sobota, 9 stycznia 2016

Nowy rok o zapachu staroci.


Zacznijmy od końca. Niech to będzie chronologiczny chaos. Dawno mnie nie było, więc będę skakać po pamięci i skrawkach wyobraźni pozostawionej w miejscach, gestach, w zbliżeniach i oddaleniach.

Zacznijmy od tego, że idę i wiatr pcha mnie porywiście. Idę z czerwonym parasolem w ręku dopasowanym do ust ubranych w czerwoną szminkę. Przylatują do mnie pojedynczo, w zdaniach, potem w logicznych ciągach fragmenty do tego, co teraz piszę. O drugiej w nocy po środku piątkowej zimy. Kroczę zamaszyście i ostrożnie jednocześnie, by nie poślizgnąć się o jakieś negatywne myśli. I nie wiem czy wiatr pcha mnie ku pozytywnym zmianom, ku którym wiem, że bezustannie kroczę, czy odpycha mnie od tej ludzkiej stagnacji. Idź, idź, idź i chodzę. Jakby chodzenie było najważniejszą filozofią życia, jakby najlepiej myślało mi się stopami, dobrze myślało się literaturą. Może wiatr toruje mi drogę ucieczki od tego z czym się nie zgadzam. Może jestem marudą, wiecznym myślicielem, przesadnym filozofem, bohaterką książki, którą nigdy się nie stanę, jak i pisarką książki, której nie mogę skończyć. Jednak nie daję się zwiać. Ciągle szukam i wyglądam pozytywnych zmian ludzkości.

Staram się dotrzymywać tempa. Zimy nagle robią się przenikliwie zimne, mróz kłuje w oczy, a lata szczypią w oczy i gardła swoją dusznością i saharyjskimi temperaturami. Wszystko się zmienia, a ja łapię się ciągle na tym, że coraz bardziej tęsknię za tym, co stare, spleśniałe, skrzypiące, osobliwe, unikatowe. Czasami myślę, że język jest zbyt ubogi, by wyrazić wszystkie emocje. Bo co tylko radość, miłość, smutek, żal? Gdzie słowo, które odda „poczucie bezpieczeństwa przy wąchaniu zapachu pleśni w kinie studyjnym”? Słowo-emocja ilustrujące „wzruszenie przy niespodziewanym geście dobroci od nieznajomego”. Albo słowo odzwierciedlające „uczucie, gdy ona wtula się w moją szyję”?

Zatem tęsknię. Za zdjęciem Nas jako pary bez selfie, kliszą z limitem 36 zdjęć, za oranżadą na miejscu, za podniesieniem upuszczonej rękawiczki, zapytaniem o drogę, za skrzynką pełną listów, poleceniem dobrej literatury, ustąpieniem miejsca, poproszeniem kogoś nieznajomego o zrobienie zdjęcia, otwarciem drzwi, bo torby za ciężkie i nie dam rady. Przebywanie z Nią jest jak ciągłe czytanie książek Wiesława Myśliwskiego, które sprawiają, że odżywa we mnie krystaliczna tęsknota. Za nonszalancją, nostalgią, melancholią, pięknem prostoty świata i dobrodusznością ludzi.

Nie pisałam, nie odsłaniałam Nas, nie było Nas, bo przełykałam Nas jak słodki cukierek i ssałam dualizm wszystkiego dookoła, gdziekolwiek pojawiał się duet Nas. Przyjechała do mnie wieczorową porą tuż po świętach i znów stałam na czubkach palców zniecierpliwienia wypatrując Jej w odcieniach dworcowych lamp. Wyobrażam Ją sobie w futrze kroczącą z wykwitną, skórzaną walizką. Już od dawna mamy obiecany wspólny seans „Carol”, na który obie długo czekałyśmy. Ona jest moim osobistym wcieleniem Carol Aird, a ja kompletnie w Niej zadurzonej Therese Belivet. Wymieniamy się świątecznymi prezentami i ku mej absolutnej ekstazie wręcza mi wspomnianą „Carol” w formie papierowej. Daje mi książkę używaną w oryginale, nie nową, ale dotkniętą czyimiś podkreślonymi cytatami i zapachami pleśni czyjejś biblioteki. Daje mi nostalgię i melancholię, cudowne preludium do wspólnego seansu.

Tak chcę spędzić Nas wyjazd do Krakowa – myślę w sobie. Eterycznie, estetycznie, romantycznie, tajemniczo. Ciągle trzymamy się pod rękę, tańczymy trzymając się blisko siebie w takt melodii sprzed lat przy łóżku, przepuszczam Ją w drzwiach, przynoszę zażyczone drinki, wybieramy osobliwe restauracje. Stronimy od globalizacji i nietolerancji. Oczyszczamy siebie z natarczywości tłumu jak najbardziej się da. Całkiem przypadkowo zaraz po opuszczeniu auta po prawie 6 godzinnej podróży szukam gestów szarmanckich i miejsc osobliwych. Proszę zatem naszego pasażera, by wysiadł i pomógł mi zaparkować, myśląc, że nie będę udawać pewnej siebie w wielkim mieście i poproszę o pomoc, gdy jest mi potrzebna. Dziękujemy sobie serdecznie za wspólną podróż i pomoc. My dwie obracamy się na pięcie i wita Nas „Cytat Cafe”. Jakież inne miejsce mogło Nas do siebie tak krzykliwie zawołać swoją ciszą i eterycznością? Bez wahania godzimy się spojrzeniami, że będziemy tu codziennie przychodzić na lekturę i wyborną kawę. Będziemy czuć się jak u siebie pomimo ludzi wlepionych w swoje smartfony, pośród ciągle otwieranych drzwi z zapytaniem „what’s your WIFI password?” Będziemy odrywać co jakiś czas oczy od lektury, by spojrzeć na siebie z miłością i pocałunkiem do kawy. Wybierzemy się na sylwestrową kolację i wypijemy butelkę wina. Zmienimy lokal na bardziej rozrywkowy, rozglądając się za miejscem, gdzie zjemy nazajutrz osobliwy obiad, przerzucimy się na silniejsze trunki, a o północy padniemy sobie w ramiona szczęścia na Rynku Głównym, by przenieść się w kolejną namiętną noc.



Bezustannie płonę. Jeśli to możliwe, to tylko bardziej. Jakby Nasze ciała były wyłożone jedwabnym tworzywem, które w zetknięciu ze sobą błyskawicznie generuje pożądanie. Budząc się rano czy w nocy świadoma Jej przytulenia, wzruszam się ciągle nad dopasowaniem Naszych ciał, jakby dorastały do siebie i wrastały w siebie od wieków. Zakochuję się w Niej, w Nas, jeszcze raz, jeszcze intensywniej. Przerywam pewne objęcie, by wyznać „cudownie Nam razem, prawda?” i szczerze to potwierdzam spojrzeniem.

Przychodzi czas na powrotne wojaże i znów wypełniamy samochód nieznajomymi podróżnikami i ku Naszemu miłemu zaskoczeniu są to absolutnie osobliwi i dobroduszni ludzie, którzy cudownie podsumowali Naszą podróż. Pani Irenka, żywa dusza odnosząca się do Nas per „misiaczki” i żegnająca mnie tak serdecznym uściskiem, że dowiozłam do domu i do wieczności zakamarków mojej pamięci. Pan Darek ze swoim plikiem ciekawych opowieści i jego szczera wdzięczność za podwiezienie go prosto pod dom zaakcentowały to, że, cytując panią Irenkę, „po cholerę wozić puste powietrze?” i warto dzielic swój czas i miejsce w aucie na ludzi i rozmowy o życiu.


Krocząc krakowskimi ulicami mijamy kilka osobliwych księgarenek i rysujemy szkic swojej starości, w której chciałybyśmy stać za ladą swojej osobliwej księgarno-kawiarni, w której dla każdego dobierzemy coś wedle zainteresowań i gustu. Bo na końcu tej drogi mam Ją, obdarowując mnie wciąż ukochanymi tradycyjnymi gestami, wysyłając kartki pocztą tradycyjną, chwytającą w ramiona i obiecującą więcej.

Choć wiele mam, ciągle mam miejsce na Jej „więcej”.



Więc włączcie starą płytę i zatańczcie z kimś, a nie obok kogoś.  Czasem przeczytajcie wielką powieść, nie zapomnijcie odwiedzać rodziny i przyjaciół i odłóżcie czasem telefony, a porozmawiajcie w cztery oczy.


Na Nowy Rok. Życzę Wam zapachu staroci, kojarzonej z bezpieczeństwem. 

niedziela, 22 listopada 2015

Mowa nienawiści od ukochanych.

Hate crime. Zbrodnia nienawiści w postaci werbalnej, zwanej również mową nienawiści, lub fizycznej nienawiści. Wynikają zazwyczaj z ludzkiej niewiedzy, nieobalonych mitów i stereotypów na tle rasowym, orientacji seksualnej, niepełnosprawności, religii czy narodowości.
Zawsze byłam ich zagorzałą przeciwniczką. Ja, od dziecięcych lat, obrończyni uciśnionych, rycerka na straży wszelkich cnót i wielkich wartości.

