Punkt widzenia zależy od punktu
siedzenia. Trudno się z tym nie zgodzić, bo to jak zdecydujemy spojrzeć na
pewne rzeczy i wydarzenia w naszym życiu sprawia czy widzimy świat w ciemnych
czy kolorowych barwach.
Z tym co się obecnie dzieję w
moim życiu chcę wierzyć, że gdy usiądę wystarczającą wysoko to zahaczę głową o
chmury, które uchronią mnie od patrzenia w dół. Uchronią przed upadkiem.
Dziś są moje urodziny i chcę
siedzieć i chodzić wysoko. Dosłownie i w przenośni. Szpilki na nogach dodają
gracji, ubrania podkreślające figurę dodają atrakcyjności i ta pewność sprawia,
że każdy mnie dziś zauważa. Jestem gwiazdą własnego dnia. Trzeba to przenieść
na każdy inny dzień. Czy będzie to trudne? Jeśli tak, to przypomnę sobie znów
usiąść wyżej.
„Ładne ma pani buty! Ładną ma
pani bluzkę! Pani w ogóle jest cała ładna!” rzucają dzieciaki na korytarzach.
Coś w tym jest, dzieci są najsurowszymi i najtrafniejszymi sędziami i oszukać
ich trudniej niż dorosłych. Ufam dziś ich ocenienie i komplementom oddając im
tyle samo dobrej energii. One nie wiedzą, że mam dziś urodziny, ale czują, że
dzieje się coś wyjątkowego, że ten dziś oszałamiający wygląd czemuś służy, może
dlatego wiedzą, że nie da się na to nie zwrócić uwagi?
Mam wrażenie po tym weekendzie,
że wszystko co złego w życiu miałam do powiedzenia mnie opuściło. Dość już.
Operacja bolesna, rekonwalescencja długa przede mną, ale gorycz wycięta z
powodzeniem, rokowania są pozytywne. W świecie niskich płac, niezadowolenia z
pracy i pogonią zamarzeniami coraz
trudniejszymi do spełnienia zapominamy o jedynej wartości w życiu, która to
wszystko potrafi załagodzić, wprowadza w nas stan błogiego zapomnienia przy
kieliszku wina w ramionach ukochanej.
Zapominamy jak to jest uśmiechać
się sercem. Przychodzi dzień kiedy niepowodzeniami życia codziennego
przygniatamy powodzenie miłości. Wszystko w życiu musi mieć zdrową równowagę,
gdy jej nie dopilnujemy, coś gdzieś pęka, wylewają się żale, gorycz, jad. Sączą
się, rozlewają, zalewają serce i doprowadzają do punktu, że zapominamy o
najważniejszym – o tym, że miłość może wszystko. Gdy tylko na to pozwolimy,
usiądziemy wyżej, nabierzemy lepszej perspektywy zobaczymy, że to jedyna rzecz,
która nas rano wywala z łóżka, pcha nawet do znienawidzonej pracy, by wiedzieć,
że wracając z niej jest ktoś, kto mnie kocha, czeka na mnie i życzy mi jak
najlepiej, wierząc za mnie, że będzie lepiej i mi się w życiu powiedzie, nawet
jeśli my zapominamy w to wierzyć. Co gorsza przychodzi dzień, że wydaje nam się,
że to miłość w nas wszystko zabija i jest źródłem niepowodzeniem. Nic bardziej
mylnego. Czasami rozstanie dopiero otwiera oczy. Rozstanie wydaje się
ostatecznością, a potem się budzimy i zdajemy sprawę, że nie jest też końcem.
Uświadamiamy sobie, że próbowaliśmy zagasić ogień, który płonie wiecznym
światłem i ciepłem. Bezpieczeństwem, ostoją, wsparciem.
Na urodziny życzę sobie parę
rzeczy:
Gryzę się w język – wtedy poczuję
jad, który mój język zawiera, poznam jego gorzki smak i cofnę cokolwiek
złośliwego mi do głowy przyszło z powrotem do kwasów żołądkowych.
Zachęcam, chwalę – nie karcę, nie
umniejszam, nie odbieram zasług.
Będę zmianą, którą chcę widzieć w
ludziach. Widzialną zmianą, nie chowaną dla siebie. Bo jak inaczej ktoś ma w tą
zmianę uwierzyć?
Niczego nie zaczynam w gniewie.
