niedziela, 28 września 2014

Na powrót rozczulone serce.

https://www.youtube.com/watch?v=lEp7_9IpP5Y



Jestem wdzięczna memu sercu. Przypomina mi o sobie kiedy odganiam się od niego jak od natrętnej i ospałej muchy mijającego lata. Sunę po kilometrach przywróconych obowiązków po powrocie do pracy i łapię się na myśli, że cała moja czułość już ze mnie wypłynęła, upłynęła, odpłynęła, utonęła. Że moja WSM wypisana węglem na opuszczonym budynku marzeń z dzieciństwa = Wielka Szalona Miłość już mi się przytrafiła i nie ma już czego dla serca wypatrywać i chodzę pogodzona z tą myślą. Wodę można spuszczać leniwie w wannie spokojnym nurtem albo wykręcać boleśnie jak z brudnej szmatki. Tak wiele razy czułam się już jak wykręcana ścierka do brudnych naczyń uczuciowych.

Ale jestem i niewiele mi potrzeba. Jestem wdzięczna. To uczucie obecnie wypełnia mnie po brzegi. Trudno wyprowadzić mnie z równowagi, nie przelewam ani nie rozlewam siebie, nie kipię złością, niczym poza spokojną wdzięcznością. Bawią mnie bezsensowne kłótnie. Cierpliwie wysłuchuje cudzych żali wylewanych przez słuchawkę lub na spotkaniu z przyjaciółmi. Dusza przeżyła swoje lata, wydłuża i wyprzedza życie ciała. Dlatego tak dobitnie zgadzam się ze słowami Meryl Streep i nieświadomie dawno je już sama w życie wcieliłam:
“Nie mam już cierpliwości do pewnych rzeczy, nie dlatego, że stałam się arogancka, ale po prostu dlatego, że osiągnęłam taki punkt w moim życiu, gdzie nie chcę tracić więcej czasu na to, co mnie boli lub mnie nie zadowala. Nie mam cierpliwości do cynizmu, nadmiernego krytycyzmu i wymagań każdej natury.
Straciłam wolę do zadowalania tych, którzy mnie nie lubią, do kochania tych, którzy mnie nie kochają i uśmiechania się do tych, którzy nie chcą uśmiechnąć się do mnie. Już nie spędzę ani minuty na tych, którzy chcą manipulować. Postanowiłam już nie współistnieć z udawaniem, hipokryzją, nieuczciwością i bałwochwalstwem. Nie toleruję selektywnej erudycji, ani arogancji akademickiej.
Nie pasuję do plotkowania. Nienawidzę konfliktów i porównań. Wierzę, że w świat przeciwieństw i dlatego unikam ludzi o sztywnych i nieelastycznych osobowościach. W przyjaźni nie lubię braku lojalności i zdrady. Nie rozumiem także tych, którzy nie wiedzą jak chwalić lub choćby dać słowo zachęty. Mam trudności z zaakceptowaniem tych, którzy nie lubią zwierząt. A na domiar wszystkiego nie mam cierpliwości do wszystkich, którzy nie zasługują na moją cierpliwość.“
Jestem gotowa na jesień. Nie boję się jej. Czekam na nią z bardziej otwartymi ramionami i kolorami w sercu niż na minione lato i wiosnę. Nie boję się chłodnego wieczoru, samotności pod kocem, ciepłem gorącego kubka, czytanej lektury, płaczu nad ulubionym serialem w odosobnieniu.
Moje wdzięczne serce pozwoliło dawno pogodzić się ze sobą i porażkami po wyboistej drodze jaką musiało przejść. Przytulam się czym i kim się da. Jestem wdzięczna sercu, że tak wiele widzę, tak wiele dobra potrafię wsiąkać ze spraw z pozoru błahych.

