscytacji, jednocześnie wymieszanej z niestrawnością niepewności co przede mną. Ostatni wypad do tego rozległego miasta pozostawił mnie z niesmakiem, chciałam go osłodzić wybierając się do przyjaciół z przyjaciółmi. Leciałam nie do miejsc, leciałam do moich wytęsknionych osób. Wracałam rozpromieniona, pełna wrażeń, ciepłych wspomnień i nowych przemyśleń.

Mój temat przewodni tego wyjazdu uderzył mnie już przy wysiadaniu. Ogromny billboard z napisem „Donate the gift of life. Visit a fertility centre”. Podaruj dar życia, odwiedź klinikę zapłodnień. Jakie to proste, u nas piętnowane – pomyślałam. Zatrzymywałam się u znajomych, którzy mają 4-letnią córeczkę. Najbardziej bystrą, rezolutną, kochaną i grzeczną istotę, jaką w życiu poznałam. Z przyjaciółką postanowiłyśmy kupić jej na przywitanie lalkę z ukochanej bajki. Nie muszę mówić kto się do kogo przykleił na wszystkie dni pobytu? No oczywiście, że ja do niej:) Z wzajemnością.

Mogę Wam mówić jakie to Londyn znów zrobił na mnie wrażenie. Że to miasto wielu narodowości, ale bez różnorodności, z pewną dozą segregacji i ponurości. Że pół życia zajmuje podróż z jednego punktu do drugiego, dlatego lokalni właściwie ciągle siedzą w swoich dzielnicach. Zarobki są inne, pozornie wyższe, ale nie ma czasu z nich korzystać. Że to ludzie tworzą miejsca, a nie miejsca ludzi, dlatego tak jestem wdzięczna, że te kilka dni spędziłam z najlepszymi przyjaciółmi, którzy dbali o to, bym zobaczyła co sobie tylko zażyczę. Bez nich, Londyn byłby tylko kolejną wielką metropolią bez duszy. Mogę Wam mówić jak zakochałam się w klimatycznym Camden Town. 


Dodam, że w poniedziałek spełniło się moje kolejne kulturalne marzenie i uczestniczyłam w światowej premierze ukochanego filmu z ulubioną obsadą – Igrzyska Śmierci, dzięki czemu na własne oczy widziałam takich aktorów, jak Jennifer Lawrence, Julianne Moore czy Donald Sutherland. Zdradzę Wam, że stałam 3 godziny w pewnej odległości od czerwonego dywanu i czułam się jak dziecko, dla którego spadła gwiazda z nieba i wracając ciągle skakałam i krzyczałam z radości. Podzielę się z Wami kąskami najlepszych dań i alkoholi.



Wszystko powiem, ale nie przekażę tego ciepła w sercu. Nie przekażę tego uczucia, że przez te 5 krótkich dni czułam się najbliżej bycia matką w moim życiu.

Mała, urocza W. skradła mi serce. Mała W. nie odstępowała mnie na krok, rodzice i inne ciocie poszły w odstawkę. Mogę skłamać mówiąc, że nie mogłam się doczekać aż wejdę do Tate Modern czy odwiedzę Camden Town. Ale właśnie, to by było wierutne kłamstwo. Najbardziej nie mogłam się doczekać kiedy Mała W. znowu podbiegnie do mnie i rzuci się w moje ramiona, by po chwili wsunąć swoją dłoń w moją. Dzieci pokazują miłość drobnymi gestami, zdaniami szeptanymi do ucha, falą pytań. Więc wracając w ostatni wieczór autobusem do domu, mała W. znów usiadła obok mnie. W ręku trzymała ukochany kocyk. Pochyliła się, by do ucha zdradzić mi, że od teraz jej ukochaną zabawką jest lalka, którą dostała ode mnie i mojej przyjaciółki. Potem zapytała czy będę za nią tęsknic. Mała W. chwilkę posmutniała, więc zaczęłyśmy palcami malować wyimaginowaną tęczę na szybie autobusu, a wysiadając znów z chęcią zamieniłam się dla niej w samolot. Rano odprowadziłam ją do szkoły. Tata przyznał, że trudno wtedy ją zatrzymać, bo zawsze wybiega do przodu. Tym razem szła ze mną za rękę, skacząc wspólnie po kostkach brukowych. Więc powiem Wam. Nie tęsknię do zatłoczonego miasta emigrantów. Tęsknię do bycia samolotem, tej małej dłoni w mojej, porannej pobudki i zabawy lalkami. Do bezwarunkowej miłości dziecka.