Nawet najdłuższego i najcięższego dnia w pracy. Myśl zaszczepiona zaraz po
przebudzeniu jest gorsza do wytępienia niż wirus zakaźny i przenosi się na
wszystko i każdego.
To najlepsze prezenty jakie
mogłam sobie w tym roku sprawić. Jakie są, będą Wasze?
Wiele notek poświęcałam dzieciom,
dziś zmieniam grupę wiekową. Nie tylko ze względu na to, że dziś i jutro
świętujemy Dzień Babci i Dziadka, jest to temat bliski memu sercu od dawna,
zaiskrzył ponownie po paru kolejnych „zjedzonych” wieczorem do kolacji
produkcjach filmowych.
Patrząc wstecz na dzieciństwo
jedne z najcieplejszych wspomnień stanowią nasi dziadkowie. Babcine wypieki,
zapachy z kuchni, babcia dająca pieniądze na zakupy i prosząca byśmy poszli do
sklepu „Zrób zakupy, w nagrodę kup sobie lizaka”. Może wielu z nas o tym nie
wiedziało, ale babcia nas nie nagradzała tym lizakiem, dla mnie nagrodą było
to, że ufała, pomimo mojego młodego wieku, że poradzę sobie sama, nie zapomnę
żadnego zakupu, uczyła mnie odpowiedzialności. Jednym z przewijających się
wiecznie wspomnień jest dla nas również delikatna skóra dłoni babci, jej ciepły
uśmiech rozgrzewający serce w mroźne wieczory.
Przy tej pomarszczonej dłoni
chciałabym się chwilę zatrzymać. Będąc dziećmi biegniemy do dorosłości
sprintem, chcemy być poważani, nie być traktowani protekcjonalnie. Wiele dzieci
myli to dziś z włożeniem fajki do ust i łykiem alkoholu w niedozwolonym wieku. Wypatrujemy
osiemnastki i papierka dorosłości, czekamy aż zdamy maturę, dostaniemy się na
studia, znajdziemy pracę by móc powiedzieć te w dzieciństwie wymarzone słowa „jestem
dorosła”, „nie możesz mi mówić, co mam robić z moim życiem”.
W pewnym wieku osiągamy ten
pierwszy punkt „krytyczny”. Pojawia się cień zagrzebanego w ludzkości strachu.
Strachu przed starością, samotnością i śmiercią. Mit 30tki – wyczekiwanie 30tych
urodzin jakby to były ostatnie urodziny świętujące młodość. Zaczynamy obserwować
zmiany na skórze, szukamy pierwszych zmarszczek, obserwujemy w których
miejscach mogą się pojawić, wyszukujemy pierwszego siwego włosa, a panikę z tym
związaną obwieszczamy potem całemu światu. Pytam się czy tak słusznie jest piętnować
starość jakoby była ostatecznym kresem wszystkiego? Gdzie napisano, że w pewnym
wieku nie możemy się ubrać modnie, że nie możemy chodzić samotnie do kina, nie
zaleca się już podróży, posiadania pasji i poszukiwania ciągle nowych? Dlaczego
starszy człowiek tętniący ciągle wigorem i energią do życia i walki ze
stereotypami jest mimo wszystko traktowany protekcjonalnie?
Przyznam się szczerze, że jestem
tą osobą, która boi się starości. Boi się spojrzenia w lustro i stwierdzenia,
że się sobie nie podobam, że okropnie się starzeje i lepiej się już ludziom nie
pokazywać na oczy. Nos rośnie, broda opada, skóra wiotczeje, jedna zmarszczka
zakrywa kolejną, oczy tracą dawny blask. Ale trzeba po prostu pamiętać, że z
wiekiem standardy piękna się zmieniają. Nie można porównywać się do młodszych,
do okładek magazynu, do aktorów na ekranach. Porównujmy się z własnym ja, z
nikim innym, bo jest nas prawie 7 miliardów na świecie i nie ma drugiej
identycznej osoby jak my. Każdy z nas jest wyjątkowy i nie świadczy o tym
wyłącznie biologia i kolor oczu, odmienny kod genetyczny, ale również nasze
wnętrza.
Przychodzą momenty, że gdy słyszę
„ale ten czas leci” dopada mnie paniczny strach końca rzeczy. Że to wszystko do
czego w życiu dążyłam, o co się starałam, co po sobie pozostawię, kiedyś
doszczętnie zniknie. I co jeśli potem nic nie ma i już nigdy nie zaistnieję?
