niedziela, 31 sierpnia 2014

Wakacje nauczyciela all inclusive.


Jedną z najważniejszych rzeczy jakich nauczyciel uczy się na studiach nauczycielskich, jeśli takowe wybrał i trafia na wykładowcę z pasją, to fakt iż uczniowie mają przeróżne motywacje do nauki, spośród nich najczęstszymi są szacunek, a przede wszystkim miłość do nauczyciela. Z doświadczenia mogę dorzucić, że uczniów równie bardzo interesuje życie prywatne nauczyciela. Rodzica równie bardzo;)

Jutro zaczyna się kolejny rok szkolny i każde dziecko będzie chciało mi chociażby wspomnieć co robiło przez ostatnie dwa miesiące. Ze wstydem muszę przyznać, że wielu moich koleżanek i kolegów po fachu machnie na to ręką i nie poświeci temu tematowi nawet 5 minut. Możecie się spodziewać, że nie ja. Ja od tygodnia siedzę w Powerpoincie i tworzę lekcje oparte na doświadczeniach własnych i uczniów, bo nic tak nie pobudza dzieciaków do aktywnego produkowania języka jak szansa opowiedzenia swojej jakiejkolwiek historii. To nie przechwałki, to motywacja.

Wakacje nauczyciela. Dla ucznia, mistyczna kraina bez lokalizacji i czasu, do której nie mają dostępu. Odpowiedzi ograniczające się do ulokowania siebie w górach bądź nad morzem, jak dobrze pójdzie, za granicą. Cicho, cicho! Czas na lekcję organizacyjną, podyktowanie wymagań, jaki zeszyt, ile minusów za brak zeszytu czy zadania to jedynka. A poszli mi z tym do kąta!

Moje wakacje były wyjątkowe. Obfite w spełniane marzenia, brak ograniczeń, przede wszystkim narzucanych samemu sobie absolutnie niepotrzebnie. Lipiec był najintensywniejszym miesiącem tego roku. Spełniłam największe muzyczne marzenie stojąc przy scenie i patrząc w oczy ukochanej wokalistki na Open’er Festiwalu. Kolejne dni spędziłam na moczeniu stóp w naszym morzu w upale wrażeń by wieczory poświęcać na spotkania z przyjaciółmi i odkrywanie zakamarków Trójmiasta późnym wieczorem. Ale to już wiecie.



Nie minął tydzień, a kolejny kilometry niezaplanowania przeniosły mnie na krańce wschodnie. Zanim to nastąpiło, dane mi było kilka godzin spędzić w stolicy z osobą, która zawsze dba o wyjątkowość spotkania. Pozwoliłam sobie na jedyny pocałunek tych wakacji. Nic nie czyni namiętności bardziej wyrazistej niż fakt, że jest ona wyszukana, wyczekiwania i niepowtarzalna. Ze schowanym głęboko uśmiechem wspomnień mogłam wyruszyć dalej na wschód.

Spędziłam kilka dni u rodziców mojego szwagra. Co przywiozłam z tej podróży? Serdeczną gościnność schowaną głęboko w sercu docenienia. Ojciec szwagra, przejęty od przekroczenia progu jego domu moim przybyciem i pierwszą wizytą, starał się codziennie pokazać mi inny zakątek krainy swojego życia i otulał mnóstwem opowieści. Nie mam już babci, został mi jeden dziadek. Mało kto potrafi mnie tak rozczulić, jak ciepła gościnność babci częstującą herbatą w starej, ale ciągle błyszczącej zastawie, z własnoręcznie pieczonym plackiem, w którym wyczuwasz całą czułość w niego włożoną. „Moi drodzy przyjaciele”, tak codziennie witał nas pan S., a ja tego starego przyjaciela, który żegnał mnie ze łzami w oczach, i dni tam spędzonych nigdy nie zapomnę.



Wiecie już również, że następnie wiatr powiał mną w stronę naszych zapierających dosłownie dech w piersiach Mazur. Przygód miałam co nie miara. Wprost proporcjonalnie do przeżytych przygód i wrażeń, wróciłam z dodatkowymi kilogramami, które teraz pieczołowicie zrzucam od kilku tygodni, czym się Wam nie chwaliłam;)

Nie zapomniałam spełniać obietnic osób, który mnie pieczołowicie do siebie zapraszały. Tym sposobem wylądowałam w naszym kujawsko-pomorskim. Dopieszczałam podniebienie dobrym alkoholem i jedzeniem, a umysł rozmowami o wszystkim i niczym. Po raz kolejny ktoś postarał się by pokazać mi swoje miasto okiem tubylca, co każde miasto czyni jeszcze piękniejszym. Dla mnie osobiście, żadna zaplanowania wycieczka nie równa się tej, w której gubimy drogę, gdy sami próbujemy odnaleźć się w danym miejscu, lub gdy oddajemy się w ręce tubylca, który pragnie z sercem pokazać nam kawałek swojego świata, do którego daje nam na chwilę klucze.




Ani na chwilę nie zapominałam czasami uciec od wszystkich i wszystkiego i udać się w podróż w głąb siebie z moim małym przyjacielem u boku. Sierpień pozostawiłam dla siebie. Dać odpocząć stopom i kontu bankowemu. Nadrobić braki intelektualne w filmach, serialach, bo o książkach wspominać nie muszę.




