wtorek, 19 marca 2013

Crash into each other.

Ktoś równie intensywnie myślący o rzeczywistości dookoła jak ja;) zapytał mnie ostatnio „dlaczego ludzie nie potrafią być w związkach?”. Pierwsza moja myśl była „jak to nie potrafią? To czym były te wszystkie relacje w jakie się człowiek uwikłał?”. Od razu przyszedł mi do głowy obraz dziadka, któremu fizycznie pękło serce na naszych oczach, gdy umarła babcia, miłość jego życia. Oczywiście nie było kolorowo zawsze, jak to w każdym związku, ale tamtego dnia zobaczyłam innego człowieka. Obdartego ze wstydu, któremu zabrano sens życia, słowa, które wykrzykiwał w rozpaczy o ukochanej, którą utracił na zawsze już pozostaną w mojej głowie. Wiele w życiu widziałam szczerego, czystego bólu, ten był jednym z najstraszniejszych.

Pomyślałam więc, że pytanie nie powinno brzmieć nie tyle co, dlaczego nie potrafimy być w związkach, ale dlaczego nie potrafimy w nich pozostać i ich utrzymać i się w nie w pełni zaangażować.
Jesteśmy z natury istotami społecznymi, stadnymi wręcz. Arystoteles kiedyś powiedział „Aby żyć samemu trzeba być bogiem lub zwierzęciem”.  W każdym z nas drzemie, u jednych głębiej u drugich trochę bardziej płytko, potrzeba bliskości, poczucia bezpieczeństwa i stałości. Przywiązanie kształtuje się w nas od samego narodzenia. Jeśli w jakiś sposób zostaje ono zaburzone w skutek traumatycznych przeżyć lub choćby braku przywiązania rodzica do nas, rzutuje to potem na nasz rozwój emocjonalny i fizyczny wpływając na przyjaźnie, miłość rodzicielską czy romantyczną. Jedna z teorii przywiązania głosi, że nasze związki partnerskie są jakoby przedłużeniem procesu przywiązania. Zatem to jak różnie ludzie odczuwają miłość może być spowodowane wcześniejszymi problemami z więziami emocjonalnymi. Wiele osób tłumaczy podłoże tzw. Zdrowych jak i toksycznych związków tą teorią przywiązania, która może wykształcić w nas ufność, troskliwość i czułość lub też strach przed bliskością, zaangażowaniem czy zażyłością. Naiwnym jednak by było sądzić, że to, co wykształcono w nas we wczesnych latach życia nie ewoluuje i nie może się rozwinąć. Przeróżne doświadczenia połączone ze wsparciem przyjaciela czy partnera są w stanie skorygować nasze problemy interpersonalne.

Ile znamy kobiet i mężczyzn, którzy tryskają pozytywną energią, są atrakcyjni, odnoszą sukcesy w pracy i prawie każdej dziedzinie życia, ale jedyne pole, w którym ponoszą porażki to wiązanie się z kimś. Mogą się spotykać, umawiać, mieć tłum znajomych, nigdy się nie nudzić, ale związać się z kimś głęboko emocjonalnie jest dla nich poprzeczką nie do przeskoczenia. Może ich otaczać tłum ludzi, którzy spełniają ich zachcianki w różny sposób, ale brakuje tej osoby, która spełniłaby je wszystkie w odpowiedni i wystarczający sposób.
Strach przed zaangażowaniem istnieje i jest całkowicie realny. Choć wymaga kogoś bardzo silnego i szczególnego by przebić się przez ten mur postawiony wokół serca, to wyleczenie się z tego strachu jest dosyć samotną podróżą w głąb siebie. Jeśli całe życie będziemy się biczować za nieudane relacje i myśleć o związkach jako „to była największa pomyłka w moim życiu” albo „nigdy nie powinnam była związać się z…” to nigdy nie wypłyniemy z własnego sosu udręczenia. Potencjalny partner może jedynie stwarzać pozytywne warunki ku zmianom, jednak to my sami musimy sobie wybaczyć i wyleczyć rany. To coś, co każdy musi zrobić sam dla siebie, spakować walizki własnych lęków, nie bać się ich rozpakować i zrobić selekcję – co wyrzucić, a co zostaje. Bo nie każdy lęk jest zły i destrukcyjny, niektóre potrafią budować, jednak trzeba umieć je odseparować, zidentyfikować i zniwelować, gdy trzeba.