Ostatnio jednak pomyślałam: a nawet jeśli nic nie ma, to co z tego? Skoro nic
nie ma, mnie nie będzie, to nie będę nawet o tym wiedzieć. Uświadomiłam sobie, że to my sami piętnujemy
siebie. Od zarania dziejów tak było. Ten strach przed starością generuje
kultura, nie nasze zdrowie, zdolności, starzejące się ciało i słabnące siły. Ja
dziś protestuje przeciwko traktowaniem starszych jak dzieci, protekcjonalnym
nastawieniem, spychaniem starszych na margines i ignorancją społeczeństwa.
Muszę się sprzeciwiać, ponieważ muszę wierzyc, że mnie to nie spotka, że ja na
to nie pozwolę. Nie wypiszę się z życia, gdy dożyję poczciwego wieku.
Zestarzeję się z godnością równą samej sobie. Nie chcę za motto życiowe mieć zdania
„jestem za stara na to, jestem za stara na zmiany”.
Dla osób szukających inspiracji,
polecam film „Hotel Marigold”, z którego pochodzi następujący cytat: ”Jedyną
prawdziwą porażką w życiu jest nieudana próba. A miarą sukcesu jest to, jak
radzimy sobie z rozczarowaniem”. Uznam
swoje życie za porażkę, gdy pewnego dnia zamknę swoje życiu w czterech ścianach
salonu na bujanym fotelu i przestanę podejmować próby życia.
Dlatego proszę Was dziś, zamiast podarować
swojej babci i dziadkowi koc elektryczny, masującą poduszkę czy cokolwiek
babcinego, może pomyślmy o zabraniu ich do kawiarni na prawdziwe słodkości, a
nie te z pudełka czekoladek, może nawet weźmy do kina? Jeśli tak to polecam na „Hotel
Marigold”. Bo tak, faktycznie, nasze babcie i dziadkowe przypominają nam
dzieciństwo i beztroskę minionych lat, dlaczego by nie dać im tego samego? Gdyby
któraś z moich babci żyła, nie dałabym Jej NIC, wzięłabym Ją GDZIEŚ.
Kolejny dzień ferii spędzam ze
sobą, na swojej kanapie, z laptopem przed sobą, świecami dookoła i resztką
filmów, które zostały mi do obejrzenia przed galą wręczenia Oscarów. Ktoś
najbliższy memu sercu i zawsze najbardziej ze mną szczery przypomniał mi ostatnio,
że „życie to nie film”. Dla mnie jest to jedna z najbardziej bolesnych prawd,
ale taka jest rzeczywistość. Nigdy mnie to jednak nie powstrzyma od uciekania w
świat filmu i czerpania z niego inspiracji.
Jeśli ktoś z Was wczoraj uronił
łzę, szczęka może chwilami opadła do podłogi lub jego serce lekko zadrżało, to
możliwe, że oglądaliście choć fragment rozdania Złotych Globów. Nie każdego to
interesuje, niektórzy oglądają to może by znać ploteczki lub by orientować o
jakich filmach mówi się teraz w świecie kinematografii. Dla mnie to często
widok, którego nie wyjmuje z serca, wyreżyserowane przemowy czy nie, jest to
moment refleksji nad spełnianiem marzeń. Piszę o tegorocznym rozdaniu, ponieważ
jest on jednym z najbardziej zaskakujących. Odebrano pałeczkę od starszych
pokoleń, które zazwyczaj są nagradzane i dano nadzieje młodszemu pokoleniu.