Nigdy nie przestaję łapać się za głowę. Niby z wiekiem ideały powinny wygasać, rzeczywistość winna je weryfikować, policzkować, spychać do lamusa, spuszczać w rynsztoku ludzkiej obojętności i ignorancji. Siedzę i milczę, bo usilnie buduję wokół siebie mur, odgradzam się od lewej i prawej strony polityki, bo nie ma już nigdzie słuszności. Z opuszczonymi transparentami własnych przekonać, obserwuję jak obecna polska władza wykonawcza wciela w życie jedynie własną wizję państwa, nie pytając o to obywateli. Zamydliła oczy Polakom zmęczonym poprzednią władzą, podatnym na chwyty marketingowe i wpływy innych, przez co obecnie obserwujemy we własnym kraju naruszanie naszej demokracji i wolności przekonań oraz słowa.

Ze zgrozą chwytamy się za gardła patrząc na zbrodnie poza granicami, a nie trzeba daleko szukać, by dostrzec je na własnym podwórku. Kultura i polityka strachu zbiera swoje żniwa, gdy w szkołach słyszę i obserwuję jak najmodniejszą obrazą stają się wyzwiska "uchodźca, Arab, imigrant, muzułmanin", na domieszkę ciągle dorzuca się "pedała". Starsi nie są mądrzejsi od młodszych, gdy na ulicach mojego niewielkiego miasta, które już od kilku lat staje się przecież coraz bardziej multikulturowe, 24-latek napada na hinduskie małżeństwo wyzywając ich od Syryjczyków, jakby były to ogromną zniewagą, a nie określeniem narodowości zwykłego obywatela, pobity zostaje mąż, a rasistowskie komentarze pełne nienawiści mam wrażenie zostają niesprzątnięte na ulicach, rozgniecione w zgniłych liściach przecież nieoczekiwanie ciągle ciepłej, polskiej jesieni, wgryzają się w skórę i budują nielogiczne uprzedzenia wobec ludzi innej narodowości. Do małej mieściny, w której pracuje zawitał do szkoły mały Paul, którego afro amerykańskie pochodzenie myślałam nie przysparza mu kłopotów, bo przecież mamy takie rezolutne. Pomyliłam się, dowiedziałam się w piątek o dokuczliwych wyzwiskach, które mam zamiar porządnie uprzątnąć w najbliższy poniedziałek. Nie stać biernie, gdy zaczynamy tonąc w mowie nienawiści.  

Nigdy nie miałam zamiaru być lesbijką, która będzie kulić się w płaszczu idąc metr obok od swojej dziewczyny. W swoim życiu spotkałam się nie raz z mową nienawiści, rzadko fizycznym zbrodnią nienawiści, jedynie dwukrotnie, rzucanymi kamieniami i gałęzią rzuconą w moją stronę. Nigdy mnie to nie zniechęciło, zatem po udanej, romantycznej kolacji, naturalnie chwytając się za dłonie spacerowałyśmy po poznańskich ulicach, gdy zza pleców przechodząc przez ulice usłyszałam „odważne” wykrzyknienie: LESBY. Słowo, którego nie znoszę ponad wszystko. Obracam się i widzę parę metroseksualnych dwudziestoparolatków, rzucając w ich stronę złośliwie: PEDAŁY. Nie mieli odwagi nawet znów na Nas spojrzeć. Przeszłyśmy obok tego obojętnie, choć w środku zawsze coś się gorąco tli.  

Co mnie obchodzą obcy na ulicy, nie znamy się i pewnie nigdy więcej nie spotkamy, nie pozostaną w mej pamięci na dłużej. Mowa nienawiści boli najbardziej z kochanych ust. Lata obrony swoich przekonań. Nie, swojej orientacji nie nazwę przekonaniem, bo wpłynęło to we mnie jak naturalny obieg krwi, nie poczułam żadnego pioruna, który uderzył mnie nagle i obalił złą wiadomością. Kochanie kobiet objawiło mi się jako czysta dobroć i normalność. Obrażaj mnie ty nieznajomy typku na ulicy, który karmi się niezrozumiałą dla niego samego nienawiścią. Sprzątnę cię ze swojej planszy szybciej niż rzut kością wypadnie na zero, którym jesteś w moim życiu.

Ale nie ty, nie ty, moja droga przyjaciółko. Przyzwyczaiłam się, że czasem jeszcze muszę komuś bliskiemu jeszcze tłumaczyć, dlaczego nie zamierzam pójść z żadnym mężczyzną do łóżka, żeby się przekonać, co mnie omija i czy może nie zmienię zdania. Jakby orientację można było zmienić jak bieliznę na czystą.

Mam trzy najlepsze przyjaciółki. Równolatki, poznałyśmy się w liceum i twardo stoimy przy sobie do dziś. Byłyśmy świadkami swoich pierwszych miłości, pocałunków, rozczarowań, złamanych serc. Przed nimi pierwszymi zrobiłam coming out. Uczyły mnie, że nie cały świat jest nienawistny. Ścierały się nasze pot i łzy i pogodzenia po burzliwych kłótniach. Zawsze wracające do siebie.

Wszystkie trzy dotarły właśnie do punktu, w której stały się matkami. To taki awans przyjaźni, przeniesienie jej na inny poziom dojrzałości. Jeden syn, dwie córki, której jednej z nich zostałam matką chrzestną. Najlepszy dowód na przyjaźń, która postanawia uczynić z siebie rodzinę wybraną przez samego siebie. Znamy się jak łyse konie, powinnyśmy, prawda?

Dlaczego więc przyjaciółka, która jeszcze rok temu mówiła o niezbyt wielkiej chęci macierzyństwa, a dziś matką się zwąca, wymierza we mnie tak dotkliwy komentarz? W dniu, gdy odwiedzam ją z gratulacjami z drugą przyjaciółką i swoją chrześniaczką.

Przyjaciel rani jak kochanek, słowami tnie historię nas, która i tak już jest pełna ran i blizn. Czy przyjaciółka do dziś nie wie, że bycie lesbijką nie równa się świadomemu zrzeczeniu macierzyństwa? Nie zna mnie? Nie wie jak boli każde „ciociu”, zamiast „mamo”? Jak może wydawać tak surowe wyroki niesprawiedliwego sędziego? 

Jak mogła powiedzieć, że jestem niewdzięczną córką, która nie daje swojej matce wnuków? 

Dawno nie wprowadziłam celowo tak głuchej ciszy po tak dotkliwym komentarzu, nawet jeśli był pół-żartem, pół-serio. Druga przyjaciółka spojrzała tylko niezręcznie, bo wie jak całym sercem pragnę rozwoju życia pod własnym sercem. Jak łatwo wydawać osądy, gdy przekroczyło się linię mety, do której ja nigdy nie dotrę.

Scena końcowa po popołudniu wspólnie spędzonym, popołudniu podczas którego, moja maleńka H. nie odstępowała mnie na krok, przytulała, gdy czuła się niepewnie, ode mnie jadła obiadek, pytała, gdy czegoś nie rozumiała i chciała na „apa”. Ubieram ją i zakładam buty i nagle H. wyjątkowo czule się we mnie wtula. Przyjaciółka pyta H. „Bardzo kochasz ciocię, co?” – „Tak, baldzo!” – „tak, bo ciocia bardzo fajna jest” (bo mamą nie będzie … domyślała moja głowa).

Nie miałam siły komentować, walczyć, przypominać, że… dla dwóch spraw oddałabym prawą dłoń, słuch, powonienie, sprzedałabym duszę diabłu.

Za to, by Ona kochała mnie do końca świata i się ze mną zestarzała.

Za to, bym po którejś kolejnej upojnej nocy naszej miłości, mogła się obudzić i poczuć, że we mnie rozwija się owoc naszej miłości…




Bo tak. Przyjaciel rani jak kochanek, słowami tnie historię nas, która i tak już jest pełna ran i blizn. A ja? Płakałam jak dziecko w wannie. Bo żadna wykrzyczana „lesba” na ulicy, nie boli jak mowa nienawiści kochanej osoby. 

środa, 18 listopada 2015

Seksualna weryfikacji prawdy.



Seks to największy znak zapytania stawiany między dwojgiem ludzi w ich relacji. Mamy wiele składników komponujących sumę udanego związku. Nie jest to wyłącznie wypracowane zaufanie, przewidywanie myśli, wzajemny szacunek, dopasowanie charakterów, obustronne zrozumienie, kompromisy. Jakiekolwiek pytanie się postawi i jakakolwiek odpowiedź zostanie udzielona, to w łóżku przy połączeniu ciał po wstępnym poznaniu dusz, prawda się sama zweryfikuje.

Wszystkie:

Ufam Ci.

Szanuję Cię.

Zatroszczę się o Ciebie.

Nikt Cię nie skrzywdzi.

Podobasz mi się.

Pragnę Cię.

Szaleje za Tobą.

Uwielbiam Cię.