Miniony miesiąc krył dla mnie tylko jeszcze jedno wielkie wydarzenie. 19 sierpień rozpoczął się pobudką o 4 rano, by wyruszyć znów w stronę Gdańska, usadowić się na betonie 10 godzin przed koncertem i czekać pod bramą aż wpuszczą mnie na widowisko Justin’a Timberlake’a. Za punkt kulminacyjny wakacji ustawiłam sobie dobiegnięcie do sceny jako jedna z pierwszych. Czy udało mi się? Byłabym sobą strasznie zawiedziona, a mój tyłek nigdy by mi tego bólu siedzenia na betonie na drugi dzień nigdy nie wybaczył, gdyby było inaczej;) Tej euforii, radości, niedowierzania, że parę metrów ode mnie biega, tańczy i śpiewa, jak dla mnie, król muzyki rozrywkowej, nie jest w stanie nic opisać.



Więc czy wakacje nauczyciela to tajemnica nudy? W żadnym wypadku. Czy to coś do ukrycia? Tym bardziej nie. Wakacje mogą być punktem inspiracji dla młodszych by podążać w stronę swoich celów i zawsze docierać do własnych scen marzeń. To czas na rozrywkę, ale i rozwój samego siebie. Ta cała cenna nauka i o wiele więcej czeka moich uczniów w tym tygodniu.

Punktem honoru dla każdego jest pytanie złośliwie każdego roku u schyłku sierpnia: „i co? Wakacje się kończą, co?” Niezmiernie mnie to bawi i nie dotyka. Bo drażni to tylko człowieka bez pasji w zawodzie. Kto mnie zna, wie, że mi się można tylko pytać czy mocno tęskniłam.

Powiem Wam, że ubrania już wiszą uprasowane. Pomysły w głowie na pierwsze lekcje inspiracji na nowy rok szkolny ułożone w logiczną całość. Zapał w sobie rozpalony z zamierzeniem zarażenia go innymi. Niecierpliwość poznania nowych maluchów również odhaczona na liście. Ramiona gotowe do tulenia, dłonie gotowe do żywego gestykulowania by wyjaśnić znaczenie nowego słowa, gardło wytrenowane do entuzjastycznego tonu w głosie.

Wracam z ogromem wrażeń do przekazania. Z bardziej umięśnionymi łydkami przechodzonych wspomnień. Z powoli znikającymi pęcherzami na stopach wędrówek. Paznokcie mają jedynie już odcień bardziej jesienny, ale przyniosę im jeszcze trochę lata na pierwsze tygodnie września.

Nauczycielom wracającym po przerwie i każdemu pracującemu, który nie cierpi poniedziałków, tym którzy zaczynają coś nowego 1 września 2014, życzę niegasnącego entuzjazmu i wstania prawą nogą uśmiechu i otwartości. Zgryźliwości zostawiamy w domu!

Ahoj szkolna przygodo kolejnego roku!





Snap out of it. Otrząsamy się z jakiejkolwiek niechęci!  

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Pocałunek to zdrowie!

Najnowsze badania filematologów, zapewniają sposób na 30% wyższe zarobki,  mniejszą podatność na alergie, rzadsze szanse na wypadki oraz o 5 lat dłuższe życie! Filematologia to oczywiście nauka o całowaniu. Na co zatem jeszcze czekacie?

"Pocałunki są jak łzy - te prawdziwe to te, których nie możesz powstrzymać"

Zaangażujcie ponad 30 mięśni twarzy, które z kolei kontrolują kolejnych 120 mięśni ciała. Spalcie kalorie szybciej niż podczas morderczych ćwiczeń na siłowni. Oddajcie się wymianie 40 tys. drobnoustrojów i 250 gatunków bakterii, które przenosi ślina, która działa jako najlepszy lek na ból głowy i alergię. Zapewnij sobie więcej dobrego nastroju przez serotoninę, wyzwól więcej emocji dzięki dopaminie, zaaplikuj sobie zastrzyk adrenaliny odpowiedzialnej za przyjemność i wygeneruj naturalnie szczęście przy zasłudze endorfiny - to wszystko tworzy idealny drink mieszany dzięki pocałunkom! Nie wiedzieliście, że pocałunek jest odpowiedzialny za wydzielenie tego samego hormonu wydzielanego podczas wystrzału pistoletu lub skoku ze spadochronem? Przedłuż 20 godzin i 160 minut życia, która poświęcasz na całowanie!
Brzmi jak wciskania nam codziennie ulotka na deptaku lub kicz telewizyjnej reklamy? Z tą różnicą kochani, że to wszystko potwierdzone naukowo reakcje organizmu podczas całowania. Nie ma co igrać z nauką! Trzeba się słuchać faktów:)

"Pocałunki są jak picie słonej wody - wzmagają pragnienie"

Pocałunek francuski, angielski czy eskimoski, trudno prześledzić jego podróż i etymologię. Niektórzy mówią, że gorący namiętny pocałunek przywiózł do Europy Aleksander Wielki, inni twierdzą, że całowali się już jaskiniowcy w celu sprawdzenia możliwości prokreacyjnych kobiet, z kolei w niektórych afrykańskich krajach postrzegany jest jaki totalny abstrakt, dziwactwo, a wręcz obraza.

"Pocałunki to cudowna sztuczka zaprojektowana przez naturę by zatrzymać mowę, gdy słowa stają się zbędne" (Ingrid Bergman)

Gdy całuje nas z troską matka czy babcia, chcą wyrazić tym uczucia rodzinne i bezwarunkową miłość. Całowanie pierścieni królów czy papieży ma na celu okazanie szacunku. Gdy spojrzymy na Judasza, może on też symbolizować zdradę. Bądź też przemianę, gdy szczęśliwy książę przestaje w końcu być żabą. Pocałunek to też ciągła forma przyciągnięcia uwagi w mediach. Złożony na ustach popularnej gwiazdy podczas ważnych uroczystości gwarantuje blask fleszy i nagłówki gazet na długie lata.