Dla mnie film to nie tylko zbiór migających
klatek, które budzą na przemian wzruszenie, śmiech czy strach. To przede
wszystkim złożone historie, kunszt aktorski i całej ekipy kręcącej film,
poświęcenie, którego nie znamy i o którym się nie słyszy. Film to serca, które
plejada ludzkich gwiazd włożyła w to by on powstał i pobudził nas do refleksji
nad życiem. Dzień rozdania Globów to chwila kiedy możemy usłyszeć o
produkcjach, nowych talentach i filmach, które w Polsce niekiedy odbijają się
pustym echem. Trzeba przyznać, że mijający i nadchodzący rok jest bardzo
owocnym dla filmowego biznesu i daje nam w prezencie mnóstwo genialnych
produkcji. Dawno docenieni już twórcy jak Spielberg i jego „Lincoln”, Tarantino
i jego „Django”, nominowani Meryl Streep czy Maggie Smith wraz Tommy Lee
Jonesem czy Kevinem Kostnerem obok młodszych gwiazd jak Anne Hathaway, Jessica
Chastain, JenniferLawrence czy
największa niespodzianka i docenienie dla zwykłej dziewczyny z sąsiedztwa i jej
serialu „Girls” – Lena Dunham, pokazują nam różnorodność kina, talentów i we
mnie wzbudzają wyłącznie podziw. Kocham musicale, po obejrzeniu „Nędzników”
doceniłam je jeszcze bardziej – gorąco polecam. Cieszę się z docenienia kina
niezależnego jak „Poradnik pozytywnego myślenia” czy „Bestie z południowych
krain”. Polecam obejrzeć każdy nominowany film, po prostuJ
Kto z Was jednak nie śledzi
takich wydarzeń, może nie wie, że dziś, dwa dni po rozdaniu, rekordy
oglądalności bije najbardziej szczera przemowa zaprezentowana przez Jodie
Foster w podziękowaniu za nagrodę za całokształt twórczości im. Cecil B.
Demille.
Nie wielu z nas zdaje sobie
sprawę, że w swoim 50-letnim życiu, Jodie jest aktorką od lat aż 47! Media od
jakiegoś czasu huczały, że Jodie ogłosi coś bardzo ważnego w końcu publicznie.
O homoseksualnej orientacji Foster spekulowano od lat, ale Hollywood rzadko
gości w swych progach gwiazdy takiego formatu, które potrafią utrzymać swoje
życie prywatne w zaciszu domowego ogniska.
Mało kto spodziewał się, że przemówienie,
które zaczęło się od prostego wykrzyczenia „Mam 50 lat!” przerodzi się w jedno
z najbardziej szczerych, emocjonujących, wzruszających, pełnych wdzięku i
godności przemówień wszechczasów. Wielu odnosi się do tej mowy jako mowy „coming-outowej”,
jednak to za bardzo ją upraszcza i ogranicza znaczenie tak wielu przesłań o
życiu ludzkim, które Jodie chciała przekazać. Oczywiście zaczęła tę „deklarację”
od ubrania jej w zabawne ogłoszenie tego, że jest przede wszystkim…singielkąJ, dodając, że „swojego coming-outu dokonała
wieki temu w epoce kamienia łupanego,
kiedy to otworzyła się najpierw przed zaufanymi przyjaciółmi, rodziną,
współpracownikami i stopniowo przed każdym kogo kochała i w życiu spotkała”.
Dla większości społeczności LGBT
był to wielki dzień pokazujący, że fala się przesuwa i idzie naprzód kiedy to
jedna z najbardziej docenianych gwiazd mówi publicznie o tym, kogo kocha i
dziękuje głośno i dumnie „miłości swojego życia, heroicznemu rodzicowi,
najbliższej przyjaciółce”. Pojawiły się też jednak głosy pretensji i żalu ze
strony organizacji walczących z homofobią, że mimo wszystko Jodie nie użyła na
głos ani razu słowa „lesbijka” odnosząc się do swojej osoby. Pytam się: czemu
ludziom wiecznie mało? Co ich to obchodzi?
Nikt nie spodziewał się jednak,
że przemowa, który niby skupia się na oficjalnym ogłoszeniu publicznie swej
orientacji seksualnej przerodzi się w refleksję nad społeczeństwem, które ma
obsesję na punkcie celebrytów i ich wdzierania się codziennie w ich prywatność.
Zaczęła żartobliwym tonem: „Z
tego co słyszałam, w dzisiejszych czasach najwidoczniej oczekuje się od
celebryty by uhonorował szczegóły swojego prywatnego życia konferencją prasową,
wypuszczeniem perfumu na rynek i stworzeniem reality show z wielką
oglądalnością”. Po chwili dodała poważnie: „Jeśli byłeś osobą publiczną od
chwili, gdy byłeś jeszcze brzdącem, jeśli musiałeś walczyć o życie, które
wydawałoby się prawdziwym i uczciwym i normalnym mimo wszystkich przeciwności,
może wtedy ty też, ceniłbyś prywatność ponad wszystko”. „Bycie na publicznej scenie od 3 roku życia,
to chyba wystarczające reality show, nie sądzicie?”, po czym dostała kolejną
falę oklasków.