O ciepło mojego serca dbają drobne gesty, przypadkowe myśli, wyskakujące z zakamarków, przywołując nieśmiały uśmiech duszy.
W tym tygodniu był to zachwyt nad wschodzących słońcem, które, dla uważnych, wstaje ubrane w zupełnie inne kolory niż letnie słońce.
To fala nieustannych pomysłów i odżywionej pasji w swojej pracy, która skutkuje niesamowitymi rezultatami pośród uczniów. Inna organizacja pracy i konsekwencja w jej utrzymaniu działa cuda.
To oglądanie z dzieciakami Tom’a i Jerry’ego podczas zastępstwa na świetlicy i wspólne wybuchy śmiechu.
To sześcioletni O. który spędza ze mną godzinę na świetlicy i, choć go nie uczę na co dzień, nie odstępuje mnie na krok, gdy widzi na przerwie. To O. który dopiero po czasie pojmuje, że nie jestem uczennicą, ale nauczycielem w tej szkole i nie wyprowadzam go z błędu, gdy mówi do mnie na „ty”.
To O. bawiący się z dziećmi na placu zabawy, a ja pilnująca ich na ławce, kiedy to O. podbiega nagle, siada na ławce, kładzie mi głowę na moim ramieniu i oznajmia z bezwarunkowym bezpieczeństwem w głosie „zimno mi”. To ja, w chwili, gdy mały O. przypomina mi o całej czułości we mnie drzemiącej.
Bo Twojej czułości nie musi rozbudzić inny dorosły, płeć przeciwna czy ta sama. To może być mały gest, to może być chwila. Może to zmieniające kolor liście, podmuch ciepłego powietrza w nadchodzącym chłodzie. Wschodzące słońce. Uśmiech nieznajomego w samochodzie obok, stojąc na czerwonym świetle. Dla mnie był i ciągle jest to O. Nie wiem kto, kogo bardziej wypatruje na przerwie.
Ładuję akumulatory na różne sposoby. Ładuję czułość w siebie na nowo. Odnawiam siebie, która oddawała się osobom lub czynnościom, które nie do końca były nią.
Przytulam się wszelako. Przytulają mnie nowe piosenki. Przytulają mnie łzy wzruszenia na świetnej lekturze (Tutaj gorąco polecam nowość książkową w Polsce „Czarne Skrzydła” Sue Monk Kidd), o ciepło dba herbata z miodem, koc i grubsze skarpetki. Wracają do mnie nieśmiało łzy, które za długo chowały się po kątach ułudy wiecznej siły. Świadomie wybieram opuszczenie gardy. Płaczę, ale nie daję się temu zwariować i w tym utonąć. Wymijam ojca przypadkiem na ulicy. On mnie nie poznaje, wołam go. Nie widzieliśmy się trzy tygodnie, a mnie jednocześnie zasmuca i rozczula jego skrępowanie i próba podania mi ręki. Rozdzielenie sprawia, że ojciec w odosobnieniu dziczeje. Mało się odzywa, nie wie jak przywitać się z córką napotkaną przypadkowo na ulicy. Ale ostatni raz, gdy go widziałam, znalazłam książkę, którą teraz czyta. Ojciec czyta. To też mnie rozczuliło.
Przytulam się dobrą energią, którą staram się w sobie hodować. Czasem sny dają się we znaki. Nie wiem co ma oznacza sen, w którym trzymam zakrwawione ucho, które mi odpadło. Nie wiem po co śnisz mi się ty, ty, czy ty. Sny niepokoją, ale zaraz zasypiam i śni się nowy. Budzę się i nastaje nowy dzień, w którym kto wie, kto mnie znów zaskoczy. Co wzruszy, co przytuli, co rozczuli.
Zdradzę Wam sekret. Nic nie rozczula mnie obecnie bardziej niż ogromna pewność i chęć adopcji dziecka.
Wracam na kanapę i przytulam się nowym, polskim odkryciem muzycznym, które Wam gorąco polecam na chłodne wieczory. A wy myślcie ciepłe myśli. Razem ze mną. Jakoś potrzeba mi ich teraz.

https://www.youtube.com/watch?v=hFcxghIdPiM

Wybaczcie za znowu białe tło, ale za każdym razem, gdy wklejam cytat, to się niestety zmienia i nie przyjmuje moich zmian w tle i kolorze czcionki;/ Polecam po prostu zaznaczyć tekst przy czytaniu lub czytać na

http://infatuation-junkie.blog.onet.pl/2014/09/28/na-powrot-rozczulone-serce/

wtorek, 23 września 2014

Starcie nowego ze starym.

Stronię od telewizji. Unikam wszystkich „Szkół”, „Trudnych spraw” i „Dlaczegów ja” – zwraca je moje intelektualne ja. Palec ucieka jak oparzony od stacji nadających bloki reklamowe. Oglądając każdy mecz Mistrzostw Polski w Piłce Siatkowej bardzo przeklinałam nie na stracone punkty, ale papkę serwowaną przez reklamy. Niestrawność intelektualna zapewniona od pierwszych minut! Każda reklama nakazywała nabycia usług internetowych, tabletu, telefonu bądź innego „ułatwienia” komunikacyjnego dzisiejszych czasów. Upośledzenia komunikacyjnego, rzec powinnam.

Pamiętacie Zaczarowany Ołówek? My, pokolenie lat 80-tych i wstecz, wyrastaliśmy na niczym więcej jak skromnym marzeniu wyczarowania czegoś Zaczarowanym Ołówkiem. Bujaliśmy się na trzepakach skromnych obrotów marzeń. Nie byliśmy bezczelni w wymaganiach. Do dziś pamiętam pierwszego pluszaka z trochę wyłupiastymi oczami. Rosnąc ujrzałam, że to chyba jeden z najbrzydszych misiów jakie istniały. Jako dziecko jednak, wytarmosiłam go bezwarunkową miłością wynosząc na piedestały. Pamiętam pierwszą gitarę, płytę CD, pierwsze przeczytanie książki. Lata 80-te, ich owocami dzieci nadziei, urodzeni między porozumieniami sierpniowymi a obradami Okrągłego Stołu. Te lata miały swój zapach. Dzieciństwo smakowało tak wyraźnie, miało tak dotkliwe powierzchnie, liczne siniaki i zadrapania, historie do przechwałek na podwórku. Sprzęty pachniały. Pamiętacie zapach przegrzanego odkurzacza? Rozgrzanego telewizora? Widzicie opiłki kurzu w powietrzu, gdy oglądacie na projektorze bajki przesuwane po niepowtarzalnych slajdach wielkości pudełka od zapałek?