"Całowanie to forma przyciągania ludzi tak blisko siebie, że nie widzą w sobie już nic złego" (Rene Yasenek)

Pocałunki na ekranie były u początków kinematografii momentem kulminacyjnym filmu, który wzbudzał podmuch westchnień na sali kinowej. Dziś dalej zachwycamy się pocałunkiem Jack'a i Ross na dziobie Titanica, Kirsten Dunst i Tobey Maguire'a w "Spidermanie" czy podczas słynnej sceny w "Pamiętniku".



Naukowcy podkreślają, że całowanie to cecha i potrzeba wrodzona i występuje u różnych gatunków. Słonie wkładają trąby do swoich pysków. Ptaki składają dzioby. Kanadyjskie jeżozwierze całują się w usta. Małpy z kolei łączą języki imitując ludzki pocałunek francuski z trochę mniejszą gracją.



Co ciekawsze, nasze mózgi zostały wyposażone w specjalne neurony, które pomagają nam znaleźć swoje usta w ciemności. Oby moje nigdy nie zostały uszkodzone! Nic dziwnego zatem w tym, że tyle osób lubi całować się w kinie, a przy zgaszonej świetle i kompletnej ciemności sypialni, odnajdujemy swoje usta bez większych trudności.

Pytanie o pierwszy pocałunek, jest obok pytania o pierwszy stosunek, jednym z najczęściej zadawanych pytań podczas poznawania potencjalnej partnerki czy partnera. Ciekawi nas wiek, jakość, miejsce.
Pocałunki namiętności, zapomnienia, dzikości, zdrady, uśmiechu, długie, krótkie, z języczkiem czy bez, udane bądź nie, niepowtarzalne, jedyne, pierwsze, ostatnie, wytęsknione, nienasycone, wyczekiwane, pobudzające.

Pamiętam ten pocałunek na łóżku nieśmiałości.
Pamiętam tę kanapę pogrywania, przeciągania i igraszek.
Pamiętam kropkę w zdaniu rozstania w jej aucie, by zaraz po kazać się wysadzić na środku drogi.
Pamiętam pocałunek zdradzający uprzednią zdradę i kłamstwo w żywe oczy.
Pamiętam ten przypierający do ściany dzikiego pragnienia i niecierpliwości.
Pamiętam ten odnaleziony pocałunek w ciemności kina.
Pamiętam pocałunek do góry nogami imitujący ten ze Spidermana.
Pamiętam ten w aucie wykańczający weekend pierwszych wspólnych wrażeń.
Pamiętam te pocałunki, które między zębami przepuszczają nie tylko głębokie oddechy, ale i jęki.
Pamiętam te spokojne pocałunki przechodzące w dzikość gry wstępnej, w trakcie i po seksie.




Nie zapoznawaj się z ulotką przed użyciem - śmiało przedawkujcie!;)


Pozdrawiam całuśnie!

Idźcie i całujcie więcej!


czwartek, 14 sierpnia 2014

Nazywają mnie...

Nazywają mnie…

Wariatką, Głupkiem, Zabawną,
Poważną, Marudą,
Optymistką, Pesymistką,
Lesbą, Feministką,
Kobietą z krwi i kości,
Silną, Niezależną,
Głośną, Pyskatą,
Gorącą, Zmysłową, Namiętną,
Zboczoną,
Nieokiełznaną,
Tajemniczą, Otwartą, Gadułą, Milczkiem,
Przemądrzałą,
Kinomaniakiem, Muzykofilem, Bibliofilem, Jasio wędrowniczkiem,
Pasjonującą, Cudowną, Ciepłą,
Uzależniającą,
Pewną siebie, Skromną, Zakompleksioną
Skomplikowaną,
Szczęśliwą,
Nieszczęśliwą…

Nazywają mnie wszelako, a to i tak nigdy do końca ja. Zaszyłam ostatnio usta serca. Mało kto ostatnio uważnie słucha. A trzeba miec wiele imion nieprzeciętności, żeby za mną nadążyc. Rozerwałam za to szwy całego ciała, otworzyłam się na doznania. 


They call me 'hell'
They call me 'Stacey'
They call me 'her'
They call me 'Jane'
That's not my name

They call me 'quiet girl'
But I'm a riot
Maybe 'Joleisa'
Always the same
That's not my name



A przecież szczęście to słowo i pojęcie widmo, latający spodek, kręgi w zbożu. Nikt go na własne oczy nie widział, ale niektórzy wierzą, że istnieje. Co gorsza niektóry za nim ślepo gonią. Zmęczą się morderczo, schudną im ambicje, nabawią się kontuzji serca, a i tak nie złapią go w ryzy. Bo szczęście jest jak dmuchawiec, ledwo dmuchniesz, wypowiesz to słowo, a ono rozleci się w powietrzu i rozpłynie się we wszystkie nieuchwytne kierunki. Po co się zatem tak spinać?

„Junkie, Ty ciągle gdzieś jesteś, ciągle ruszasz, gdzie Ciebie jeszcze nie było w te wakacje?”

Jak już człowiek ruszy, to inni za wszelką cenę chcieliby zatrzymać. A kto inny ma spełniać swoje zachcianki, jak nie ja? Kto inny ma ode mnie wymagać, jak nie ja sama? Przy tym już prawie dwuletnim samotnym wędrowaniu, nauczyłam się nie patrzeć na puste siedzenie obok, niezapełnione miejsce w łóżku, nieutulone ciało, niewycałowane usta, niedotykane ciało. Wcześniej nazywałam to zagłuszaniem tęsknot serca. Teraz nie słychać nic, więc nie ma co zagłuszać. Odrywając się od życzeń, wyczekiwania, tęsknot, zostajesz tylko ty i milion spraw przynoszących szczęście. Wymaga to może ogromnej samodyscypliny, cierpliwości, okiełznania, ale jest to możliwe.