I najważniejsze, kocham Cię

Przejdą test prawdziwości, gdy spotkają się ciała w seksualnym uniesieniu. Bądź upadku. Bo jak wspominałam, to wzajemna prawda się tu styka, a nie wyłącznie nagość. A prawda albo Cię wyzwoli albo uwięzi w fałszu i pozornej bliskości i udawanych spełnieniach.

Powodów skrywających się za zrzuceniem ubrań i przeniesieniem pragnień na wyższy poziom jest wiele. Czy to zwyczajne pożądanie, „bo mogę”, bo jestem wolna, alkohol, bo jestem ciekawa, bo chcę się przekonać. Bo miłość...

Zapytana czy poszłam kiedyś z kimś do łóżka i bardzo się rozczarowałam, odpowiedzi mogłam udzielić twierdzącej. Czasem pożądanie mąci zdrowy rozsądek. Zagłusza instynkt samozachowawczy wydzierający się, byśmy uciekali. Chcemy się przekonać, że nie mamy racji, chcemy dać szansę. Chcemy. Najzwyczajniej w świecie. Zgubiło mnie pożądanie nie raz, nie dwa. Kac moralny pozostał na ciele, a nie chęć dalszego ciągu. Na języku pozostał smak wstydu. Jest gorzki, kwaśny, wysusza gardło, odwraca się do nas plecami, oziębia ciało, zamraża duszę i emocje, każe pośpiesznie się ubierać i wymazać minioną noc. Ale człowiek to istota zmuszona ponosić konsekwencje za swoje czyny i potem spojrzeć na siebie w lustrze.  

Nieudane zbliżenia to najlepsza metoda na ogłuszenie odgłosów pożądania i chęci zbliżeń. Zamknięcia drzwi sypialni. Zatrzasnęłam. Czekałam na kogoś, kto najpierw delikatnie zapuka, zapyta czy może wejść, zaproponuje wspólną herbatę, muśnie spojrzeniem, rozgrzeje przytuleniem, popieści ustami, pobudzi zmysły najmniejszym palcem. Nie wtargnie do domu bez przywitania, popchnie na kanapę, rozbierze do połowy i zrobi, co trzeba, obetrze usta i nie spojrzy nawet w oczy po wszystkim.

Basta. Finito. Niente. Żadnego jeszcze, och jak tak dobrze, nie przestawaj, zaraz oszaleję, dotykaj mnie jeszcze…

Nagle pojawiła się Ona. Nie mościła się do mnie, mojego ciała. Nie okręcała wokół własnego palca. 
Nie przywłaszczała bezczelnym spojrzeniem. Poznawała, odkrywała, pochłaniała, ale bez krzty łapczywości i pośpiechu. Kto się nie śpieszy, udowadnia pewność kolejnych spotkań, obietnicę zbliżeń, tworzy epopeję erotycznych obrazów jeszcze przed ujrzeniem swoich nagich ciał.
Nie zadzwoniła do mnie od razu, nie chwyciła za dłoń, nie pocałowała, nie wsunęła dłoni pod bluzkę, nie rozebrała, nie otworzyła się, póki nie wyrosła cała gama uczuć. Gwarancje zaufania, troski, uwielbienia, pożądania, miłości.

Ile razy słyszałam słowa podziwu, podobania się, uwielbienia, zapewnień o braku krzywdy, a w łóżku rozmywało się to i ulatywało jak ledwo unosząca się para z rozgrzanego ciała. Wylatywały przeciągiem przez okno, gdy wietrzył się zapach nieudanego zbliżenia.

Dziś nie mogę przestać. Chcieć. Pragnąc. Pożądać. W zbliżeniach absolutnie pozbawionych jednostronności i egoizmu. Trwam w uwielbieniu wyczekiwania Jej. Gdy kładę się pod kołdrą, pod którą zaraz wyznam Jej wszystkie nieme zapewnienia Naszej miłości.

Zapalę świece. Ułożę ścieżkę dźwiękową pożądania. Spojrzę zalotnie, gdy wejdzie do sypialni, nie uchylę rąbka tajemnicy, że jestem już naga, zostawię to ku Jej zaskoczeniu, gdy tylko się do mnie zbliży. Usłyszę Jej zaskoczone westchnienie i nie będę się śpieszyć. Zacznę od ust, bo tam rodzi się szacunek, w mowie, rozmowie języków. Będę całować Jej dłonie, by wiedziała, że zawsze będę się o Nią troszczyć. Ocierać o Jej nogi, by wiedziała, że zawsze będę przy Niej silnie stać. Zatrzymam się dłużej przy uchu i szyi, by wiedziała, że zapewnienia szaleństwa pożądania, to nie puste słowa. Usiądę na Niej i nagle wszystko przerwę, by spojrzeć na Nią całą. Dotyk bez głębokich, dłuższych, odważnych spojrzeń jest tylko przejściem od słów do czynów, które spychają miłość gdzieś na dalszy plan. Nie będę stronic od szeptów „kocham być z Tobą”, „kocham kochać się z Tobą”. Będę słuchać każdego ruchu Jej ciała, intensywności unoszonych bioder, częstotliwości jęków, by zmienić cokolwiek Jej się znudzi i nie przynosi satysfakcji, by przejść do sedna spełnienia. Kiedy jest miłość? Kiedy seks weryfikuje miłość, wspólną prawdę? Kiedy cudza przyjemność przynosi nam jednakową siłę spełnienia. Słyszę Ją, gdy wdycha mi do ucha moją własną rozkosz i ją ze mną dzieli. Nie ucieka, nie odwraca, nie ubiera się z powrotem. Wykańcza mnie pocałunkami. Nigdy nie pozostaje dłużna. Ile razy „rozpieszczasz mnie” uleciało w Jej stronę.

Zasypiając obok Niej okryta tylko Jej nagością po raz kolejny uderzyła mnie ta myśl. Między nami nie ma żadnych znaków zapytania, które przemycone do łóżka, burzą intymność. Wykrzyknikiem kończy się każdy dzień. Kropka to za mało, by podkreślić tę pewność, którą mnie karmi, gdy mnie dotyka.






środa, 28 października 2015

Nie mam żadnej mądrości.



Nie mam żadnej mądrości (...). 

Mój przyjaciel ma dużo mądrości i bardzo, bardzo chorą córeczkę, której ciałko mieści się w dłoniach.

Ja nie mam żadnej mądrości, mam za to paru przyjaciół i trochę zaprzyjaźnionych książek.
Żyję, sobą i w sobie, i w innych ludziach, w tym, co we mnie zmieniają, i w tym, co w nich sobą zmieniam nieodwracalnie i już pozostawiam zmienionym, w bliskich i dalekich, żyję w tym mężczyźnie, co płakał w tramwaju, i w przyjaźniach, i nawet we wrogach moich żyję. Żyję.

Rano zapaliłem papierosa przed śniadaniem, mroźną drogą po bułki. Smakował. Nie jestem mądry. Żyję.



Lubię, gdy pisarz otwiera skrzypiące drzwi siebie i wpuszcza nas do środka. Nie ukrywa, że czasami jest nienaoliwiony i nie posiada wielkich mądrości. Podobała mi się "Wyspa łza", w której Joanna Bator wyjaśnia nam swój proces twórczy, i wywiad z Andrzejem Stasiukiem w "Życie to jednak strata jest", gdzie słyszymy autora najgłośniej, a nie przez pryzmat swoich bohaterów, czy przypadła mi też do gustu intelektualna rozmowa Agnieszki Drotkiewicz z Dorotą Masłowską w "Duszy światowej". 

Tak samo urzeka mnie pan Szczepan Twardoch. I znów spoglądam na okładkę, portret autora potoku myśli, pęknięć na jego wyobraźni, które idealnie odzwierciedla lekko zmarszczone czoło. I znów opowiem Wam skromnie o lekturze, po którą warto sięgnąć, o 270 stronach, które gdzieś tam zapukały też do drzwi mnie.

Ktoś może powie, że to powieść, dzienniki, o niczym, a dla kogoś mogą być o wszystkim. Mogą męczyć niestrawnością, a mogą kogoś nakarmić do syta lub nawet pozostawić chęć na dokładkę.

Ja zawsze chętnie dokładam sobie do półki zaprzyjaźnionych książek pozycje Szczepana Twardocha. Literackiego twardziela ze Śląska, który nietuzinkowo opisuje rzeczywistość, której, tak uparcie twierdzi, nie jest obywatelem.

„A ja poddaję się trochę temu szaleństwu, jakim jest poszukiwanie znaków w świecie, mowy drzew, tajemniczego kodu pęknięć na asfalcie i eposów zapisanych cirrusami na niebie.
Poddaję się rozmyślaniom nad swoim własnym brakiem mądrości.

Patrzę na tę przenikliwą okładkę książki, myśląc, że choć na mojej półce brakuje mi już miejsca, to nie położę jej poziomo, zasługuje na stanie w pionie, dlatego wysuwam inną, mniej znaczącą i robię miejsce dla „Wielorybów i ciem”.  Bo ja przecież ciągle też szukam pęknięć na asfalcie i śledzę uciekające tory na końcu pociągu.