Był to kolejny moment, którym
Jodie skradła serca nie tylko wszystkim na sali, ale na całym świecie, ponieważ
rzadko kiedy osoby publiczne tak odważnie i głośno wypowiadają się i
sprzeciwiają narastającej akceptacji wdzierania się w życia prywatne
kogokolwiek. Podczas, gdy cieszę się z ludzi, którzy codziennie walczą głośno i
konsekwentnie o prawo do kochania, kogo chcą, to jednak żadna osoba publiczna
nie powinna być zmuszona do wchodzenia w tę rolę. Determinacja Jodie Foster do
tego by uchronić porozrzucane kawałki jej życia prywatnego po tabloidach po
prawie 5 dekadach bycia niesamowitą aktorką, producentką i reżyserką budzi we
mnie tylko podziw.
Widzowie myśleli, że to już
koniec szczerości, jednak oglądając przemowę można zobaczyć, że każda kolejna
gwiazda roniła łzy słuchając słów Jodie, poczynając od Kate Hudson, siostrach
Deschanel kończąc na Anne Hathaway, miliony ludzi przed telewizorami zatęsknili
za czymś prawdziwym słuchając słów Jodie, gdy dziękowała ona na końcu swojej
rodzinie.
Kolejna informacja, którą Jodie
ukrywała, jednocześnie chroniąc rodzinę jest taka, że jej matka cierpi na
demencję i jej bezpośredni do niej zwrot, złamał nawet samą silną Jodie, gdy wymawiała
te płynące z serca słowa:
„Mamo, wiem, że jesteś gdzieś za
tymi niebieskimi oczami i wiem, że jest mnóstwo rzeczy, których dziś nie
zrozumiesz, ale to jest jedyna ważna rzecz, którą chcę żebyś przyjęła: Kocham
Cię, Kocham Cię, Kocham Cię. I mam nadzieję, że gdy powiem to trzy razy, to w
magiczny i perfekcyjny sposób dotrze to do twojej duszy, wypełni Cię chwałą i
radością świadomości tego, że dobrze Ci się w życiu wiodło, jesteś wspaniała
matką. Proszę weź te słowa ze sobą, kiedy w końcu będziesz gotowa odejść”.
Gdy wydawało się, że łez już nie
starczy, Jodie wzruszyła wszystkich jeszcze bardziej odnosząc się w końcowych
minutach do samej siebie.
„Czuję się jakby to był koniec
jednej ery i początek czegoś innego. Może nie będzie to takie iskrzące, może
nie będzie wyświetlane w 3000 kin, może będzie to tak ciche i delikatne, że
tylko psy usłyszą tego cichy gwizd. Ale będzie to mój napis na murze „Jodie
Foster tu była” i ciągle jestem. I chcę być widziana, dogłębnie rozumiana i nie
być tak bardzo samotna.”
Przyznanie się do samotności
przez kogokolwiek jest wielkim czynem. Szczerość cenię ponad życie. Jodie
Foster doceniłam na nowo po tej przemowie. Cały świat kocha ją ze zdwojoną siłą
za to, że po latach milczenia wylała przed światem swoje serce w tak wdzięczny,
pełen godności i miłości sposób.
Drażni mnie fakt, że część społeczności
LGBT ma pretensje do niej, że nie odniosła się do swej orientacji bezpośrednio,
jednak ja kłaniam się nisko. Przeciwnicy związków homoseksualnych głównie
zarzucają nam, że ciągle obnosimy się ze swoimi uczuciami i związkami, mamy
parcie na szkło i zmuszamy ludzi do oglądania nas. Jodie Foster jest żywym
dowodem, że tak nie jest. Nie dla każdego. Doceniam jej szacunek do
prywatności, nie tylko jako celebryty, ale jako każdego człowieka. Bo czy każdy
z nas nie pragnie chronić swojej prywatności np. w miejscu pracy gdzie
niektórzy zachowują się jak sępy, jak paparazzi czekający na jakąś naszą
osobistą porażkę, którą będę mogli rozpowiedzieć w sklepie przy kasie? Dzisiejsze
społeczeństwo ma wiele obsesji, mało kto ma w sobie grację i stoicki sposób
oraz odwagę do mówienia szczerze.