„-Gdzie twoje rany?
- nie mam żadnych ran.
- Więc nie znalazłeś nic, o co warto było walczyć?”

Jaki jest sekret szczęścia?

Zwolnij w aucie, opuść szyby, poczuj wiatr we włosach. To uśmiech nieznajomego w tłumie ospałych. Skomplementowac kogoś, kto się tego nie spodziewa. To kochać swoje odbicie w lustrze. Nauczyć kogoś literować. Psotne spojrzenie dziecka, które wie, że nie powinno wkładać palca do kontaktu, a i tak to zrobi. Dziecko zasypiające w naszych ramionach. Dziecko przestające płakać na nasz widok.

To spontaniczny wybuch śmiechu. Płakać ze śmiechu. Płakać dla oczyszczenia. Przynieść komuś kwiaty. 
Poprosić kogoś do tańca. Ucałować w rękę. Przepuścić kogoś w drzwiach. Dać napiwek. Kot siadający na kolanach. Pies cieszący się na twój widok. Huśtawka na tarasie. Wpuścić auto na swój pas. Przepuścić pieszego na pasach.  

To rzucanie się śnieżkami lub świeżo skoszoną trawą. Leżenie na wznak z bezkresem błękitu nad głową. Spacerować w ciepłym deszczu. Pisać odręcznie listy. Dostawać pisane odręcznie listy. Wysłać komuś pocztówkę. Powiedzieć komuś, że się o nim/niej myśli.

To gasnąca lampa uliczna, gdy pod nią przechodzimy. Zachód słońca. Wschód słońca. Morza. Góra. Jeziora. Rzeki. Pomyśleć życzenie przy zdmuchiwaniu świeczki i spadającej gwieździe. Pakowanie prezentów. Tom i Jerry. Kubuś Puchatek. Sylwester i Tweety. Zakochać się od pierwszego wejrzenia. Nie chodzić spać w złości. Wkładać zdjęcia w ramki. To zapach książki. Pocałunek w kinie. Wspólne śpiewanie w aucie. Obudzić kogoś pocałunkiem. Bezwstydne spojrzenia w oczy zakończone odważnym pocałunkiem.

To przyznawać się do błędów. Spotkać się w połowie drogi. Kompromis. Umiejętność przepraszania, dziękowania, proszenia. Pomóc staruszce z zakupami. Ustąpić miejsca starszej osobie. Siedzenie na ławce w parku. Wspólne wygłupy. Nabić sobie siniaka. Naciskanie klaksonu w drodze na wesele. Koncerty. „Biorę Ciebie za…” wypowiedziane szczerze przez najbliższego przyjaciela na jego ślubie. Powiedzieć „kocham cię” jako pierwszy. Rozmowy o wszystkim i o niczym. Nie spoglądanie na zegarek. Wstawić się za najlepszym przyjacielem. Stare zdjęcia. Układanie książek na półkach. Pierwszy śnieg w roku. Spadające liście jesienią. Nadejście wiosny. Skoczenie do wody podczas upałów.

To spróbować czegoś nowego. Nie mieć pretensji. Nie winić. Wybaczać. Nie bać się przytulać. To uświadomienie sobie tęsknoty i odwaga wypowiedzenia tego na głos. Wpaść na kogoś w tłumie i z uśmiechem przeprosić. 

Szczęście to żaden sekret. Przenika całe nasze życia. To radość z tego, co było, z tego co jest teraz tutaj i radość z niepewności jutra.  

Wszyscy robimy to samo. Różnica polega na tym, jak to robimy. Jeśli chcemy być jak chodzące wykrzykniki, to zacznijmy życiu krzyczeć TAK, a nie przejmować się jak nas nazywają inni. Zbyt często to życia budzi nas cudza tragedia, mowa pogrzebowa, zły wynik badań. Jeśli próbujemy być kimś innym, niż czujemy się w środku, to odnosimy porażki. Świat już ma taką osobę, teraz potrzebuje Ciebie.

Wczoraj odwiedziłam przyjaciółkę i jej synka. W trakcie rozmowy, złapałam ją mocno, zacisnęłam dłonie mówiąc jak bardzo tęskniłam, bo to uczucie ścisnęło mnie za serce. Tu i teraz, a nie w smsie po powrocie do domu. Jej małego Chochlika wzięłam na ręce, robiliśmy samoloty, ślizgaliśmy po podłodze, bawiliśmy w „a ku ku”, ścigaliśmy się na czworaka. On śmiał się w głos, przyjaciółka była szczęśliwa patrząc ile mi to szczęścia daje, żegnając się Mały energicznie machał ręką, a usteczka powoli z uśmiechu zmieniały się w smutną podkowę. To też jest szczęście. Nie chcieć się z kimś rozstać. Z uśmiechem wsiadać do auta. Podkręcić głośno muzykę. Wybijać rytm palcami na kierownicy. Umieć cieszyc się cudzym szczęściem. Cierpliwie wyczekiwać własnego.



Napinam mięśnie ciała i serca i prę dalej. Kto wie? Może kiedyś wpadnę na kogoś? 

https://www.youtube.com/watch?v=ekLy0UeBXkE

czwartek, 7 sierpnia 2014

Gra cieniami.