Patrzę na tę szklankę po kawie, osadowych pozostałościach po mlecznej pianie i śladach cynamonu. Nie wygląda atrakcyjnie ani smacznie. Pobojowisko tak wyczekiwanego smaku.
Widzę siebie w tej szklance i pytam siebie po co piszę od tylu lat. Nie mam żadnej mądrości. Piszę coraz rzadziej, bo coraz bardziej to dostrzegam. Uciekam od wszelkich mądrości, komentowania rzeczywistości kreowanej przez innych. Nie obchodzi mnie już tak bardzo. Podobnie jak Szczepan Twardoch, nie ma dla mnie rewolucji, dla której niosłabym transparent.

Przestałam się tak przejmować. „Nie jestem obywatelem rzeczywistości”.
Twardoch zauważa, że codziennie ulegamy niewolnictwu czy to płacąc podatki, czytając książkę czy stojąc na czerwonym świetle. Ważne, żebyśmy w środku nie pozostali niewolnikami swoich spraw, póki jesteś wierny sobie, nie jesteś niewolnikiem. Staram się zatem nie zniewalać rzeczami zbędnymi. Piszę mniej, bo czuję się mniejszym niewolnikiem świata.

Nie mam żadnej mądrości. Żyję.  

 (…) warto czytać wielkie powieści, warto pisać, warto zarabiać pieniądze i je wydawać, warto kochać to, co obejmuje się wzrokiem, wyszedłszy na wzgórze, a reszta to niepotrzebne hipotezy, symulakra i zupełnie zwykłe kłamstwa”

Poświęcam się temu, co warto. Czytam wielkie powieści, pijam dobre wina, zakrapiam czasami wieczory whiskey. Czasu nie marnuję na kiepskie kino. Kocham się z muzyką. Jesienią do kawy dodaję cynamon, a z zielonej herbaty przerzucam się na czerwoną. Staram się jeść mniej szkodliwie, a coraz bardziej wykwitnie. Czasami kocham prostotę i rutynę jak czcionkę Times New Roman. Całuję chrześniaczkę i przytulam jak najmocniej. Szukam niebanalności obrazów. Zajmuję się kochaniem każdego krajobrazu. Codziennie przelatującego, ogromnego Herkulesa na moim niebie, gdy wracam ostatnio z pracy. Zawsze szukam Jej dłoni do wsunięcia się w nią, a gdy doskwiera zimno wtulam się w Jej ramię. Zawsze przepuszczam Ją w drzwiach. Szanuję też starszych, uśmiecham do nieznajomych. Nie nienawidzę. Kocham. I w tej miłości, a nie minionym cierpieniu szukam inspiracji i wzruszeń.

Ale nie. Nie mam żadnej mądrości życiowej.


Żyję.

piątek, 23 października 2015

Oda do emocji.



W medycynie istnieje zjawisko nazywane syndromem Stendhala. Polega ono na tym, że kiedy na człowieku sztuka wywiera olbrzymie wrażenie zaczyna mu się kręcić w głowie, serce bije mocniej, ciśnienie się podnosi. Jest to bardzo żywa i fizjologiczna reakcja. Takiej samej doświadczył właśnie Stendhal, gdy zwiedzał groby Michała Anioła, Dantego czy Galilea we Florencji.



Czujecie tak? Pozwalacie sobie na tak silne czucie? Nie umieracie w stagnacji i braku oddziaływań, w wiecznym otępieniu obowiązków? Mam nadzieję, że nie…

W pełni rozumiem co czuł Stendhal. Czuję to, gdy czytam coś wzniosłego, oglądam coś dramatycznego, słucham czegoś tak prawdziwego. Czy to ostatnio wspomniana książką „Jeden z nas”, czy melancholijny majstersztyk w postaci mini serialu „Olive Kitteridge”. A teraz to crescendo emocji kończy, a raczej rozkłada ich wachlarz, nowy utwór, i nadchodzący album, Adele.

Dla mnie obraźliwym nazwać ten utwór zaledwie piosenką. Poddać ją jakiejkolwiek kategoryzacji. Czy jest lepsza niż poprzedni album czy nie. Mając tak potężny głos i emocje jak Adele nie trzeba się z nikim ścigać. Nawet z samym sobą.

Co „Hello” ze mną robi? Wyciska wypieki na policzkach i dekolcie, tli łzy w kącikach oczu, wybija rytm serca, stawia włosy na baczność, gdy Adele wchodzi w refren. Rozrywa płaszcz i zrywa do biegu. Jestem koniem pociągowym emocji. Dodatkowo dowiadujemy się z teledysku, że Adele to też wyśmienita aktorka, która pozwala nam obserwować i współodczuwać wszystkie emocje towarzyszące tekstowi tego utworu.

Jak cudownie się to zgrywa z jesienią za oknem. Z co dopiero minionym weekendem kiedy to wróciłam do twórczości Adele. Przechadzałam się samotnie po lesie i wzdłuż rzeki wciskając wszystkie emocje w swój chód, oddech, spojrzenia. Kiedy to sama czułam się główną bohaterką nie nakręconych teledysków tych utworów. A dziś Adele raczy mnie takimi wrażeniami, że nie mam gdzie ich pomieścić, dlatego jestem tutaj znów z Wami. I proszę o dzielenie, o emocje, o wrażliwość, o szczerość.  



„Kiedy miałam 7 lat, chciałam mieć 8. Kiedy miałam 8, chciałam mieć 12. Kiedy miałam 12, chciałam mieć po prostu już 18. Mam wrażenie, że całe życie spędziłam na ciągłych życzeniach. Zawsze pragnąc być starszą, pragnąc pamiętać albo też zapomnieć. Żałując, że zniszczyłam tak wiele z powodu strachu lub nudy. Żałując, że nie poznałam lepiej prababci, że znam siebie zbyt dobrze przez co wiem zawsze jak się coś skończy. Żałując, że ścięłam włosy albo, że nie jestem wyższa. Żałując, że nie poczekałam albo, że się pospieszyłam.
Mój ostatni album był „rozstaniem”, ten jeśli miałabym go nazwać, nazwałabym go „pogodzeniem”. Godzę się ze sobą. Ze straconym czasem. Z wszystkim co zrobiłam bądź nie. […] Album „25” jest o tym jak poznałam siebie nie zdając sobie z tego sprawy. I przepraszam, że tak długo to trwało, ale cóż, życie mi się przytrafiło”.

To po krótce wstęp i wyjaśnienie samej Adele w liście do fanów. Czyż piękno nie tkwi w jej szczerości?

A teraz słuchamy w tekście piosenki, która ma niby być o pogodzeniu, a równie bardzo wyciska łzy:

„Witaj, to ja,
Zastanawiałam się czy po wszystkich tych latach
Chciałbyś się spotkać, by przerobić wszystko,
Mówią, że czas leczy rany
Ale ja jakoś niewiele się uleczyłam.”

Silny, tak potężny refren rozszarpuje wspomnienia, wszelkie wyrzuty, niedopowiedzenia:

„Witaj z drugiej strony,
Dzwoniłam już chyba tysiąckrotnie
By cię przeprosić za wszystko, co uczyniłam
Ale jakoś nigdy nie ma cię w domu
Witaj z zewnątrz
Przynajmniej mogę powiedzieć, że się starałam
Powiedzieć ci, że przykro mi, że złamałam ci serce,
Ale już nieważne, bo najwyraźniej już cię to nie rozdziera.”

Adele wraca w wielkim stylu. Tekstowo, wokalnie, muzycznie. I tak bajecznie wizualnie. Za teledysk odpowiedzialny jest wybitny reżyser młodego pokolenia, który stoi za sukcesem wielu nagradzanych filmów – Xavier Dolan. Adele nie mogła wybrać lepiej. Widać dotyk geniuszu w ujęciach, a jakość obrazów zawdzięczamy kolejnej innowacji. Po raz pierwszy w historii użyto kamer IMAX – więc tak, Adele wraca w wielkim, dodatkowo innowacyjnym stylu w tak pozornie stoickiej balladzie. Balladzie, która rozszarpuje emocjonalnie na strzępy.

Czujesz? Ja absolutnie całą sobą.

Na myśl przychodzi mi porywista jesień i słowa Andrzeja Stasiuka:

„Tymczasem to jest spektakl, to jest przedstawienie wielkie jak opera albo i symfonia. Proszę sobie przypomnieć uporczywą nudę długiej zimy z jej bielą, szarością i czernią i zamarzniętym przez tygodnie słupkiem rtęci. To prawie jak śmierć wcielona w krajobraz. Traci się nadzieję, że kiedykolwiek odtaje. Ale jak zwykle cud następuje i zaczyna się meteorologiczne crescendo. Narastają zjawiska. Jest w tym żywotność, niespożytośc sił, biologia jakaś nieokiełznana, która doprowadza nas do rozpaczy.”


Miłego, emocjonalnie bogatego weekendu Kochani! 




poniedziałek, 19 października 2015

Z serii: Książka, która nigdy nie przestanie cię prześladować.

Ponad 520 stron w niespełna trzy dni. Stron porażającej lektury, która zakrawa na pewną dozę sadomasochizmu, ponieważ czytając ją czułam, że świadomie robię sobie psychiczną krzywdę. Nie będę wspominać o treści książki, bo ona chyba jest jasna, ale o odczuciach i jak zawsze kunszcie pisarskim autorki. 