Bo miejsca i wspomnienia tworzą ludzie. Miejsca to jedynie tło ważnych wydarzeń. Ja ten wyjazd zaliczam do jednego z najdroższych memu sercu, a miejsca specjalne w sercu, to te, które zapadają we mnie na zawsze. A dłoń tej małej istotki nigdy mnie nie opuści. 


środa, 5 listopada 2014

Na ratunek emocjom.



Ocenia się nas od momentu poczęcia. Ciągle jesteśmy mierzeni, porównywani, obserwowani. Śledzi się rozwój płodu, wykształcanie poszczególnych organów, dodawanie kilogramów. Po wyjściu z łona matki przyznaje nam się punkty, jakby jakieś jury złożone z ciekawskich matek miało ocenić jakość naszego dziecka. Obserwujemy zdrowy wzrost, spróbuj za późno zacząć chodzić lub mówić i już coś nie tak. W skali Apgar miałam 9 punktów. Za blada byłam. I tak całe życie, ciągle punkt do tyłu.

Dziecko idzie do szkoły i zaczynają się liczyć oceny. Ocena dziecka, to ocena rodzica i jego zaangażowania, to też ocena jego własnej inteligencji. „Dostałam 5-, tato” – „Za co ten minus?!”. Jedynki chowały mnie ze strachu w piwnicy. Klasa sportowa była kiedyś najlepszą w szkole, musiałam do niej trafić, choć sportowcem wybitnym nie byłam. Musiałam startować do najlepszego liceum. Będąc przy końcu listy osób, które się dostały, dostało mi się w tłumie innych od ojca „nie spodziewałem się niczego lepszego, koniec listy”. Nie dziwota, że od tej narzucanej ambicji, chciałam startować na studia dzienne na uniwersytet. 0,5 punktu zadecydowało o rocznym opóźnieniu w dotarciu na wymarzoną uczelnię. Pół punktu. Bo życie to zawsze liczenie, prawda?

Liczą się cyferki na koncie, literki przed nazwiskiem. Dotarłam do mgr, dr zostawiłam w koszu chorych ambicji, których nie potrzebuję już spełniać. Nigdy nie czułam się najmądrzejsza. Nie niwelowało to żadne stypendium, żadna nagroda, żaden osobisty rozwój.

Póki pewnego dnia nie pojęłam. To skala ocen jest niesprawiedliwa. Jury przesadnie ostre, zwiędłe od własnych zgniłych i niespełnionych ambicji. Bo inteligencję powszechnie mierzy się ilorazem inteligencji, która sprawdza tak naprawdę jedynie myślenie logiczne i abstrakcyjne, czyli inteligencję logiczno-matematyczną. Jakże lżej na sercu mi się zrobiło (i wiecznie ocenianym mózgu), gdy pan Howard Gardner przyszedł na odsiecz z teorią wielorakiej inteligencji, w której odnalazłam skrawki siebie.

Mamy przecież jeszcze inteligencją językową, która odznacza się bogatym słownictwem, łatwością formowania argumentów i wypowiedzi, zamiłowaniem do literatury, przemówień, kreatywnego pisania czy poezji. A może odznaczasz się inteligencją przyrodniczą i „czujesz” naturę, troszczysz się o nią, zwierzęta i rośliny. A może muzyka i rytm to Twój cały świat, świetnie tańczysz, całkiem dobrze śpiewasz i wszędzie słyszysz eufonię cudnych dźwięków? Nie jesteś dziwny, posiadasz inteligencję muzyczną. Myślisz obrazami i przestrzennie? Jesteś wrażliwy na kształty, kolory i detale dookoła? Jesteś zatem właścicielem inteligencji przestrzennej. Dużo gestykulujesz, uwielbiasz ruch, sport, majsterkowanie? Myślisz, że dziecko ma nadpobudliwość ruchową, a może to inteligencja ruchowa?

Na koniec inteligencja interpersonalna i intrapersonalna. Ku podstaw pierwszej leżą umiejętność rozumienia innych i empatia, a także zdolność dostrzegania cech różnicujących ludzi. Pozwala ona na bezbłędne wychwycenie zmian nastroju, motywacji, zachowania i intencji. Takie osoby cechuje poznawanie i rozumienie myśli i uczuć, są tolerancyjne. Natomiast inteligencja intuicyjna pozwala na patrzenie świat z własnej perspektywy, autoanalizie, autorefleksji. Osoby z rozwiniętą inteligencją intrapersonalną posiadają „mądrość życiową”, intuicję, wewnętrzną motywację i silną wolę do działania. Sądzisz, że jestem nadwrażliwa? A może emocjonalnie inteligentna?