Czasami jeden obraz, jedno słowo, jedno wspomnienie, jedna nuta, jeden cień wywołuje tsunami przemyśleń. Nieśmiało drga pod wodą podświadomości, by unieść się do kilkumetrowej fali pustoszącej spokojny brzeg umysłu, rozmywając po drodze beztroskę dnia.

Bo czy nie żyjemy trochę w grze cieni? Grze świateł? Grze, gdzie tworzymy swoje awatary dostosowane do odpowiedniej okazji, osoby, sytuacji.

Wyjeżdżając na Mazury, byłam ciekawa tego jak wytrzymamy ze sobą 7 dni bezustannie na jednym jachcie. Znamy się od lat, wiemy, co nas może czekać, kto, na co może marudzić, ale zawsze pozostaje ta mała obawa i ciekawość czy dobrało się dobrą załogę. Nie narzekam, naśmiałam się niesamowicie, przeżycie niezapomniane, ale czegoś brakowało. Smutne kiedy nawet przyjaciel przed Tobą ma jakiegoś awatara. W poszukiwaniu stymulującej rozmowy musiałam sięgać do książki. Każdy chował się za swoim cieniem. Przecież wiem o co szczerego mogłaby chcieć mnie zapytać moja przyjaciółka, ale tego nie zrobiła. Pewnego wieczoru zakrapianym większą ilością alkoholu zobaczyłam, że ona płacze, puściły jej hamulce, wiem, że znów uderzyła ją wciąż świeża rana po śmierci kogoś najważniejszego w Jej życiu. Nie zapytałam o co chodzi, nie dolałam do szklanki, żeby smutek zalać. Zaszłam ją od tyłu, przytuliłam w pasie i bujałyśmy się tak z dobre 10 minut. Dotyk ręki, nie plastiku.

„Tęsknię za bezinteresowną rozmową o świecie. Z żalem muszę stwierdzić, że epokę konwersacyjną mamy za sobą”. – stwierdza profesor Roch Sulima, antropolog i historyk kultury w rozmowie z Agnieszką Drotkiewicz w jej niesamowicie stymulującej intelektualnie książce „Jeszcze dzisiaj nie usiadłam”.  

Mój umysł się rwie. Dostaje szału w kakofonii bodźców, przesytu bezużytecznych informacji, sztucznie wytwarzanego hałasu. Po co mi wiedzieć kto, kogo w jakiej knajpie podsłuchał, ile osób nienawidzi jednej artystki za uzbieranie na swój własny teledysk, że wszyscy powinnyśmy jeść jabłka na złość Putinowi?

Osobiście bardziej mnie interesuje informacja zawarta w osobowości rozmówcy, co skrywa jego cień, wady przed zaletami, ciemność przed światłem, atrakcyjność umysłowa przed cielesną.

Profesor Sulima ma pewne marzenie: „Marzy nam się jakiś czyn, jakaś rewolta. Jestem przekonany, że kiedyś dojdzie do takiej rewolty – może to są moje staroświeckie przekonania, ale myślę, że zaczniemy nie tylko totalnie kontestować świat, ile szukać jakiejś niszy, gdzie lawina informacyjna nas nie dopada, gdzie nie musimy bezustannie reagować emocjonalnie na to, co właśnie do nas dociera. To scenariusz ucieczkowy, a może raczej program jakiejś kulturowej partyzantki.”

 „Żyjemy w permanentnej rzeczywistości „stanu wyjątkowego”, nie ma już rzeczywistości, są „efekty 
specjalne”.

Podzielam to marzenie. Marzy mi się rewolta. Marzy mi się bezkres. Bo mi też przeszkadza ten „cały zwrot ku materialności świata, bo mamy dosyć tego świata wirtualnego, dosyć symulantów, chcemy coś trzymać w ręku, pokrętło potencjometru, kij bejsbolowy, kierownicę czy długopis, ale rzadziej chyba rękę drugiego człowieka. Naszymi rękami zawładnął plastik”.

Nikt z nas nie zaprzeczy jak uderzający i zachwycający jest dla nas moment, w którym uświadamiamy sobie, że tam gdzie wyjechaliśmy albo osoba, z którą przebywamy sprawia, że zapominamy, że istnieje wynalazek telefonu leżący gdzieś na dnie naszej torby. Nagle chce nam się wyciągać dłoń nie tylko po rękę drugiego człowieka, ale i całą naturę świata.

Zakończę dziś notkę nie swoimi słowami, ale w dalszym ciągu Agnieszki Drotkiewicz:

„Jesteśmy teraz w momencie ciekawym o tyle, że możemy sobie kreować swoje życie, swoją tożsamość. Stworzyć się, złożyć z części jak meble z Ikei. Wszystko jest płynne: teoretycznie mogę być dziennikarką, a jutro piosenkarką, mogę podróżować, zmieniać kolory i długości włosów codziennie.

Ale w czasie tej realizacji jednak coś zgrzyta, mnie się zdaje, że ta utopia została doprowadzona do absurdu – jednostka może wszystko, lecz kończy się na tym, że zamyka się sama w pustym pokoju i zostaje z tą swoją nieutuloną tęsknotą. 

A czy remedium na tę samotność nie mogłaby być właśnie rozmowa? Gdyby te zatomizowane jednostki zaczęły ze sobą rozmawiać? Bo rozmowy są deficytowe.”

Teoretycznie mogę być wszystkim, w praktyce chcę pozostać sobą, a mój cień żeby był jedynie dosłownym odbiciem mojego ciała na ścianie, a nie metaforycznie skrywanym awatarem tłamszonej osobowości.



Cieniowa uczta dla oka:




-          
      - Would you like to fuck me?