 A telefon stacjonarny? Posiada ktoś jeszcze taki? Dzwoni jeszcze prócz natrętnych telefonicznych domokrążców, którym się już nawet zadków ruszyć nie chce, by prawdziwie zachęcić klienta? Kiedyś telefon miał swoją specjalną półkę w domu. Rozmowy godzinami nie umniejszały potęgi słów. Nie rzucaliśmy słów na wiatr. Nie „odhaczaliśmy zaliczonego” spotkania w postaci rozmowy przeprowadzonej w biegu między jedną a drugą czynnością. Kiedyś podkradało się słuchawkę. Rozmowa przez telefon była czymś arcyważnym. Dziś nasze telefony są smart, by nas ogłupić. Telefon to też odtwarzacz muzyki, notatnik, aparat, radio, gazeta, powie Ci jak wywabić plamę z czerwonego wina i jak upiec chleb. Upośledził czynności, które potrafiliśmy kiedyś wykonać sami. Co gorsze, czynności, które dzielic można było z drugą istotą ludzką.  Ekrany coraz większe, piksele zaraz za nimi, ostrość obrazu mająca oddać autentyczność rzeczywistości. Technologia zakłada, że niedowidzimy natury dookoła, oferuje nadperfekcję z góry zakładając, że chcę więcej, wyraźniej, ostrzej niż widoki za oknem.

Zaczarowany Ołówek się nie wypisał. My go już nawet nie wyciągamy. Wyobraźnia ledwo przędzie, gdy jesteśmy bombardowani ofertami z reklam, billboardów, telefonów czy telewizorów. W przesycie możliwości nie umiemy ustalić priorytetów. Im więcej nabywamy, tym więcej budujemy barykad nas od siebie oddzielających. Jak wygodnie powiedzieć, że informacja o tym kto, jaką dziś piosenkę wysłuchał, jaki film obejrzał, za jaką książkę chwycił jest wystarczającym kontaktem i zwalnia nas z przyjemności spotkań w cztery oczy. Mój telefon praktycznie nie dzwoni. Chyba, że to natrętna telefonia komórkowa, z którą nie mam nawet podpisanej umowy lub uczeń odwołujący korepetycje. Ostatnio skontaktowała się ze mną koleżanka z podstawówki; taka, z którą nie pójdziesz już na kawę, ale chętnie zatrzymasz się między półkami sklepowymi na dłuższą pogawędkę. Zadzwoniła z zapytaniem czy otworzyłabym jej dziecko na naukę. Zanim się zorientowałam minęła prawie godzina, a ja zaczynałam kolejną lekcję. Rozmawiałyśmy o wszystkim. Słowa ważyły, miały kilogramy wartości, odciążały zmęczenie fizycznie, podnosiły na duchu. Telefon posłużył za telefon, a nie wymieniarkę informacji.

Przepraszam, ale dlaczego zdjęcia stały się źródłami informacji zamiast źródłem wspomnień? Ilu z nas sięga do folderów, wyciąga je na kolana i wspomina? Podczas jakichkolwiek spotkań rodzinnych, zawsze staram się przekonać do obejrzenia starych kaset wideo bądź fotografii. Nic nie doprowadza nas do łez śmiechu, tak jak nasze przyzwyczajenia i wygląd z dzieciństwa. R. obrażony stojący wiecznie w kącie. Słodki D. oblizujący całe dzieciństwo z ust gumy Mamba. Komicznie nawiedzona I. ściskająca kota i wiecznie podśpiewująca. Wymądrzająca się O. i wiecznie zgrywający dorosłego S. ze swoimi zrywami szalonych pomysłów. Mamy to wszystko na niewyraźnych fotografiach, źle wykadrowanych, nie do końca dobrze uchwyconych, ale idealnie trzymających dane chwile w garści, które wymagają ciągle dopowiedzeń i odnawialnych opowieści. Dzisiejsza wyrazistość i częstotliwość zamyka mi usta. Nie musimy nic tłumaczyć, informacja przekazana, lans odhaczony. A w razie gdyby informacja na zdjęciu była niejasna, magicznym krzyżykiem możemy dodać wysyp słów, które upewnią nas w tym, co widzimy na załączonym obrazku. #nigdytegoniepojmę.

A szkoła, szacunek i autorytety? Żaden nauczyciel nie dawał mi linijką po łapach, by musieć wzbudzić szacunek i chęć do nauki, a mimo to nie musiałam być zmuszona by usiąść do biurka. Dziś dziecko mnie pokopało, popchnęło i wrzasnęło na mnie. Dowiedziałam się, że w przedszkolu wbił pani widelec w rękę, gdy go zdenerwowała. Wczoraj, gdy koleżanka zapytała uczennicę czy ćwiczy w domu logopedię, bo to ważne, usłyszała, że to pani jest od tego by z nią ćwiczyć. Uczenie angielskiego wybrałam dawno temu, gdy dorastaliśmy w pewności, że znajomość języków otworzy nam granice świata. Wplatanie w lekcje filmu, piosenki, gazety czy historii królów czy ciekawych miejsc udowadniało przejęcie przedmiotem i uczniami oraz pasji nauczyciela. Moim korepetytorem było MTV. Akcentu uczyły piosenki Madonny czy Celine Dion albo seriale. Nie chciałam by jakiekolwiek obce słowo mnie ominęło z obawy, że nie nazwę tych wszystkich wielkich spraw świata. Moi rodzice nie przeganiali nas od telewizora, bo zorientowali się, że gapienie się na bajki Tom’a i Jerry’ego czy Kaczor’a Duffy’iego jest równie kształcące jak tłumaczenie geometrii. „I think I saw a pussycat!” , „What’s up Doc?”. Oglądanie telewizji było najlepszą formą chłonięcia języka, który z kolei był naszą drogą na Zachód.