Tę notkę po raz kolejny zainspirował jeden z filmów, który zamieszkał głęboko w moim sercu, mianowicie „Miasto Gniewu” tudzież „Crash”. Uznany przez Akademię Filmową najlepszym filmem i scenariuszem 2004 roku. Pamiętam, że był to jedyny, którego nie zdążyłam obejrzeć przed galą oscarową burząc się, że nie wygrał mój faworyt – szybko zmieniłam zdanie. Pada tam jeden z moich ulubionych cytatów filmowych:

„It’s the sense of touch. In any real city, you walk, you know? You brush past people, people bump into you. In L.A., nobody touches you. We’re always behind this metal and glass. I think we miss that touch so much, that we crash into each other, just so we can feel something.”

To tyczy się nie tylko Los Angeles. Te słowa tyczą się każdego miasta, każdego domu, każdego związku, gdzie ludzie tylko się o siebie ocierają, emocjonalnie i fizycznie. Oddzielają nas nie tylko metal i szkło, komputery, technologia, piosenki i cytaty wstawiane na Facebooka zamiast wypowiedziane prosto w oczy, ale też dzielą nas ukryte głęboko pretensje do świata i siebie, żale, że nam coś nie wyszło, poczucie winy i porażki, które zamiast szczerze przed kimś wyznać ubieramy w cięte riposty i sarkazm. Tęsknimy za zbliżeniem, bliskością tak bardzo, że wpadamy na siebie z impetem by tylko cokolwiek poczuć.

Ostatnio pozwoliłam na siebie wpaść z impetem dwukrotnie. Przestałam analizować, myśleć i zastanawiać co inni pomyślą.

Elektryzujące spojrzenie i miłość od pierwsza wejrzenia naprawdę istnieją. Można zakochiwać się od nowa kilkakrotnie. Wpadać na siebie z impetem, żeby w końcu zostać w odpowiednich ramionach:)I życzę tego każdemu i wierzę, że dla każdego taki ktoś istnieje.


niedziela, 10 marca 2013

Emocjonalna przylepa.



Jestem emocjonalną przylepą. Posunę się do nazwania siebie nawet pijawką. Uzależniam się od ludzi, wchłaniają mnie, pochłaniają moje „ja”. Ile razy idziemy na kompromis z własnym sumieniem, instynktem, sercem, rozumem, żeby ludziom dookoła nas żyło się łatwiej i wygodniej?

A teraz wróć. Zmieniam czas teraźniejszy na przeszły.