-          -  No, I would like to touch you with words. 

wtorek, 5 sierpnia 2014

Refleksyjnie ku pamięci kogoś wybitnego...

„Codziennie na swojej drodze mijamy cudotwórców. Najczęściej są przebrani za zwykłych ludzi: nauczycieli, fryzjerów, pielęgniarki, sekretarki, kasjerów, taksówkarzy i tym podobnych. […]

Co mają na koncie? Tak jak Taylor Mali powiedział o nauczycielach – mają na koncie więcej, niż większość ludzi zgromadzi przez całe życie.

Zmieniają świat”.

(Regina Brett z książki „Jesteś cudem. 50 lekcji jak uczynić niemożliwe możliwym”)

Mieliście w życiu nauczyciela, który zmienił Wasze życie? Jeśli nie, to szczerze Wam współczuję, bo ominęło Was niesamowite przeżycie i możliwość ukształtowania siebie i swojego charakteru jako obywatela świata.

Dziś uderzył mnie nekrolog w Gazecie Wyborczej informujący mnie o śmierci jednej z moich wykładowczyń pedagogiki. Nie była moja, była wszystkich. Koledzy z pracy ułożyli dla niej piękny nekrolog.

 Ja, Pani G., też nigdy Pani nie zapomniałam. Nie można pamiętać każdego wykładu, niestety, ale pamiętam Pani postawę, powagę, ciepło w wyrazie twarzy, które sprawiały, że wchodząc do sali wnosiła Pani za sobą szacunek, atencję i chęć bycia lepszą osobą i pedagogiem. Widzę Panią chodzącą o jednej kuli niczym laską Dandysa, okularami, przystrzyżonymi na krótko blond włosami. Wykładowca z powołania z niesamowicie przyjaznym tonem i dykcją. Gdy Pani przemawiała, czułam się jakbym słuchała kogoś bardzo ważnego i mądrego, kogoś, kto poznał życie na wskroś i chce się tym podzielić. Miała Pani określony program do zrealizowania, ale nigdy nie opierała go Pani o włożony w sztywne ramy podręcznik. Pani uczyła nas życiem. Do dziś pamiętam jak ważna była dla Pani tolerancja, brak dyskryminacji, logiczne myślenie i traktowanie ludzi na równi.

Miałam szczęście przygotowywać się do zawodu nauczyciela na, moim zdaniem, jednej z lepszych uczelni w Polsce, składającej się z grupy wykładowców z niesamowitym powołaniem. Bądź nie tylko nauczycielem, bądź wychowawcą, edukatorem, innowatorem, przede wszystkim człowiekiem. Nigdy nie traktuj ucznia jako kogoś gorszego, nigdy nie wiesz, co się za nim kryje. Wiele lekcji wyniesionych z tamtych lat noszę w sobie jako wiecznie powtarzane mantry.

„Nie jesteśmy zepsutymi ludźmi, którzy przez całe życie naprawiają swoje błędy. Rodzimy się doskonali i przez życie to odkrywamy”

Oczywiście nie zawsze było kolorowo. Trafiali się nauczyciele, którzy podkopywali nasze poczucie własnej wartości, ale było wiele takich, którzy pomogli mi w sobie dostrzec doskonałość w tym co robię i w drodze zawodowej jaką, sobie wybrałam. Mimo licznych pochwał, dobrze zdanych egzaminów, wyśmienicie przeprowadzonych lekcji, wiecznie czułam w sobie pokorę, nieśmiałość i otwartość na wskazówki. Lata studiów były najlepszymi latami mojego życia. Latami wiary w siebie i możliwości nauczyciela.

Rzeczywistość uderza mnie często z pół obrotu. Zabija inicjatywę, podkopuje ambicje, rozleniwia. Ale wystarczy, że wrócę myślą do tego czy innego wykładowcy, do tego czy innego wykładu, do tej lub innej chwili, kiedy czułam się kimś i wiedziałam, że jestem pedagogiem wręcz wybitnym i wraca mi ikra, którą te studia we mnie rozbudziły. Jaką rozbudziła we mnie taka osoba jak Pani G. Świat bez autorytetów jest światem głuchym i pustym. Przerażającym wręcz, bo skoro nie mamy się na kim wzorować, kogo podziwiać, to dla mnie świat chyli się ku mentalnemu upadkowi ambicji.



Po to właśnie chcę być. Jestem nauczycielem angielskiego, ale o wiele częściej odzywa się we mnie pedagog i psycholog, który chcę zostawić te dzieciaki trochę lepszymi niż to, co proponuje im dzisiejszy świat bezmyślnych mediów.

Nie podzieliłam się właściwie z Wami swoim zakończeniem roku szkolnego. Po trzech latach wychowawstwa przyszło mi oddać moją klasę. Dostałam bardzo godne pożegnanie. Nie chodzi o oklaski, podziękowania samych rodziców za integrację klasy i wychowywanie ich dzieci i przeprosiny od tych, którzy zawiedli, ale o łzy moich uczniów. Szczere spojrzenia podziękowania i tęsknoty, choć daleko nie odchodzą, bo przecież do budynku obok. Po wszystkim, rozdaniu świadectw, wyrazach mojej dumy z tego, że okazali się jedną z najlepszym klas i zdobyli najwięcej wyróżnień, chciałam im dać ostatnią lekcję życia.