Nie jesteśmy już krajem wychodka wschodniej Europy. Bieda za płotem nie jest już nasza. Raczymy się zagranicznym słońcem, luksusem hoteli. Ledwo pamiętamy co to wystawianie w kolejkach, niedostatek dóbr, kupowanie na kartki. Tradycyjność kogla-mogla zastąpiliśmy wyszukaniem parasolki w dystyngowanie wyglądającym drinku. Zaczarowany Ołówek malował nam kiedyś wielkie marzenia. Chcieliśmy zaprowadzić pokój na świecie, projektować ubrania na najważniejsze światowe wybiegi, przewodniczyć prosperującej firmie, zostać liderem w swojej dziedzinie. Wyrastaliśmy w otoczeniu idoli i wzorców, orientowaliśmy się w polityce chętnie, nie wybieraliśmy na karcie głosowania mniejszego zła, ale dokonywaliśmy świadomego obywatelskiego wyboru reprezentanta naszych nadziei na przyszłość. Dziś Zaczarowany Ołówek łamie się co rusz, gdy włączamy telewizję i śledzimy batalię klaunów w pokojowych czasach, którzy postanowili wybrać politykę jako karierę zawodową. Nie ma już polityki, jest tylko sztuka performancu i pseudo skandalu.

Można wręcz powiedzieć, że żyjemy snem, który sobie wyśniliśmy. Ale śpimy w domach czy mieszkaniach na kredycie, pod kołdrą sprezentowaną przez kogoś, wśród mebli wziętych na raty. Dzwonimy z telefonów firmowych, jeździmy autami służbowymi, za benzynę płaci czasem pracodawca. Nie zbieramy oszczędności, oplatamy się długami. Pozornie idziemy „na swoje”, a nadal żyjemy tak naprawdę „na krechę”. Zanim nasze własności faktycznie staną się nasze, będziemy na emeryturze i może zanim zamkniemy oczy na wieki, spojrzymy na życie faktycznie nasze. Nasi rodzice „nie zbijali majątku” czy „nie dorabiali się kokosów”. Oni gromadzili majątek życia. Pieli się powoli po drabinie. Każdy nowo nabyty przedmiot był swoistym zwycięstwem. Samochód mógł być uszkodzony, lądował w naprawie i wyjeżdżał lśniący. Wakacje nie były all inclusive, miło było, że w ogóle razem. Moja matka otrzymuje 600zł emerytury. Tyle państwo jej płaci za szóstkę wykształconych dzieci, które zarabia na państwo, płaci podatki, bierze raty, a owoc naszego żywota i tak zje ZUS. Dlatego koniec końców, jestem piekielnie dumna, że niedawno sprawiła sobie pokryte rdzą Tico. Nikt nie zmył z jej twarzy dumy i dziecięcej radości. Moja mama nie umie włączyć komputera, napisać ani odczytać smsa, chwała jej za to. Ale można powiedzieć, że odpicowała sobie brykę. Kupiła białe kołpaki, nowe pokrowce na siedzenia, preparaty przeciw rdzy, a Tico lśni. Ona zdobyła swój majątek, nie rozłożyła go na wieczne oddanie. Wzięła go pełnymi garściami i korzysta ile może, wsiadając za kółko po tylu latach przerwy, jakby to było wczoraj.

Moje pokolenie na zawsze pozostanie już nowoczesne i staroświeckie. Analogowe i cyfrowe. Z high definition i zaśnieżonym, czarnobiałym obrazem. Globalne i lokalne. Patriotyczne i apatyczne zarazem. Z poczuciem obowiązku wobec wyznaczonych zadań i walczącą w nas emancypacją, która woła o bunt wobec istniejących norm. Jeśli nie dokonujesz wewnętrznej i zewnętrznej transformacji co parę lat, zostajesz w tyle. Obciachem jest nie wyprowadzić się już w trakcie  studiów, nie kupić chociaż najdrobniejszego grata i nie zamieszkać w kawalerce lub na pokoju w mieszkaniu studenckim.




Ja dziś krzyczę, bo widzę, że morze możliwości się przelewa, tworzy powodzie, nie zapewnia tratw, dzięki którym moglibyśmy się znów do siebie zbliżyć. Nie widzimy machających białych flag w oddali, skupiamy się na swoich przebitych kilometrach, włączamy GPS, Endomondo i pokazujemy światu ile osiągnęliśmy. Informujemy, ale nie koegzystujemy. W świecie wirtualnej interaktywności, ta ludzka odmiana obumiera. Tak samo jak nasze relacje międzyludzkie, na które najlepszym rozwiązaniem jest rozwód. „Wytrzymywali” nasi rodzice i dziadkowie, my żyjemy w przeświadczeniu o ciągłej odnawialności i tego, że w morzu możliwości, czeka na nas lepsza wersja naszych pragnień. Słowo ostateczność zastąpiliśmy odnawialnością. „Kocią łapę” zastąpiły „związki partnerskie”.

Zmieniło się nazewnictwo, ale pragnienie wypływające z wewnątrz pozostaje takie samo. Panicznie obawiamy się starości. Najbardziej tej przeżytej w samotności. Ta wizja nigdy nie była tak realna, jak teraz, kiedy żyjemy w czasach kół ratunkowych, wyjść awaryjnych, lepszych wersji siebie, niedotrzymanych obietnic i odnawialnych przysiąg.

„Kupujemy dziś, bo rachunek przyjdzie jutro. I dopóki mamy otwarte linie kredytowe, stać nas na wiele, na wszystko. Poza odwagą wejścia do pustego pokoju i budowania z niczego.” (Paulina Wilk „Znaki Szczególne”)



Tęskniąc za prostotą świata, relacji i ludzi. 

poniedziałek, 15 września 2014

FAKTyczny zbiór mojej duszy.