Aktywnie recenzuję przeczytanie książki na portalu lubimyczytac.pl, ale z Wami nie zawsze dzielę się wszystkim, co przeczytam, ponieważ, no cóż, zrobiłby się wtedy z tego blog książkowy;) Ale czasami, muszę, po prostu muszę „wyrzucić” z siebie książkę, bo inaczej zalegnie we mnie za mocno i nigdy się po niej nie otrząsnę do końca. Podobnie miałam po lekturze „Najgorszy człowiek na świecie” Małgorzaty Halber.

Czas na „Jeden z nas. Opowieść o Norwegii” Asne Seierstad, która w swojej obszernej karierze autorki literatury faktu wzięła się za zrelacjonowanie tego najgorszego faktu dla swojej ojczyzny – zamordowania przez Andersa Breivika 77 osób 22 lipca 2011 roku i ranienia dotkliwie kolejnych 33.

I wahanie jak tu ocenić tę książkę? Jak oddzielić emocje od oceny i ich nie wymieszać, bo jednocześnie mam ochotę tę książkę odłożyć i nigdy po nią już nie sięgać, a zarazem wszystkim ją polecać. 

Czytałam jak oszalała, poparzona, jakby każda kartka mnie bolała, zawsze przerażona tym, jaka kolejna odrażająca prawda kryje się na kolejnej stronie tej historii norweskiej tragedii.

Książki czyta się z różnych powodów; najczęściej dla przyjemności, odstresowania, zabicia lub wypełnienia czasu - to na pewno nie jest jedna z tych książek. Czyta się też z ciekawości, chęci poszerzenia wiedzy faktograficznej, ukształtowania poglądów. Z szacunku - i to już bardziej jedna z tych książek. Sama okładka i tytuł są tak sugestywne, narzucają zastanowienie i spojrzenie dookoła siebie i do swoich okien, a jednocześnie można spojrzeć na różne barwy tych okien symbolizujące wykrzykiwane zdanie: Nie wygrałeś Breivik, nadal nie będziemy odtrącać odmienności i tolerancji, a kolory nigdy nie zszarzeją. Równie symboliczna czarna wstążka żałoby na rogu okładki jest skutecznym chwytem hołdującym pamięci umarłych.

Bo ta książka wytacza strasznie ciężkie działa tematyczne i żadna kamizelka kuloodporna nie uchroni nas od dzielonego bólu i łez ofiar i bezsensowności tego feralnego, lipcowego dnia. Tym, że autorka ubarwia wydarzenia osobistymi opowieściami, realistycznymi, brutalnie odwzorowującymi rzeczywistość opisami, kiedy to słyszysz każdy krzyk, wystrzał, błaganie o pomoc, czujesz odłamki pocisków we własnym ciele i widzisz zimny i bezwzględny uśmiech Breivika. Co sprawia, że czujesz, że czytasz wybitny kryminał. Kryminał, który niestety wydarzył się naprawdę. Czytając momentami złościłam się na autorkę na tak osobiste i brutalne obrazy, taką prawie przesadną wnikliwość, ale okazuje się, że każda rodzina ofiar miała wgląd do książki i zatwierdzała wszystko, że każdy skrawek tej historii jest napisany za zgodą, a autorka wszelkie tantiemy ze sprzedaży przeznacza właśnie fundacji "Jeden z nas". 

Mogę chyba tylko powiedzieć - czytasz na własne ryzyko. Ryzyko pewnej traumy odciśniętej również na tobie. Ryzyko zastanowienia się nad własną, obecną polską rzeczywistością i podejściem niektórych Polaków do uchodźców, niektórych polityków, którzy chcą rządzić Polską...Podejście, które wcale nie jest tak odległe od przyczyny, która zrodziła się w umyśle Breivika, a doprowadziła go do tak szokującej zbrodni.


A to chyba też wyczyn pióra autorki, która tak bezczelnie gra na emocjach, za co ją szczerze jednocześnie nienawidzę i podziwiam. Zatem powtarzam – czytasz na własne ryzyko. Nadszarpniętych nerwów, łez i zastanowienia się nad własnymi poglądami.


Jak bardzo jesteś tolerancyjny?

Jak bardzo niechętny odmienności?

Jak bardzo zbulwersowany sytuacją uchodźców?

Jak bardzo nie pomógłbyś ludziom uciekającym od wojny?


Jak Bano czy Lara, które przybywając z Iraku do Norwegii, niczego nie pragnęły tak bardzo jak być „Jedną z nich”…


sobota, 17 października 2015

Jesiennośc uczuć.

W tle dla Ciebie:

https://www.youtube.com/watch?v=kYG0cUHQ_jo

Przyszła łaskawa. Budząca tak wiele sprzecznych emocji jak polska polityka. Nienawidzona albo wielbiona. Przyjmowana z otwartymi ramionami bądź obojętnie odrzucana. Zamykana na cztery spusty. Wypatrywana i kojąca jak deszcz bijący o parapet. Sezon statusów i memów o nadchodzącym zimnie. Tak. To ona. Jesień. Sezon mam krzyczących „Podkoszulkę założyłaś?! Skarpetki grube masz?! Rękawiczek nie zapomnij! A parasol? Jak ty się ubrałaś znowu!? Za zimno jest, zmarzniesz i zobaczysz!”



Dla mnie sezon docieplany, herbaciany, jeszcze bardziej przytulany, jak najbardziej nie niechciany. Okres, który jak żaden inny nie ugaszcza nas taką różnorodnością barw, a jednocześnie surowością krajobrazu, który wydaje się wyludniony i opustoszały, a gdy idziesz na spacer skrajem lasu czy łąki, spostrzeżony samochód na tej surowej połaci jesieni wydaje się doklejony do krajobrazu jak sztuczna zabawka.



Dni krótsze, ale czy to źle, że wcześniej można zapalić świece i mieć pretekst do wcześniejszego wskoczenia pod koc, gdy tylko dopełnienie obowiązków pozwoli? Bezustannie z książką i herbatą. Ludzie ciągle pytają skąd wynajduję na to czas, gdy jednocześnie pracuje od rana do wieczora. Czas? Czasu mogę nie mieć na wyjazd za granicę czy gdzieś głębiej w Polskę, bo weekend ma tylko dwa dni. Ale czas na siebie? Na szukanie? Na odkrywanie? Na szukanie nowych słów, twórców, obrazów, filmów, dźwięków? To nie czas. To chęci. To szukanie. Jak masz znaleźć skoro nie szukasz? Jesień jednak nigdy nie była tak odkrywcza, głośna, wyrazista i pełna barw odkąd jest Ona. Tak. To znowu o Nas. O Naszej jesienności.

Żadne spotkanie nie jest takie same, nawet jeśli po czasie następuje jakaś powtarzalność czynności. Niekiedy pracy jest tyle, że człowiek ani się obejrzy i już minęły dwa tygodnie, a czasami rozłąka wlecze się jak tygodniowa ulewa jesienna, która ani trochę nie przysparza sympatii tej porze roku.
Coś takiego było w tym poprzednim weekendzie, że znów cieszyłam się na niego jak dziecko. Wszystko, każda minuta i czynność było odliczeniem do soboty do godziny 11:31, kiedy to miała wyjść z pociągu. Kiedy to znów wbiegnę na peron i będę prostować kręgosłup, wypinać pierś, poprawiać włosy i zastanawiać się jak stanąć, by spodobać się Jej znów z dystansu. I po raz kolejny zapomnę o tym zupełnie, gdy to ja ujrzę Ją kroczącą z dystansu. Z perfekcyjnie rozwiewanymi włosami, dłońmi pierwszy raz zakrytymi seksownymi rękawiczkami, w skórzanej czerni kurtki i stukających w oddali obcasach. Znów nie będzie się śpieszyć, ciągnięta walizka i przewieszona torebka na dłoni będą dodawać Jej wytworności, a nie ociężałości podróży. Ona. Moja Dziewczyna, do której uśmiecham się z daleka choć jeszcze nie widzi. Którą chwytam w pasie, całuję w usta „cześć Kochanie” na powitanie.

Tytuł klasyki kina „Wożąc Panią Daisy” zmieniłyśmy na „Wożąc Panią A.”, i jak ja bardzo lubię to robić. A. nie ma prawa jazdy, ale mi wcale nie przeszkadza mieć ten autentyczny zaszczyt posiadania takiej pasażerki życia. Chłoniemy wszystko, co mijamy, informujemy się o ciekawych kąskach krajobrazu, kontemplujemy jeśli coś Nas zmusi do refleksji. Sobota bywa leniwa dla Jej wypoczynku po podróży. Ona wtedy ucina sobie drzemkę, a ja siadam obok Niej i zazwyczaj czytam. Chciałabym móc pokazać Wam wykradziony kadr Jej snu, bo wygląda wtedy tak pięknie, ale pewnie by mnie zabiła, więc nie zaryzykuję;)) Gdy już nawet Jej wydłużony sen wywołuje tęsknotę, wybudzam Ją powoli pocałunkami i pytam czy już wstanie i czy zrobić Nam herbatę. Jej błogi uśmiech wtedy jest wart…Jest bezcenny. Nie potrafię go wycenić ani odlać w rzeźbie słów.  