Musicie wiedzieć, że wielu nauczycieli podkopywało samoocenę moich uczniów, na co często mi się skarżyli. Gdy udawało im się napisać dobrze testy z matematyki, często zamiast usłyszeć „jestem z was dumna, nasza wspólna praca się opłaciła”, słyszeli : „ale wam się udało, głupi to ma szczęście”. Przychodzili wtedy do mnie po pocieszenie, które zawsze ode mnie dostawali wraz z zasłużoną pochwałą. Przed rozstaniem zapytałam ich, czy kiedykolwiek opowiadałam im historię tego, kim chciałam być w przyszłości. Odparłam, że chciałam być krytykiem filmowym bądź psychologiem, ale podobnie jak ciągle ktoś podkopuje ich poczucie wartości, tak i mnie wpojono, żeby nie sięgać za wysoko, bo spadnę i się potłukę. Umiałam dobrze angielski i stwierdziłam, że nauczyciel też po części może być psychologiem i obrałam tę drogę. Ale nigdy nie opuścił mnie brak wiary we mnie mojego ojca. Poprosiłam zatem Sz. by nigdy nie rezygnował z pasji fotografii, bo chcę kiedyś pójść na jego wystawę. Poprosiłam A. by została piosenkarką, a Z. aktorką. H. ma zostać prezydentem. I. ma w dalszym ciągu otwierać się na ludzi i nie chować tego cudnego uśmiechu. Przeprosiłam za wszystkie wybuchy złości i wyraziłam nadzieję, że wiedzą, że wynikało to z troski. Przeprosiłam, że nie nauczyłam ich na tyle dobrze angielskiego, jakbym chciałam, bo czasami bardziej skupiałam się na uczeniu ich bycia dobrym człowiekiem, który umie rozróżniać dobra od zła.  „Mam nadzieję, że nigdy nie sprawiłam, że poczuliście się gorsi, bo w moich oczach jesteście wielcy i macie dla mnie podbić świat, a jeśli kiedykolwiek, ktoś dorosły znowu będzie chciał uciąć wam skrzydła to przylećcie do mnie, a Wam je z powrotem przykleję”. Tak, powiedziałam to wszystko i więcej, bo ponoć przeczę stereotypom.

Po co ja jestem? Dziś powiem, że od przytulania młodych (i tych starszych) słowami i dosłownie, bo potrzebują tego częściej niż się do tego przyznają. Od nauczenia czegoś więcej niż kiedy używa się dany czas w języku angielskim. Do pamiętania ważnych osób, które mnie kiedyś inspirowały jak Pani G. i nie zaprzepaszczać ich nauk. Do cierpliwego odpowiadania, gdy idę z bratankami na spacer, a oni mnie pytają „czy pociąg jeździ na paliwo? Czy wszystkie psy gryzą? Siosia jak jest „buda” po angielsku?”



W książce „Jesteś cudem. 50 lekcji jak uczynić niemożliwe możliwym” przeczytałam, że dobrym pomysłem, kiedy zbaczamy z wyznaczonych sobie kiedyś dróg lub w chwilach zwątpienia, napisać sobie swoje własne epitafium i dążyć do tego, by w dniu pogrzebu tak ludzie faktycznie o tobie powiedzieli.  


U mnie chciałabym, żeby można było śmiało napisać: „Zostawiła ten świat trochę lepszym niż go zastała”.  


niedziela, 3 sierpnia 2014

Poradnik pozytywnego podróżowania.

„Mamo, ja nie chcę jechać na Syberię!”, tak w dzieciństwie rodzice nas karali za złe zachowanie w ciągu tygodnia. Zabierali nas na weekend na wieś (miejsce, które tak często teraz opisuje i wracam do niego nieprzerwanie), gdzie jako dzieci mieliśmy mało do roboty i formę tej kary nazwałam „zsyłką na Syberię”.
„Prawdziwe podróżowanie budzi w człowieku poetę i filozofa. Wszyscy jesteśmy filozofami, ale zapominamy o tym wśród trosk codziennego życia, kiedy próbujemy uciekać od zmartwień zamiast stawiać im czoła.” (Dan Kieran)



Wracam do Was z kolejnej podróży ze świeżo i na nowo odkrytą sobą. Dziś nie jestem już dzieckiem i żadnego skrawka dzikiej natury nie nazywam Syberią. Dziecinna Syberia stała się moją dorosłą oazą i celem każdej podróży. Przed wyruszeniem dopada nas ekscytacja związana z nieznanym przed nami, pakowanie się może być nużącą powinnością, którą przyćmiewa czający się strach „czy na pewno czegoś nie zapomniałam?” Ja wiedziałam, że jeśli dobiorę stosowne książki, nie zginę. Znajomi towarzysze podróży śmiali się, że nie będzie czasu na czytanie. Ku mojemu i ich własnemu zaskoczeniu, każde z nich zainspirowane, sięgnęło po lekturę w ciągu wypadu i choć mało kto powiedział to na głos. Każdy wyruszył w podróż nie tylko na Mazury, ale w chociaż najpłytszy głąb siebie.