Choć ja nie jestem osobą
publiczną, nie jestem do końca szczera i otwarta, ponieważ wielu z Was nie wie
kim jestem, ale staram się pozostać szczera wobec siebie, Was i każdego, kto mnie
otacza i osoby takie jak Jodie Foster upewniają mnie, że szczerość i empatia
potrafią ruszyć człowieka najbardziej.
Kiedyś nakręcą o niej film, a ja
będę go oglądać z zapartym tchem.
„Ty też lesbijka? A nie
wyglądasz! Ale ten świat mały” – powiedziała przesympatyczna dziewczyna pod
moim adresem. Usłyszałam to podczas zabawy sylwestrowej na wrocławskim rynku,
gdzie pośród tak wielkiego tłumu okazało się, że bawię się obok grupki
dziewczyn swojego pokroju z ŁodziJ
I to było pierwsze zdarzenie,
które zaczęło falę przemyśleń w tym temacie tego roku. Słynne porzekadło, nasze
babcie, prababcie, mamy mówiły nam zawsze by nie oceniać ludzi po wyglądzie.
Don’t judge a book by its cover. Ale ilu z nas nie weźmie do ręki książki,
której okładka z daleka mu się nie podoba? Niestety tak samo postępujemy z
ludźmi.
Nasz wygląd to zaledwie zarys,
powłoka naszej osobowości i tego co sobą prezentujemy, a zadziwiająco wiele od
niego zależy. Pracując w szkole codziennie spotykam się z ostrą oceną wyglądu
człowieka. Rodzice oceniający innych uczniów i nauczycieli, dzieci oceniające
siebie nawzajem i nauczycieli i nauczyciele oceniający uczniów i siebie nawzajem.
Nigdy nie przerywające się koło. Z wyglądem nakazuje się nam być ostrożnymi,
nie odstającymi od reszty. Nasz wygląd może być naszą ucieczką bądź zagładą.
Jeśli człowiek chce być poważany musi takowo wyglądać. Prezes nie może chodzić
w wytartych spodniach i T-shirtach. Nauczycielka by mieć szacunek i sympatię
uczniów musi znać się na markach i nie nosić jednej pary butów, ale gdy robi
się za modna staję się obiektem kpin i zazdrości współpracowników i rodziców. Ogólnie
rzecz biorąc kobieta bądź mężczyzna ubierający się zbyt modnie, drogo,
seksownie czy przystojnie osądzani są jako próżni, mało inteligentni, „pustaki”.
Trudno im sprzedać komplement by nie karmić ich próżności, prawda? Może
niektórzy faktycznie tacy są, ja jednak przede wszystkim gratuluję, a jedyne
czego im zazdroszczę to przede wszystkim pewności siebie, pewności swego ciała
i wdzięków i umiejętności tego idealnego odwzorowania w garderobie. Ja
przestałam się przejmować co ludzie powiedzą. Zakładam coś w czym poczuję się piekielnie
seksownie w jeden dzień, by na drugi dzień wskoczyć w trapery i szerokie
spodnie, a i wtedy może bić z nas seksapil. Ubiera nas osobowość, nie cechy
zewnętrzne.
Oczywiście są osoby, które
świadomie wybierają daną subkulturę by wyrazić siebie wyglądem. Przedstawię Wam
przypadek dziewczyny, która przybyła w tym roku do naszej szkoły. Uczę w
niewielkiej miejscowości, gdzie trudno o jakieś wielkie sensacje czy szokujące
modowe kreacje. Aż tu nagle pojawia się dziewczyna z mocnym makijażem, glanami,
ćwiekami, poczochranymi włosami z notesem pełnym niepokojących rysunków w ręku,
z którym nigdy się nie rozstaje. Nauczyciele i rodzice zaczęli jej to wszystko
powoli zabierać. Zakazany jest u nas mocny makijaż, więc po dwóch tygodniach w
końcu się poddała i przestała malować, stonowała również garderobę. Zaczęto snuć
o niej różne opowieści, poczynając od tego, że się tnie, kończąc na tym, że
jest lesbijką. Ja dawno nie widziałam po prostu kogoś, kto tak bardzo żyję w
swoim świecie nie przejmując się opinią innych. Kroczy ze swoim notesem ze
słuchawkami w uszach po korytarzu, nie ma prawie kolegów i koleżanek, wielu nią
gardzi, nie przejmuje się szczególnie ocenami, choć jest piekielnie inteligentna
i mogłaby mieć same 5tki. I wczoraj debatowano nad jej zachowaniem podczas rady
pedagogicznej. Zdania były podzielone, bo wielu chciało dać jej bardzo niskie.