Tęsknocie przed tym weekendem towarzyszyło wzmożone pragnienie…To nieokiełznane jak milowy las. Wychodzące nie wiadomo kiedy, czające się w kącikach wyzywającego uśmiechu, w przymrużonym spojrzeniu. Kiedy to do ostatniej chwili nie wiem, że zaraz usiądzie mi na kolanach okrakiem i zacznie rozpinać koszule i spodnie. Kiedy nie wiem, że jeszcze tuż przed spotkaniem z kimś Ona da mi spełnienie, bo nie możemy wyczekać nocy, która wydaje się tak odległa. Kiedy to po nocy przychodzi poranek nigdzie Nas nienaglący i wyciskający z Nas ostatnie krople potu, które znów spływają mi brzuchu i to jest równie podniecające jak jęk rozkoszy.

W niedzielę miałam dla Nas drobne plany wyjazdowe. W obrębie 50 kilometrów od miejsca zamieszkania można odkryć przecież niespotykane nowości terenu. Wybrałyśmy się zatem do gościńca szczycącego się urokliwym ogrodem botanicznym i wyśmienitą kuchnią. Uraczyłyśmy się ostatnim deserem zjedzonym na świeżym powietrzu w tym roku i spacerem pośród wzrastającego chłodu jesieni. Żegnał Nas zachód słońca w tylnym lusterku i niezliczone kilometry lasów i wzgórz.
W poniedziałkowy poranek wstałam do pracy, a miłość czekała na mnie w łóżku po powrocie. Odliczałam każdą godzinę przestępując z nogi na nogę, kiedy to wrócę i ucałuję Ją ponownie na przywitanie po pracy. Wieczory spędzałyśmy na seansach filmów. Wybrałyśmy na wstępie ten, którego obie wyczekiwałyśmy. W Jej objęciach nawet smutek smakuje lepiej, a gdy po filmie scałowuje ze mnie łzy w milczeniu, a one nie przestają lecieć, szeptem mówi mi, że mnie kocha, bo ja wiem, że Ona wie, że ten film zabolał mnie z miliona osobistych powodów. W poniedziałek wyznaje mi również szeptem, ze nie chce jeszcze wracać do domu, a ja i tak nie zamierzałam Jej puścić.  



Lubię niespodzianki, choć tym razem los nie zaskoczył mnie miło kiedy we wtorek zaskoczył mnie chorobą i zatrzymał w domu na tydzień. Ścięło mnie z nóg, ale gdy w chorobie obok jest Ona, nawet dolegliwości tak nie ciążą. Choroba była ekwiwalentem mniejszej ilości mojej pracy, a więcej czasu z Nią, zatem czego chcieć więcej. Nic mnie tak nie wzrusza, gdy w kadrach filmowych można ujrzeć czytające obok siebie pary. Nie dziwota zatem, że wybrałyśmy na kolejny seans „Piękną i Bestię”, w której to przecież Bella kocha się w książkach i jest oniemiała z zachwytu, gdy Bestia pokazuje Jej ogromną bibliotekę. A my oniemiałe z zachwytu w swoich ściśniętych na sobie ramionach oglądamy śmiejąc się jak dzieci z perypetii Pani Imbryk i mojego ukochanego Bryczka. Lubię wtedy na Nas patrzeć w odbiciu monitora. Chowa się tam miłość i sama wtedy czuję się kadrem ulubionego filmu. W czwartek żegnałam Ją znów z ciężkim jak ołów sercem. Zawsze za mało czasu na ostatecznie spojrzenie, przytulenie i pocałunek. Wracam do domu, wieczorem jak zawsze zaglądam do książki, a Ona znowu dla mnie zostawiła tam osobliwą kartkę i niebanalność słów wyznania miłości. Zawsze zostawia siebie po sobie u mnie. Kocham to. A gdy jest mi autentycznie źle bez Niej, wysyła mi swój jesienny wiersz o uczuciu do mnie, który odgania wszystkie złowieszcze liście i błoto żmudnej pracy. 


Dziś wybrałam się na wieś z świeżo odnalezioną muzyką w tle. Po chorobie potrzebowałam odetchnąć świeżą jesienią, porozmawiać ze swoją tęsknotą, bo nagość jesieni jakoś przypomina dobitniej o tym, że nigdzie w pobliżu Jej nie ma.


Patrzę w górę, dookoła, pod nogi, nie omijam żadnego kierunku spojrzenia ani kroczenia po liściach jesieni. Obserwuję swoje ukochane drzewa, które teraz nieśmiało pozwalają patrzeć na swój powolnie postępujący negliż. Tutaj czuję Jej obecność najdobitniej. 

Tutaj, gdzie jesień praktycznie dotyka mnie cieleśnie, czuję, że gdyby jutra miało nie być, gdyby mnie miało nie być, byłabym szczęśliwa już na wieki, bo zaznałam tej największej, najważniejszej, wymazującej wszystkie poprzednie, miłości. 


niedziela, 4 października 2015

Ona i ja i cała reszta świata.

Odkąd pamiętam – nie znoszę oceniania.

Oceniania po wyglądzie, jednym nietrafnym żarcie, po jednym zdaniu nie wtedy kiedy trzeba, po jednym spotkaniu, powierzchownie, bez wnętrza, wybrzuszenia, wybebeszenia, wysercowienia.
Kobieta ubierająca się na sportowo – chłopczyca, singielka – stara panna, niezależna – nieszczęśliwa, bezdzietna – jeszcze bardziej nieszczęśliwa, wrażliwa – neurotyczna, twarda – suka, męska – lesba, zniewieściały - pedał. Cały cykl wiecznego zapętlenia błędnych osądów.

Moja mama wie, tak naprawdę od zawsze wiedziała, miała mnóstwo znaków, zanim ja uświadomiłam sobie, że to już jakieś „objawy”. Sygnały zwiastujące, że będzie miała córkę lesbijkę.
Gdy jako dziecko nie znosiłam, gdy zmuszano mnie do zakładania sukienki, szalałam za piłką nożną, nosiłam szalik FC Barcelony, wyróżniając się od dziewczyn, ganiałam za chłopakami…z pięściami. To, że nie bałam się stanąć w szranki z pozornie silniejszą płcią przeciwną nie czyniło ze mnie sfrustrowanego dziecka, które wyładowuje agresję, bo nikomu się nie podoba. Wspinałam się po drzewach, rozpalałam ogniska w niedozwolonych miejscach, pisałam węglem po opuszczonych budynkach, z chłopakami mogłam się bić i rozrabiać, ale nie rozmawiać. Do jakiej szufladki mnie zapakowano? Do chłopczycy, z którą lepiej nie zadzierać. Błędna ocena.

Pozorna ocena kogoś, kto już wtedy pragnął miłości i przytulenia ponad wszystko. Nie chciałam sukienek, bałam się makijażu, mocnej opalenizny, ukobiecenia, bo jak to, ja? Kobieta? Przecież mi nikt nigdy nie powiedział, że jestem piękna, nikt nie obraca się za mną, z kaczki nie będzie łabędzia.
Nie dziwota, że większość moich związków zaczynała się korespondencyjnie, nie tylko ze względu na ograniczoną dostępność możliwości poznania kogoś o orientacji homoseksualnej kilkanaście lat temu, ale i z tej trywialnej przyczyny – nie jestem ładna ani odważna. Pluszowy miś wrzucony w kąt, pokryty kurzem, nigdy z niego nie otrzepany, nigdy z bliska, od środka nieobejrzany.

Zatem bardzo szybko zbudowałam i nauczyłam się chować w swojej skorupie. Ale mamo, oj mamo, przecież Ty od razu wiedziałaś. Wiedziałaś w chwili, gdy przyprowadziłam pierwszą „koleżankę”, że to nie koleżanka. Wiedziałaś, że jestem zbyt dobra, że jestem wrażliwsza niż to, co sobą reprezentuję. Ile moich łez widziałaś. Mamy wiedzą najlepiej, wiedzą szybciej niż my, kto nas zrani. ALE nie zawsze. Nikt nie jest wszechwiedzący.

Całe życie oceniania. Nie rozmawiania, nie poznawania, oceniania. Osób w moim życiu. Mnie samej. Co jakiś czas, dziś znów dobitniej dociera do mnie, że nigdy nie doświadczę pełnej akceptacji ani tolerancji, nawet we własnym gronie. Za parę miesięcy przypadną moje dość okrągłe urodziny, a ja nadal spotykam się z sytuacjami takiej ignorancji i braku pojęcia, że ciągle muszę Bronic siebie, swojego życia, umysłu, serca, duszy.

Ostatnio na spotkaniu z przyjaciółmi, po raz kolejny musiałam tłumaczyć, że orientacja to nie kwestia tego, że "facet mnie porządnie nie przeleciał" i że czemu nie spróbuję? "-A czemu ty nie spróbujesz  z kobietą? Może jesteś hetero, bo Cię kobieta porządnie nie przeleciała?" Dopiero przy odwróceniu ról, ludzie pojmują - to nie wybór, to część natury.