Poranki są najokrutniejsze. Dezorientujące. Tulące chłodem i budzące dźwiękiem wyobcowania. Noce są łaskawsze. Do snu tuli wieczór poprzedzony i ukołysany pracą do zmierzchu i fizycznym zmęczeniem. Tlące się myśli, które w czasie wolnym wypalają się w podświadomości i zazwyczaj nie dawały spać, nie mają czasu się zaiskrzyć. Zapałki są zbyt mokre od potu wysiłku dnia minionego. To poranki. Bezwzględne poranki. Gdy wybudzam się ze snu, który śmieje mi się w twarz i sprawia, że przez chwilę nie wiem gdzie na suficie leży kres jawy a sennej zmory. Jeszcze przed sekundą mordował mnie jakiś szaleniec, ratowałam świat przed zagładą, spadałam w otchłań, doprowadzał do szewskiej pasji uczeń w szkole albo ktoś całował mnie po szyi zniecierpliwienia i cielesnego wygłodzenia i już prawie dochodziłam…dryń, dryń! Budzik, czas wstawać do nowego dnia. Bezlitosny poranek. Coraz ciemniejszy, coraz chłodniejszy, a tuż przed nim sen, który przed chwilą kreował inną rzeczywistość. A za nim policzek wymierzony lodowatą wodą by zmyć całą gamę porannej fali przemyśleń, które zazwyczaj kryła za sobą noc tuż przed snem. Zegar biologiczny przestawił czas. Tik tak, tik tak. Dziś życie chodzi na wspak.



Widzicie? Tam naprzeciw? Ja też nie. Nikt nie siedzi. To tylko hipsterskie krzesło z napisem „za niezwyczajne życie” mające zachęcić…właśnie, do czego? Jeśli do zapijania życia, które nie jest dla nas wystarczająco niezwyczajne, to jak najbardziej mogę na tym krześle siedzieć. Sączę czerwone wino i chłonę szczegóły powoli otwierając naczynia myślonośne. Pasją mojego podniebienia, jest wypróbowanie nowych smaków, zatem uprzednio odwiedziłam kawiarnię, z której uciekałam gdzie pieprz wypala, bo ani kawa nie dościgała jej reklama, a pan na boso przerażał swoją brodą wymądrzania. Następnie łosoś, fasolka szparagowa i puree. Wątpliwej jakości w niezasłużenie zapełnionej restauracji. Nie uraczyłam ich swoją dłuższą obecnością po posiłku. Żadna ściana nie była przyjazna. Pobiegłam czym prędzej do otwartych przestrzeni by usiąść na wcześniej już wspomnianym krześle niezwyczajnego życia. Tak bardzo niezwyczajne i sztuczne, że piekielnie zatęskniłam za tym zwyczajnym.

Jestem obserwatorem. Rzeczywistości, zwłaszcza tej ciągle ulegającej zmianom. Bo jak dojrzeć zmiany w sobie i do nich dążyć, gdy nie widzi się tych dookoła. Porównania wyglądają zza każdego rogu, aż proszą się o słowne ożywienie i wspomnienie.

STOP! Pobawmy się. W fakty udowadnianie przez upartą konsekwencję obserwacji i czynu.

Faktem pierwszym jest, gdy do każdego i wszystkiego podchodzisz z uśmiechem, to jakość usługi i kontaktu wzrasta. Wsiadając do taksówki, czeka cię zniżka, za uśmiech lepszy niż napiwek, tobie jako deser zostaną podane przemyślenia z ciekawych obserwacji samego taksówkarza. Jedzenie w restauracji zostanie przyniesione prędzej, a znużona pracą ekspedientka ubierze swoją twarz w uśmiech ulgi, gdy do zwykłego „dziękuję” dodasz proste przymiotniki jak „uprzejmie, ślicznie, bardzo”, patrząc przy tym sprzedawcy prosto w oczy. Dziewczyna, która przed chwilą kłóciła się przez telefon z chłopakiem, który potraktował ją jak śmiecia, poczuje się choć ciut lepiej, gdy poczęstujesz ją uśmiechem wyrozumiałości i odrobiny współczucia, broń Boże litości. Nie można przecenić siły uśmiechu.

Wspomniany wcześniej mężczyzna poruszający się na boso, jakby chcąc wyeksponować swoją elokwencję ilością brudu pod stopami, podczas nota bene biznesowego spotkania, obudził we mnie ochotę krzyku „co ja tu robię, co się dzieje?!”



Faktem drugim jest, gdy spacerujesz w rytmie Banks i rozpuścisz do tego włosy, masz gwarantowane milion spojrzeń mężczyzn i kobiet. Niepotrzebny dekolt, spódniczka, obcasy. Jedynie ta prosta pewność i kobiecy pazur w chodzie.

Nie jest jednak źle. Przebłyski człowieczeństwa me oczy też uświadczyły. Szczera radość wytęsknienia przy spotkaniu przyjaciółek, gdy co kilkanaście minut dołączała do spotkania każda następna. Chwilę później rozlegają się brawa, które dezorientują lekturę mojej książki. Chłopak oświadczył się dziewczynie. Niczym niezmącony entuzjazm i wzruszenie na twarzy, same wywołały uśmiech i na mojej duszy sentymentów. Myślę: „E. Ty niewidzialna, a życie dookoła ciebie się toczy.” Kiedy przyjdzie czas na moje? Gdzie moje łzy pozytywnego wzruszenia? Gzie moje kwiaty? Gdzie wino nalane przez kogoś innego niż przez siebie samą? Gdzie moje wielkie TAK?