Byłam emocjonalną przylepą, byłam pijawką. Leczę się z uzależnienia. Gdy patrzę na swoje życie, przeraża mnie jak ogromną jego część poświęciłam na czekanie. Czekanie za kimś, na kogoś. Na telefon, który nie dzwonił, samochód, który nie podjeżdżał, zaproszenie na spontaniczny wyjazd, spotkanie, gest, które nie następowały. „Czekanie sprawia, że gorzknieje cała słodycz w nas” i to święta prawda. Jedyne czemu się teraz poświęcam to nowym kreowaniu siebie. Staram się codziennie wychodzić z siebie, patrzeć na siebie z boku, identyfikować sprawy i uczucia, które mogą sprawiać niepotrzebną przykrość, agresję czy złość i niwelować, zabijać w zarodku. Przeprowadzam aborcję uczuć. Uczę się nie czuć, nie uzależniać się od ludzi, nie przylepiam się. Nie chcę znów przyssać się do kogokolwiek, żeby później uzależniać znów swoje dobre samopoczucie od kogoś i męczyć go sobą. Choć pijawka wysysa złą krew, to można zabrnąć za daleko i wysysać też, to co dobre. Czasem nie jest to świadome, nie robimy tego celowo, po prostu pragniemy w życiu rzeczy wielkich i gdy tak człowiek ciągle zasysa innych, to można się niebezpiecznie zachłysnąć. To niebezpieczna transfuzja, tak się od innych uzależniać. Każda transakcja powinna być wymienna. Dawać tyle, ile się dostaje – prosta recepta. Nie nauczymy się być szczęśliwi z kimś, gdy nie umiemy być szczęśliwi sami ze sobą. Od zawsze mi się zarzuca, że nie umiem być sama. Że ludzie to jakoby moje powietrze, bez którego nie umiem oddychać pełną piersią. Wiem jakie to chore tak przylepiać się do ludzi, trzeba wyznaczyć sobie zdrowe granice i teraz nad tym pracuje. Telefon może milczeć, pod dom nikt nie podjeżdżać, dzwonek do drzwi nie musi dzwonić, zaproszenia do spotkań nie muszą spływać, okienka rozmów w sieci mogą się nie otwierać. Uśmiechnąć się najpierw do siebie, a potem do ludzi, to jest nasza siła, to jest esencją naszego piękna wewnętrznego i zewnętrznego, naszej pewności siebie i seksapilu. Być choć w połowie pewnym drogi, którą się obrało odbija się od nas samych i uderza w innych, wtedy nie trzeba się od nikogo uzależniać, a potem przeżywać katorgi, gdy próbuję się rzucić ludzi jak fajki czy narkotyki. Ludzie pojawiają się nagle sami, telefon wibruje, okienka się otwierają, propozycje spotkań napływają i okazuje się, że nie trzeba stawać na głowie i sztucznie o coś zabiegać. Ktoś bardzo mądry i intensywnie obserwujący rzeczywistość jak ja:), bratnia dusza moja wręcz przedstawiła prostą receptę na kogoś, kto powinien być ze mną: Powinnaś być z kimś, kto w dzień będzie z Tobą czytał książki i rozmawiał, a wieczorem darł się i skakał na koncercie pod sceną. Ja dodałam jedynie „a w nocy powinna zdzierać ze mnie ubrania”:). Kolejna prosta recepta i gdy czas nadejdzie, to wierzę, że i taki ktoś się pojawi bez potrzebnego zasysania, przylepiania się, uzależniania się:)
 
George Carlin podsumował kiedyś nasze życie w ten sposób:

„Pijemy za dużo, palimy za dużo, wydajemy pieniądze zbyt bezmyślnie, śmiejemy się za mało, jeździmy za szybko, złościmy się za bardzo, siedzimy do późna, wstajemy zbyt zmęczeni, czytamy za mało, oglądamy telewizji za dużo. Pomnożyliśmy nasze własności, ale pomniejszyliśmy nasze wartości. Mówimy za dużo, kochamy zbyt rzadko i nienawidzimy za często. Nauczyliśmy się jak ułożyć sobie życie, ale nie nauczyliśmy się żyć. Dodaliśmy lat do życia, a nie życia do lat”

I ja się z nim zgadzam, egzystujemy za dużo, żyjemy za mało. Co dziś z tym zrobicie? Ja w każdym dniu szukam siebie, czegoś dla siebie, ciała i duszy i staram się to rozprzestrzeniać na innych, nawet jeśli choć jedną duszę zachęcę do życia, a nie tylko egzystowania, znaczy to, że warto czasem czuć i nie na wszystkich uczuciach przeprowadzać aborcję.

Carlin powiedział też kiedyś, że  Carlin powiedział też kiedyś, że za każdym cynikiem kryje się rozczarowany idealista. Ja – choć bywam rozczarowana, to ciągle idealistka.