Weekend spędziłam u siostry. Jest to czas kiedy to moja siostra zawsze wpływa na meandry mojej psychiki próbując mnie nakłonić do szczerej rozmowy z moją matką. Żeby zrobić oficjalny coming-out, oczyścić atmosferę, ulżyć jej, nauczyć się z nią rozmawiać. Bo choć tyle między nami słów pada, to nie niosą one ze sobą wiele wartości, znaczeń, głębi. Żali się, że tyle pracuję, że, gdy wracam wieczorem z pracy, to chwytam za herbatę, książkę i znikam. Mam ulżyć mojej matce w jej ciągłej niepewności, przykrości braku pełnej szczerości między nami. A kto mi ulży w tym, że własna matka nie interesuje się moim związkiem? Związkiem, który uważam, za najbardziej udany. Czemu to mi ma przypaść ta rola uczenia jej rozmowy po tylu latach na tym padole niedomówień? Coming-out? Jaki coming-out? Już go dawno zrobiłam. Nigdy nie przyprowadzając chłopaka do domu. Padło tyle zdań, tyle insynuacji, tyle bezpośredniości. Gdy ktoś wchodzi do pomieszczenia, w którym znajdujemy się z A. razem, to nie puszczamy swoich dłoni, nie odsuwamy się od siebie, nie wypuszczamy z ramion, gdy wybudzamy się nad ranem, a do salonu wchodzi któreś z mojej rodziny, gdy śpimy w naszym domu na wsi. Coming-out? Mamo zrób Ty. Wyjdź ze swojej zaściankowości nareszcie w pełni i zapytaj mnie jak poznałam A. Zapytaj jakie było pierwsze spotkanie, jakie są plany, dlaczego ta, a nie inna. Spójrz głębiej, a słowa będą zbędne.

Rodzice oceniają partnerów swoich pociech przez bardzo materialne kryteria, moi zwłaszcza – ma 
pracę? Ma auto? Ma mieszkanie? Gdzie pracuje? Ile zarabia? Związek to najwidoczniej wymiana zer na koncie i łączenie kont bankowych w jedno. Patrzę i myślę, jakie to smutne. Jakie to smutne, że moi rodzice traktują Nas jak powietrze. Jak musimy zamykać się w swoim świecie nie z przymusu, ale z namacalnej, wiszącej w powietrzu niechęci otoczenia. Po tylu latach, czuję się na powrót wpychana do szafy.

W  ten weekend zebraliśmy się rodzinnie na urodzinach wspomnianej siostry. Moi mali bratankowie bawią się zacałowując siebie. Wszyscy kategorycznie każą im zaprzestać takiej zabawy, bo przecież to nienormalne, gdy chłopcy się całują. Kłopotliwe spojrzenie na mnie może z dwóch osób i ja, znowu w kącie, zmuszona do milczenia, ja – nienormalna.



Nasłuchujemy się jak to nasz związek nie wypali, bo odległość, bo to kobieta z kobietą, bo to, bo tamto. Czuję się urwana jak na tym zdjęciu. Nikt nie patrzy z perspektywy, nie zna tła, nie pyta o motywy, nie pyta o potrzeby, nie zagląda w oczy, nie czyta Nas, nie pyta o źródła, nie zna bibliografii Nas, a tam nieskończona ilość pozycji składających się na budowlę Nas, która tylko rośnie w siłę. Mogą przeginać, zaginać, gnieść Nasze strony, ale żaden z Nas Feniks, który musi odrodzić się z popiołów. Tu nawet licha iskra zwątpienia się nie rozpala.

Mówcie, co chcecie, oceniajcie.

Ludzie małej wiary, ludzie bez tolerancji, ludzie bez miłości. Najsmutniejsi ludzie świata.



Pijemy za Was.

Na przekór światu.


środa, 23 września 2015

Moja pierwsza miłość...

Poruszała się czasami leniwie, a niekiedy zamaszyście. Przewijała się latami po moim życiu, wiecznie powracała, rozczarowywała, unosiła, doprowadzała do śmiechu, przywoływała silne emocje kończące się łzami lub gęsią skórką będącą wypadkową strachu. Moja pierwsza miłość.

Kinematografia.

Filmy to była moja pierwsza wielka miłość. Wychowywały mnie, prowadziły przez zagmatwane ścieżki życia, zastępowały rodziców. Pokazywały wzorce zachowań. Odpowiadały na nurtujące pytania. Nauczyły mnie języków obcych, edukowały, poszerzały horyzonty. Kuły we mnie empatię i zdolność głębokiego odczuwania na wielu poziomach. Uwrażliwiały. A przede wszystkim uczyły marzyc. Przenosiły mnie na różne krańce świata i emocji, rzeczy i osób, po które nie mogłam sięgnąć i po które nadal wyciągam dłonie. Gdy pytam moich uczniów o ulubione filmy często padają tytuły typu „Szybcy i Wściekli” czy „Gwiazd naszych wina”, gdy pytam dlaczego te, nie potrafią odpowiedzieć, zapewniam im, że gusta jeszcze im się rozwiną i pozmieniają. A po chwili zastanowienia mówię do nich: nie, ja będąc nastolatką sięgałam już po to najcięższe kino, wyzywające, dramatyczne. Chowałam się przed rodzicami, by obejrzeć Przerwaną Lekcję Muzyki, Gia czy Gdyby ściany mogły mówić 2. Wyprzedzałam tematy szkolne wiedząc co to Asperger, rasizm, II wojna światowa, Holocaust czy eksterminacja. Zatem „męczę” ich i prowokuje do myślenia oraz uatrakcyjniania swoich filmotek.

Często pada pytanie w moim kierunku : E. co za film polecasz? Postanowiłam zatem podzielić się z Wami nadchodzącymi obowiązkowymi premierami kinowymi, których sama wyczekuje jak pierwszego liścia jesienią, śniegu zimą, Gwiazdki na niebie, rozkwitających kwiatów wiosny. Zbliża się jesień i zima, zatem sezon oscarowy i wysyp filmów dramatycznych, autobiograficznych czy takich, w których aktor zmienia drastycznie wygląd, gra śmiertelnie chorego lub o odmiennej orientacji seksualnej, po to, by mieć szansę na Oscara, bo to zawsze jest w cenie. Ale cóż, dobrze się to ogląda! Zatem, wybierzcie się ze mną w podróż po nadchodzących premierach.

Pamiętacie film „Holiday”? Z Cameron Diaz, Kate Winslet, Jude’m Law i Jack’iem Black’iem? Pojawił się tam zawód, który absolutnie mogłabym i chciałabym wykonywać, mianowicie twórca trailerów, grana przez Cameron Diaz właśnie. Uważam, że umiejętność takiego połączenia scen oraz dobrania muzyki, to ¾ sukcesu, którego rezultatem będzie zwiększona frekwencja w kinach. Poniższe trailery udowadniają tę teorię, porywają nas, wzruszają, wprawiają w zaniemówienie. Zacznę od filmów poruszających tematykę LGBT, bo szykują się ciekawe obrazy.


„Carol”. Och Carol. To mój numer jeden na liście premier. Dziś właśnie wyszedł pełny trailer do tego kunsztownego, klimatycznego, eterycznego dramatu dziejącego się w latach 50-tych, w którym Cate Blanchette, zamożna mężatka, oraz Rooney Mara, młodsza sprzedawczyni, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, zakochują się w sobie. Zaprezentowany po raz pierwszy w Cannes i na mniejszych amerykańskich festiwalach porywa widzów genialnymi kreacjami głównych bohaterek i dramatycznymi rozwojami wypadków tego romansu, już nazywanego jednym z najlepszych tego wieku. Dodatkową kartą przetargową dla Was niech będzie reżyser Todd Haynes, twórca takich perełek jak Mildred Pierce, Daleko od nieba czy I’m Not There. Niestety nieznana jeszcze data polskiej premiery. Liczę jednak na klimatyczną, grudniową datę w kinach studyjnych.


Bardziej amerykańsko i pod Oscary szykuje się już przeze mnie wspominana pozycja Freeheld. Historia detektyw Laurel Hester, która po diagnozie złośliwego raka płuc walczy o to, by jej partnerka po jej śmierci mogła otrzymać po niej rentę i dom. Szykujcie chusteczki, to pewne. Wyczuwam nominacje. Dodatkowo cudna również Ellen Page, która po swoim publicznym coming-oucie, zaimponowała mi kategorycznym zakazem nazywania siebie „odważną” za podanie do wiadomości publicznej, że jest lesbijką. To po prostu ludzkie. I dla mnie, tak ludzki będzie ten film. Brak daty polskiej premiery po raz kolejny.