Faktem trzecim jest, gdy zmieniasz tempo i zaczynasz spacerować lub opierasz głowę zmęczenia o szybę pociągu w rytmie np. Sam’a Smith’a , dostajesz innego rodzaju spojrzenia i atencję. Przyciągasz smutkiem. Wtedy zdarza się, raz na milion świetlnych lat, że ktoś mi podaruje uśmiech, gdy go potrzebuję. Może słyszy nostalgiczny śpiew mojej duszy w wyrazie twarzy, a nie tylko ze słuchawek? Pragnę w to wierzyć.  Dobrze tulić nieznajomych spojrzeniem uwagi i uśmiechu. Nigdy nie wiesz jak bardzo tego w danej chwili potrzebują.

Zwykła sobota uderzyła mnie świadomością bycia częścią minionej generacji. Pokolenia Wieczorynki polskiej. Bawił nigdy niezłapany zając przez wilka. Usypiał Miś Uszatek. Marzeniem był Reksio. Kochałam „widzenie kotecka”. Generacja podgrzewania wody do kąpieli grzałką w zielonym, blaszanym wiadrze. Kąpieli i snu dzielonych z rodzeństwem w ramach oszczędności. Jedzenia szczawiu, kąpania się w błocie, próbowania piasku. Kupowania Coli „na miejscu”, która spadła do rangi kupowania piwa na miejscu przez ulicznych alkoholików.  

Faktem czwartym jest spokój i mniejsza agresja w powietrzu i słowna odkąd ojciec wyprowadził się na wieś by mieć bliżej pracy. Faktem jest, że dzięki temu mogę dbać bardziej o samoocenę i samopoczucie mojej mamy. Koniec z jej wieczną depresją. Zalewam ją ciepłym kakao i bułką z powidłami przyniesioną do seansu „Klanu”. Życie teraz jest nowelą bardziej przyjazną. Nie, nie tęsknię za ojcem. Fakt niepodważalny.

Generacja kaset wideo. Mało kto wie, że takową miałam w domu. Zapisywanie klientów w zeszycie i naklejanie numerów filmów na jaskrawo-żółtej nalepce. Urodziłam się w filmach. Pokolenia lodów o smaku dzieciństwa, które teraz są częścią kolejnej fali hipsterskich knajpek o całkiem pokaźnych dochodach. Nie bywałam za granicą, nie leciałam samolotem. Kiedyś naturalnym było dzielenie wszy, wspólnej ospy. Dziś to wstydliwa epidemia poddająca w wątpliwość kompetencje rodzica do zachowywania higieny swoich pociech.

Bezkonkurencyjnym faktem piątym jest ciągły ból towarzyszący pytaniu mnie o dzieci. „E. co z dziećmi?” – „Jak myślisz? Przecież wyobrażasz sobie mnie bez dziecka?” W końcu ktoś zapytał „Jak?”. „E. co zrobisz by mieć dziecko?” Ostatnio usłyszałam piękny komplement. „Dziecko, którego nie będziesz matką, straci niebywałą, bezwarunkową i oddaną miłość rodzica”. Tak, ten fakt ciągle wywołuje łzy, zwłaszcza, gdy bliżej mi wieku, w którym zajście w ciążę jest coraz trudniejsze. Przed przyjaciółką, która poinformowała mnie, że kolejna nasza znajoma jest w ciąży, a kolejna para znajomych się zaręczyła, nie musiałam udawać. „Kochana, to wszystko tak piękne wiadomości. Ale ja to zaraz w depresję wpadnę, na kolejną dobrą wiadomość”. Nie, ja naprawdę całkiem dzielnie daję sobie radę. Podnoszę się, gdy chwytam w ręce dziecko przyjaciółki, które widać, że mnie uwielbia. Opadam, gdy nie do mnie mówi „mama”.

Jestem częścią pokolenia kiedy ubierała mnie firma Mama i Tata z NIEograniczoną odpowiedzialnością. Nie przejmowałam się w najmniejszym stopniu marką, jakością, stanem używalności. Każdy ogromny sweter z truskawką nie był mi straszny. Jestem pokoleniem taniego wina, składania się na oranżadę. Wkradania się na ogrody działkowe, podpalanie z ciekawości trawy, podkradania z domu rzeczy potrzebnych do rozpalenia ogniska na niezamieszkałym podwórku. Pisanie węglem po ścianach opuszczonego budynku. Pociesza nieznacznie fakt, że dzieci mają w sobie jeszcze jakiś zmysł kolekcjonera, który niestety szybko obumiera. Zbierają chwilę kapsle, karteczki. Skaczą w gumę, gdy tylko widzę na przerwie, dołączam i udowadniam jaka to zabawa, która nigdy nie powinna zniknąć z podwórka. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakaś dziewczynka wyciągnęła gumę do skakania na przerwie…Poskakałabym w docenieniu prostot przeszłości.