Przepłynęła ze mną książka Dan’a Kieran’a zatytułowana „O wolnym podróżowaniu”. Czasami lubimy odbiec od książek krążących wokół ustalonej fabuły i wciągającej akcji. Niekiedy chcemy przysiąść na ławce, trawie czy kocu i odpocząć, kontemplując rzeczywistość.  Do takiej scenerii nadaje się książką "O wolnym podróżowaniu". Autor opisuje swoją ugruntowaną filozofię podróży nie krytykując żadnych innych form turystyki. Pozwala czytelnikowi samodzielnie się zastanowić i zdecydować czy sami będziemy chcieli wstąpić na nieznaną ścieżkę wrażeń, która nie zawsze jest łatwa. Ta książka to świetna definicja podróży i wskazanie współczesnych pułapek oferowanych przez turystykę i ludzkie lenistwo. Jest na pewno bardziej filozoficzna niż poradnicza, dlatego tak bardzo przypadła mi do gustu. Człowiek po przeczytaniu ma ochotę zboczyć z utwardzonych ścieżek i odejść w nieznane. Nie tylko drogi w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale i również przenośnym. Polecam wszystkim miłośnikom nie tylko czytania dla rozrywki, ale i rozwijania własnego ja:)

Trzeba przyznać, że dzisiejsze podróże to jak zapakowany lunch. Z góry ustalony, przewidywalny, mdławy i sztucznawy. Nie ma w nim pasji tworzenia, dodawania przypraw, urozmaicania smaku, eksperymentu. Paradoksalnie, gdy w końcu żyjemy w czasach szybkiego przemieszczania się, to zamiast podróżować, zaczęliśmy jedynie docierać do wyznaczonych sobie miejsc. Zapominamy jaką rozrywką jest refleksja podczas podróżowania, kiedy nasze myśli roztapiają się w kilometry na szosie czy szynach. Biura podróży szykują oferty, które mają zapobiegać myśleniu i zabijać inicjatywę. Zabijamy w sobie naturalnego w nas dzikiego odkrywcę kiedy lądujemy na lotniskach, gdzie przekształcani jesteśmy w ładunek do zapakowania, który jest istnym bankomatem mającym zostawic jak najwięcej gotówki w sklepie bezcłowym, oglądać filmy na małych ekranach, zostać przeszukanym w celach zapobiegawczych atakom terrorystycznym.

Człowiek stał się wygodną istotą, dla którego podróż ma być jedynie bezmyślnym odpoczynkiem od zgiełku pracy i obowiązków. Nic w tym złego, kiedy praca bywa naprawdę stresująca i odzierająca nas z jakichkolwiek chęci. Ale co nam pozostanie po takiej wycieczce oprócz masy fotografii, które wstawimy w sztywne ramy pospolitości?
William Hazlitt kiedyś powiedział; „Niech tylko mam nad głową czyste błękitne niebo, pod stopami zieloną murawę, przed sobą wijącą się ścieżkę i trzy godziny marszu, zanim dotrę do domu na obiad – wtedy mogę myślec! Jakaś igraszka zawsze przychodzi człowiekowi do głowy podczas wędrówki przez samotne wrzosowiska. Śmieję się więc, biegnę, skaczę i śpiewam z radości”.  

Angielskie słowo travel pochodzi od słowa, które oznacza narzędzie tortur. Podróż od początku z definicji nie ma była łatwą czynnością. Człowiek powinien być przygotowany na napotkanie po drodze i nieba i piekła, i czerpać z obu te same korzyści poznania. Muszę przyznać, że z racji, że dawno nie wybierałam się na wyjazd wymagający odrobiny dzikości, byłam sceptycznie nastawiona do wyjazdu na żagle na Mazury ze znajomi, którzy od lat kochają tę formę spędzania wakacji. Człowiek tłumaczy sobie, że skoro zarabia i go stać, to lepiej wybrać wygodę hotelową, ciepłą wodę i smaczne posiłki.

Wyruszyłam zatem na tę wyprawę z głośnym „Ahoj przygodo!” na ustach, i oj to była przygoda! Wyskakiwanie z jachtu w wodę orzeźwienia w jednym z najbardziej malowniczych zakątków Polski. Po raz kolejny krzyczę głośne „cudze chwalicie, swojego nie znacie!” Chesterton nazwał kiedyś kłopot niewłaściwie postrzeganą przygodą i zgadzam się w pełni. Prysznice z zimną wodą w portach były tylko nieziemskim orzeźwieniem w trakcie fali upałów, brak toalety, gdy pływa się po 8 godzin dziennie jest tylko wyzwaniem i źródłem kombinatorstwa, siniaki nabijane przy przechyłach są tylko namacalnym dowodem wrażeń, a nowo poznani i życzliwi ludzie ciepłą pamiątką serca. Co w tej wyprawie podobało mi się najbardziej? Że w chwili, gdy próbowaliśmy sobie coś zaplanować, typu na którą godzinę dobijemy do danego portu, ani razu nam się to nie udało. Wszystko było zależne od wiatru i pogody. Codziennie nie wiesz, czy będziesz pływać godzin 5 czy 9, czy będziesz mieć prąd i prysznic czy nie, czy piwo będzie zimno, czy o zgrozo!, ciepłe.  Stevenson miał rację mówiąc, że „podróżowanie z nadzieją jest lepsze niż przybycie na miejsce”.

„Być może tęsknota za podróżą ma na celu zmuszenie nas, byśmy przypomnieli sobie, do czego jesteśmy zdolni. Może to właściwie jest ziarno prawdy ukryte w oklepanym powiedzeniu, że „podróże kształcą”.



Wiem, że zawsze jako środek transportu wybiorę samochód, pociąg, i teraz dodam też, że jacht niż na przykład samolot, który odbiera mi wszystkie wrażenia zanim z punktu A dotrę do punktu B samej siebie. Wracając robiliśmy liczne przystanki na rozprostowanie kości. Stojąc na jednej ze stacji, które zwykle ze sobą nic nie kryją, zobaczyłam ukryte w krzakach schody. Ciekawość żywo rozbudzonego i nienasyconego podróżnika sprawiła, że oddaliłam się od reszty i radosnym, skocznym krokiem dotarłam na szczyt schodów. Kryły się tam zaledwie stare płyty, stare kamienice i skrawki zieleni. Nie odkryłam Ameryki, ale na pewno znów pasję odkrywania siebie na nowo.