Temat transgender jest coraz szerzej poruszany w mediach. Laverne Cox jako pierwsza kobieta transgender na okładce Times’a. Serial „Transparent” słusznie zgarniający nagrody i pochwały. Nadchodzi film „About Ray”, w którym Elle Fanning gra nastolatkę, która chce zmienić płeć i jej matka się na to zgadza. Musi walczyć z otoczeniem i własnym ojcem o to, by zapewnić wszystkich, że wie, że nie popełnia błędu. Niestety też brak daty polskiej premiery.


„Danish girl”, czyli „Dziewczyna z portretu” to kolejny oscarowy pewnik, za który Eddie Redmayne moim zdaniem powinien dostać Oscara drugi rok z rzędu. Znów historia oparta na faktach, kiedy to słynny artysta przez przypadek odkrywa, że czuje się kobietą i postanawia poddać się pierwszej historycznie udokumentowanej operacji zmiany płci. Polska premiera 22 stycznia.


Odchodząc na chwilę od tematów LGBT. Absolutnym obowiązkiem jest udanie się na graną właśnie w kinach Młodość. Promowany tym, że wyszedł spod rąk twórcy Wielkiego Piękna, sądzę, że broni się sam - tematyką, grą aktorską i osobliwymi ujęciami. Zbiera genialne recenzje i Junkie pędzi na niego do kina jak tylko znajdzie czas.


Przenieśmy się do tematyki silnych ról kobiecych. Wielu pewnie z Was już wie, że 6 listopada nadchodzi „Sufrażystka”, czyli obraz kobiet walczących o prawa do głosowania w Anglii z początku ubiegłego wieku. Ta obsada! Nie trzeba niczym więcej reklamować.


Ja – maniakalna fanka talentu i osobowości Jennifer Lawrence – absolutnie nie mogę się doczekać Joy 8 stycznia. Daniel Russel, twórca Poradnika Pozytywnego Myślenia i American Hustle znów zbiera trójcę świętą, czyli Jennifer, Bradley’a Cooper’a i Robert’a de Niro, pałeczkę jednak oddając Jennifer. Czy wiecie, że to jeden z niewielu filmów, w którym całkowicie główną rolę gra kobieta? Jest to też pierwszy film, w którym postanowiono wynagrodzić pieniężnie aktorkę współmiernie do płac męskich w zdominowanym przez silne role męskie Hollywood. Jennifer Lawrence zatem jako pierwsza w historii zainkasowała za tę rolę niebagatelną sumę 20 milionów dolarów, by pokazać nam niesamowitą kreację Joy. Wyczuwamy kolejną nominację Oscarową dla JLaw.


Moim skromnym zdaniem, mój umysł i pewien stopień dziwactwa nakazuje mi kochać bezgraniczną miłością wszelkie kreacje Grety Gerwig, która lubuje się w niezależnym, cichym kinie amerykańskim. Gdy łączy siły z Noah Baumbachem może wyjść tylko coś osobliwego dotykające intelekt. Gretę możecie znac z „Frances Ha”, a teraz poznajemy ją jako Mistress America, którą jest typową nowojorską, która myśli, że trzyma pana Boga za stopy, nie widząc własnego zadufania i zagubienia. Greta współtworzyła scenariusz i jest nazywana powoli żeńskim Woodym Allenem. Do kin 4 grudnia!


Nie tęsknicie czasami za niezrównoważoną, cierpiącą, płaczącą, porywają i hipnotyzującą Angeliną Jolie? Ja zawsze, zatem ku mej ogromnej uciesze 20 listopada do kin wchodzi „Nad morzem”, gdzie wraz ze swym mężem, Bradem Pittem oczywiście, grają toksyczne małżeństwo. Czego chcieć więcej?
Wiem, wiem, ja tu same dramaty, ale trudno przechodzić obok nich obojętnie, gdy kręcone i odgrywane są z takim rozmachem i głębokim odtworzeniem ludzkich emocji.


Marion Cotillard jako Lady Makbet i Michael Fassbender jako Makbet – nie potrzeba nic więcej. Najważniejszy chyba kostiumowy film końca tego roku – w kinach od 27 listopada.
Coś z dreszczem, genialnymi aktorami, porywającymi obrazami, które prawie wychodzą z ekranu i chcą nas chwycić za ramię i sprawić, byśmy podskoczyli w fotelach? Jeśli horror, to tylko twórcy Labiryntu Fauna. Zatem wyczekiwany od dawna Crimson Peak w kinach od 23 października.


Polskie kino też nas zamierza rozpieszczać. „11 minut” ogłoszono właśnie jako kandydata do walki o nominacje do Oscara za Najlepszy film nieanglojęzyczny, a w kinach będziemy mogli go oglądać od 23 października. Nadchodzi również „Chemia”, „Wołanie”, „Intruz” „Obce niebo” czy „Panie Dulskie”. 6 listopad cieszy mnie dodatkowo w końcu polską premierą „Earl, ja i umierająca dziewczyna”. Nie zapominam o godnych kryminałach, a pośród obecny już w kinach „Sicario”, bez daty premiery „Secret in their eyes” szykuje się wybornie, a jako fanka science-fiction polecam również „Marsjanina” od 2 października.


Mamy tu fanych Inarritu, który reżyseruje każdy gatunek filmowy bezbłędnie. Była „Grawitacja”, był „Birdman”. Czas na Zjawę, w której Leonardo di Caprio gra trapera, który zostaje porzucony przez najemników podczas ataku niedźwiedzia i postanawia się nad nimi zemścić. Zatem Inarritu westernowy smakuje mi równie bardzo od 29 stycznia!

Długa lista? Uwierzcie, moja jest jeszcze dłuższa, to tylko wyrwana karteczka. Wierzę, że filmy uczą empatii. W czasach kiedy młodzi niechętnie sięgają po książki, bardziej przemawiają do nich obrazy, a ja nie omieszkam ich prezentować. Dziś mój uczeń, który jest wystarczająco inteligentny by wiedzieć lepiej, usiadł w pierwszej ławce, na kartce napisał sobie słowo „żydek” oraz „cygan” i przyłożył je sobie na czoło. W piątek w drodze do kina, z uczniami mijaliśmy grupkę bezdomnych, na co moi uczniowie zaczęli krzyczeć „Uchodźcy! Muzułmanie!” Gdy krzyknęłam na nich, wybronili się mówiąc „proszę pani, jesteśmy młodzi i głupi jeszcze, nie wiemy co jest dobre”. Gdy gromię wszystkie takie zachowania ostrym spojrzeniem, dodaję tylko jedno zdanie „Nie na takich was wychowuję, nie na homofobów, ksenofobów i rasistów”. Kto ich nauczy jeśli nie ktoś odróżniający jedno od drugiego? Filmy tutaj są silnym przekaźnikiem emocji i budującym poglądy, po które często sięgam. Internet prezentuje im jedną stronę medalu, ja z uporem maniaka pokazuję im tę drugą. Mniej zardzewiałą i zabrudzoną głupotą i ludzką ignorancją, bo oni faktycznie czasami nie wiedzą i trzeba im wyjaśnić. Wtedy autentycznie przepraszają. Z kolei na korepetycjach, uczeń 6tej klasy, który lubi relacjonowac zachowania swoich rówieśników i własne. Ostatnio opowiadał mi o „pedale”, który nie ma kolegów i wszyscy go nienawidzą. „Gdyby mnie dotknął, to bym go chyba zabił”. Zatem pytam go:

- Kto? Mówisz, że gej? Osoba o orientacji homoseksualnej?.
– No, pedał zwyczajny.
– Nie masz przy mnie używać słowa pedał, nigdy więcej, rozumiesz?
- Dobrze proszę pani.
- Bo ten gej, twoim ignoranckim zdaniem, może jest po prostu trochę zniewieściałym, nieśmiałym chłopcem, który zrobił, by wszystko dla jednego przyjaciela. Powiedz mi, czy gej zarazi cię dotykiem i to, że cię przypadkiem muśnie znaczy, że od razu cię pocałuję i rzuci się na ciebie?
Z coraz większym zażenowaniem odpowiada : no nie…
- a znasz historię Dominika? Oczywiście, że nie znał. Zatem mu opowiedziałam.

Dziś powiedział, że kolega na lekcji krzyknął „nie znoszę angielskiego, and fuck you teacher!” i pani nic nie zrobiła, bo jest głucha. Dodał, że też sam często przeklina na lekcji, bo robi to połowa ludzkości. Zapytałam zatem czy czyni to ich bardziej atrakcyjnymi, mądrymi i fajnymi? Zapytał, co bym zrobiła, gdyby przeklął u mnie na lekcji. Po usłyszeniu mojej odpowiedzi, odparł jednym zdaniem: Pani powinna uczyć w naszej szkole…

Każdy ma w sobie ogień zrozumienia dla odmienności i nieznanych mu jeszcze uczuć. To nasza rola, dorosłych, pedagogów, by wzniecić iskrę i zapalić te młode umysły. Zatem w rocznicę ataków na WTC oglądaliśmy wywiad z Muzułmanką pt. „Dorastanie Muzułmanki w świecie po 9/11”, a zakończyliśmy go dyskusją o uchodźcach z Syrii. Kreować, edukować, stymulować. All the time.


P.S. Kto nie czytał ani nie oglądał „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, to nadrabia koniecznie! ;)