Faktem szóstym i niezmiennym jest nieokiełznana wiara i pragnienie miłości. W ludzi wierzę mniej. Faktem jest, że rano nie budzi mnie budzik. Nie budzi mnie nic innego jak pragnienie zakochania bez pamięci. Bezgranicznego zaufania. Niezależnej zależności. Ciepła. Bliskości. Bezpieczeństwa. To tak odległe, że aż przeraża, że już nigdy nie natrafię na bilet do tej krainy. Dlatego:

Nie wiem,
Nie wiem co by się stało,
Co by się wydarzyło.
Lepiej nie budź.
Nie budź mojego pragnienia.
Schowałam je między kartki najgrubszej książki na ślepo, by nie wiedzieć gdzie po nie znów sięgnąć.
Potulnie śpi pod kołdrą kurzu zapomnienia.
Tak, kurz jest ulotny, łatwo go zdmuchnąć.
Dlatego proszę, nie budź.
Chcę spać.
Nie śnij mi się.

Bo, gdy już zdecydujesz się mnie obudzić, to nie możesz zniknąć. Będę wygłodniała. Zachłanna. Bo tęskniłam za tobą dłużej niż zamierzałam i jak już złapię, to nie wypuszczę.

Bo, gdy mam o co, walczę zażarcie.


Żarliwie wyglądam w przyszłość. W przyszłość spełnionych faktów, odbiegając od mitów.  


czwartek, 11 września 2014

Dawno nigdy się nie kończy.

"Bez kochania nie byłoby po co żyć. Samo spanie, jedzenie po co? Robić, po co? Komu by się chciało wtedy robić? Czytałam kiedyś taką książkę, że ktoś przy kochaniu na kobiecie umarł. Serce mu nie wytrzymało. Uwierzyłbyś, serce. Wszystko w sercu się zbiera. Za dużo się nazbiera i nie wytrzymuje." („Traktat o łuskaniu fasoli” Wiesław Myśliwski)

Wolność tak porywczo jest postrzegana jako pozytywne pojęcie. A to smutna ułuda bezkresu możliwości, którą rzeczywistość brutalnie ogranicza. Zatem drobne sprostowanie. „Jestem wolna…od oczekiwań” to manifest niemal upadku moich ideałów. Tak łatwo uwierzyć, że idealistka miłości, jak ja, tak łatwo się uwolniła od wypatrywania dopełnienia z drugą połówką?

 „Bez kochania nie ma po co…” Żadna praca, sukces zawodowy, kolejna nagroda dyrektora, pęcherz na stopie wybiegania i pośpiechu, ból gardła wysiłku głosowego nie jest w stanie tej prostej prawdy ostatecznie odepchnąć w kąt pozornego zobojętnienia.

„Prawdziwa miłość jest raną. I tylko tak ją można odnaleźć w sobie, gdy czyjś ból boli człowieka jak jego ból”.

Można kochać drugi raz po pierwszy raz. Można kochać i raz trzeci, czwarty, dwudziesty. Człowiek jest wypełniony hormonami za to odpowiedzialnymi. Mało romantyczne, aczkolwiek równie prawdziwe. O miłości można mówić wiele. Że nigdy nie wiadomo czy ostatnia jest pierwszą, czy pierwsza ostatnią. Ile ludzi, tyle miłości. Nie powinno się porównywać z uwagi na ewentualne urażenie postronnych czy możliwe wypomnienie w domniemanej przyszłościowej kłótni.

Nie odwiesiłam oczekiwań na wieszak dobrowolnie. Rozjechałam je z równie wielkim szokiem jadąc samotnie autem. Ich nagły brak wgniótł mi maskę, rozkazał uzupełnić olej bezmiłości jakimś substytutem. Jestem samotnikiem. Odkąd pamiętam szukałam samotności w innych, pośród ludzi. Doszłam jednak też do wniosku, że cztery puste ściany to tylko już przeterminowana metafora samotności. Tak, ciągle jestem tą osobą, która widzi, że cień mojej lampy układa się w literę „E” na suficie, jakby śmiał mi się w twarz mojej samotności, rozkazując ani na chwilę o niej nie zapominać. Nie zapomniałam. Czuję. Samotnieję w dalszym ciągu. Jedynie bez rwania się do telefonu, okna, jakiegokolwiek innego środka przekazu przepływu osób.  

Co z tą miłością. Istnieje ta największa czy nie? Jeśli tak, to jest to ta, o której się nie mówi. Ta, o którą każdy boi się zapytać, nikt nie wie jak ją ugryźć, rozgryźć, zmiażdżyć. Może ta, na którą zakładamy embargo milczenia i zakazu wspominania. Albo to ta, którą tak skutecznie uciszyliśmy w tłumie, że nikt już o nią nie pyta. „Jak ona miała na imię? O matko faktycznie, ktoś taki był w twoim życiu! Co u niej?” – nie mam pojęcia – pada głucha odpowiedź. Może ten brak pojęcia, to faktycznie brak umiejętności ogarnięcia jej ogromu. Może to ta ostatnia. To ta z banalnych piosenek, która sama trzyma się piosenek wywołujących wspomnienia i albo zatrzymujemy się na niej z uśmiechem albo czym prędzej przełączamy na następną jak oparzeni. To możliwie ta, kiedy podczas zapytywania samego siebie czy zrobiłabyś znów te wszystkie szalone rzeczy by przeżyła, odpowiedź pada twierdząca. Twierdzące pierwsze wejrzenie zrobiłoby to samo wrażenie. Bo od pierwszego wejrzenia dowiadujemy się o człowieku najwięcej. Z zaskoczenia człowiek przez ułamek sekund jest oślepiony otwartością, a my widzimy go na wskroś. Przypadek, który złośliwieje w przeznaczenie.

„Są takie oczy, nie pozna pan po nich, że płakały. Wystarczy je otrzeć. A są takie, że płacz długo w nich stoi, nawet gdy dawno płakały”.