Swój rozwój można oceniać przez multum spraw. Może pierwiastki, równania wszelakie i szeroko pojęta matematyka jest nie dla mnie, ale interpretacja tego jak ktoś zmienia ton głosu, inaczej patrzy, gestykuluje, sprawi, że będę wiedzieć, co czujesz, co ukrywasz, czego nie jesteś świadomy. Nauczycieli odznacza silnie rozwinięta inteligencja interpersonalna. Potrafią wyczuć potrzeby i dostosowują się do nich, zaskarbiając sobie przy tym sympatię publiki. Nigdy nie oceniałam siebie przez posiadaną wiedzę.

Najważniejszym pytaniem dla mojego rozwoju jest odwieczne pytanie „czy dziś jestem lepszym człowiekiem niż byłam wczoraj, niż byłam rok temu?”. Oceniam siebie po reakcjach na różne bodźce. Uczę się. Nieustannie. Uczę się siebie i ludzi. Dziś siedzę na L4 w domu i myślę, analizuję, wracam i wychodzę na przód siebie. 



Dwa lata temu płakałam słuchając 16-letniej Elli Henderson na jej castingu do X factor, gdy wyśpiewywała „myślisz, że tęsknię za tobą, ale powiem ci, miłość, którą do ciebie żywiłam odleciała i teraz widzisz, co mi zrobiłaś”. Dziś Ella jest kobietą, wydała płytę, która podbiła Wielką Brytanię i wyruszyła na podbój Stanów ze swoją płytę, a ja dzielę z nią uczucia. Dzielę z nią przebytą drogę i rozwój. Bo dziś, gdy słucham tego castingu płaczę, ale nie z powodu tekstu piosenki. Z powodu tego ile przez dwa lata musiałam przejść, by dojść do punktu dzisiejszej samoświadomości. Podłoga mojego pokoju nadal nosi ślad setek łez wylanych przez ciebie, ciebie czy ciebie. Tego jak ona złamała mi serce.

Mój wierny czytelnik (nie obrazisz się chyba, że cię zacytuję, bo uderzyłeś mnie szczerością w środku nocy) zapytał:  „bo chciałbym dowiedzieć się jak Ty "to" robisz, jak przy takiej dozie świadomości, swojego szczęścia, radości, smutku, pustki, tęsknoty, całym przemycanym tekstem, nieopisanym pierwiastku cierpienia i szczęścia jesteś w stanie iść dalej i nie zwariować?”



I had to go through hell to prove I’m not insane
Had to meet the devil

Właśnie, jak ja nie zwariowałam? Może uratował mnie ten blog, może inteligencja emocjonalna. Bo może nieważne jak nisko upadam, nie widzę światła, zatapiam się, to w końcu podaję sobie dłoń, bo muszę się samo udoskonalać. Inaczej bym zwariowała. Bo rozwijam siebie, uczę się siebie, wyznaczam cele, zmiany w sobie, które chcę osiągnąć. Rozwija mnie empatia ukryta w nowej muzyce, literaturze, poruszającym filmie. Nie czytam, nie oglądam, nie słucham tyle, bo chcę być mądrzejsza niż ktoś inny. Chce być najlepszą, rozwiniętą emocjonalnie wersją siebie.

Bo może nigdy nie byłam dobra w liczeniu i osiąganiu wymaganego ode mnie wyniku. Może i wiem ile jest dwa plus dwa. Ale najważniejsze jest dla mnie wiedzieć jak pozbierać w całość serce rozerwane na pół. Bo taka matematyka jest najtrudniejsza. Okrutna, bezwzględna matematyka życia, która pcha Cię ku obłędowi, który koniecznie życzy Ci ujemnego wyniku. Zsumować siebie tak, by wynik był dodatni, a demony za rogiem tak bardzo nie przerażały i nie zamykały co dopiero otwartej drogi możliwości.

Bo dziś wzruszam się najbardziej na tej piosence, bo jestem gotowa.



Now my heart is ready to burst
Cause II feel like I'm ready for love


And I Wanna be your everything and more
And I know everything you said
But I just want you to be sure
That I am Yours

If I've been feeling heavy
You'd take me from the dark