Nikt mi nigdy nie powiedział jakie mam oczy. Na pewno zawsze były płaczliwe. Czy widocznie, nie wiem, wydaje mi się, że szybko potrafię zakryć świeży płacz. Zdradzę Wam sekret wolności od oczekiwań. Sprawiły, że przestałam płakać. Z tęsknoty, rozczarowania, przeładowania, samotności. Wbrew pozorom, to najsmutniejsze, co mogło mi się przytrafić. Dawno nie płakałam. Dawno skończyło się wczoraj, gdy mnie zalałaś wspomnieniami.



„The magic never ends. If it does, sue me.”

Sometimes I think I should sue you for so many things.

Ty wiesz…

BEZWOLNA.


https://www.youtube.com/watch?v=3lTstsWb810

sobota, 6 września 2014

Jestem wolna!

Jestem wolna…

Wolna od oczekiwań.

Dorastałam w wiecznym oczekiwaniu. Oczekiwaniu, że przyniosę świadectwo z paskiem. Że nie przyjdę do domu znów z rozciętą głową po zabawach na osiedlu. Że nie przyniosę wstydu rodzicom po wywiadówce. Że wrócę na czas do domu. Że pójdę na studia. Że znajdę dobrą pracę. Że zawsze będę dobra. Jestem dobra w oczekiwaniach. Niewidzialny przyjaciel. A niektórzy mówią, że przyjaciel to po prostu osoba, z której jeszcze nie zrobiło się wroga.

Więc i ja uciekałam i oczekiwałam. Wybawienia. Zmiany. Akceptacji rodziców. Odwrócenia losu. Gwiazdki z nieba. Księżniczki na koniu. Wychowałam się na oczekiwaniu. Uciekałam w świat filmów i oczekiwałam spełnienia marzeń naiwnej nastolatki. Że miłość cię wybawi. Walka o nią i bycie sobą będzie nieodzownym priorytetem. Pamiętam jak cztery lata zaczęłam pisać tego bloga, mój związek wisiał na włosku, a ja w powietrzu czułam, że chyli się ku upadkowi. Tak bardzo oczekiwałam innego obrotu spraw, którego i tak nie uniknęłam. Życie zawróciło. Nie czekało za mną. Ja tylko oczekiwałam. Oczekiwałam, że telefon zawibruje uwagą. Dzwonek do drzwi zadzwoni. Zza okna usłyszę odgłos silnika zmian.

Dziś mijają prawie dwa lata odkąd jestem wolna. Nikt nigdy nie dawał mi wiele czasu zanim znów się zwiąże. Nawet jeśli przekonywałam siebie i innych, że pozwolę sercu odpocząć i zając się sobą, to życie i tak zaskakiwało mnie na swój sposób i stawiało kogoś na mojej drodze. Szczerze powiedziawszy, i ja nie wierzyłam w pozostanie na dłużej wolną. W końcu wychowałam się na oczekiwaniu, nawet wbrew sobie i zdrowemu rozsądku. Miałam swoje założenia odbudowania siebie i poczucia własnej wartości, ale nawet nie tak głęboko ukrywałam cichą nadzieję na księżniczkę na koniu.

Słyszycie to?...

Ja też nie. Nie chwytam się telefonu. Leży gdzieś na dnie torebki. Gdy zawibruje, nie pędzę by odczytać wiadomość od RMFu czy tajemniczego numeru rozpoczynającego się na cyfrę 7, który jest bezczelnie pewny mojej przyszłości i tego, że zna imię kogoś, kto o mnie myśli, nakazując bezzwłocznie odesłać smsa, który mi tę istotę zdradzi. Nie oczekuję.

Całe życie chciałam nie oczekiwać. Miałam na pieńku nie raz ze swoją naiwnością. I w końcu. Nareszcie. Budzę się i nie oczekuję. Nie oczekuję czegoś w skrzynce odbiorczej, kogoś za oknem, nieodebranego połączenia. Wróciłam do pracy. Wróciłam do swojego sensu. Nie mam czasu nawet myślec nad oczekiwaniem. Oczekuję jedynie, że przygotuję lekcje jeszcze lepsze niż poprzednie. Jak opisać to ciągle zaskakujące uczucie, gdy kończysz lekcje, obracasz się, a klasa bije ci brawa? Dla takich chwil warto żyć i wyczekiwać ich więcej.

Ociekam zadowoleniem. Opływam w pomysły. Zapięta na ostatni guzik satysfakcji zawodowej. Wartość rynkowa rośnie. Kilogramy spadają. Mięśnie się rzeźbią. Akcje poczucia własnej wartości weszły właśnie na giełdę i mają się dobrze. Nie ma kobiety, która mogłaby mi teraz to odebrać. Z każdą porażką sercową ostatnich dwóch lat, poczucie wartości stoi twardo, uodporniło się, a oczekiwania pozostają płynne. Może stałam się wybredna, a może w końcu stałam się zmianą, którą chciałam w sobie zobaczyć.



Gdy ktoś się zjawi. Gdy ja będę gotowa. Zaproszę cię na randkę wymiany poglądów, na deser poczęstuję flirtem. Bo tylko czasem mam nieokiełznaną ochotę na…

Ale póki co.

Jestem wolna.

Stay hungry. Stay foolish.

Pozostań nienasycony. Pozostań nierozsądny.




All of these lines across my face
Tell you the story of who I am
So many stories of where I've been
And how I got to where I am