Wtedy zapytałam za co? Za to, że jest po prostu trochę dziwna i inna i nas to
drażni i uczniów? Można oceniać jej nieprzygotowanie do lekcji, ale nie mamy
prawa wystawiać jej oceny za garderobę, styl czy poglądy. Ale my robimy to
codziennie, w każdym wieku, każdym miejscu.
Wygląd tak wiele mówi, ale może być
jednocześnie tak omylny. Dla wielu nasza skóra, nasze ubranie to skorupa, nasze
schronienie. Ja swojej urody nie wybrałam, jednak sprawia ona, że niefortunnie
bądź fortunnie ukrywa ona za mnie moją orientację. Nikt wymijając nie pomyśli,
że ta kobieta w długich brązowych pofalowanych włosach, butach na obcasie,
torebką pod ręką i obcisłych spodniach jest lesbijką. Wymijając siebie na ulicy
nie rozpoznamy kto jest śmiertelnie chory, nie odgadniemy komu właśnie ktoś
złamał serce, kto kogoś stracił, kto kogoś zranił. Może pokaże to nam wyraz
twarzy, ale nie wygląd. Dlatego tak fascynująca i pouczająca jest dla mnie
bezustanna obserwacja ludzi. W sezonie oscarowym pożeram filmy i poruszył mnie
dogłębnie film "Sesje", gdzie ukazana jest postać chorego na polio poety Mark’a
O’brien’a. Nikt patrząc na niego nie myślał, że jest przezabawnym, szarmanckim
i czarującym mężczyzną, który okaże się świetnym poetą i mężem. Takie postacie,
tacy ludzie inspirują człowieka by nigdy nie patrzeć NA ludzi tylko W ludzi.
Lesbijka!? Nie wyglądasz!
Nauczycielka?! Nie wyglądasz!
Choć mają to być i są to
komplementy, to chciałabym czasami jednak „wyglądać” i nie być zmuszona się ukrywać, bo mój wygląd jest dla mnie zbyt „wygodny”.
Przestać być niewidzialną. Jak rodzic w tym krótkim spocie o niewidzialnych
rodzicach homoseksualnych.
Oglądając go dziś po raz kolejny
przypomniałam sobie o uśpionej tęsknocie. Kolejnej rzeczy, której po wyglądzie
nie widać i ludzie w pracy oceniają mnie jako kobietę pragnącą niezależności i
nie pragnącą dzieci.
A ja dziś tęsknię za mym nienarodzonym, nie
poznanym, nie przytulonym jeszcze dzieckiem. Ja – niewidzialny rodzic.
Arystoteles wieki temu radził by
w życiu podążać drogą „złotego środka”. Ma to oznaczać umiarkowane życie
przynoszące jednocześnie szczęście, nie ignorować żądz, ale nie ulegać i nie podporządkowywać
się im całkowicie. Każdy sobie codziennie zaleca również „stoicki spokój” czy
to wstając za wcześnie z łóżka do pracy, gdy kończy się kawa w domu bądź gdy
stoimy w korku, gdy na stole czeka już za nami stygnący obiad. Wnętrze krzyczy
wtedy „pierdolę stoicyzm – chcę pic, jeść, kochać!”, a nie tkwić w martwym
punkcie. Chorobą cywilizacyjną jest przykuwanie uwagi zbyt małym i błahym
szczegółom dnia codziennego, które zżerają nam nerwy, jak chociażby brak mleka
do upragnionej kawy.
Spoglądam wstecz na rok 2012 i
odbija mi się on paląc zgagą, bo ja jestem tą osobą, która potrafi przeklinać
wniebogłosy, gdy w domu nie ma mleka, a ja mam ochotę na kawę, bo czarnej nie
tknę. Obroniłam magistra, kupiłam wymarzone auto, dostałam podwyżkę, zwiedziłam
kilka pięknych miejsc, ale człowiekowi ciągle było mało. Z końcem roku kopnęłam
się porządnie w tyłek i kopię dalej od tamtej pory by nie zapomnieć. Nie zapomnieć,
że nie chcę już tamtej kobiety widzieć w lustrze. Nie jest mile widziana. Całe
życie zaleca mi się „wrzucanie na luz”, a mi z tym piekielnie trudno, bo zawsze
wolałam „wrzucać najwyższe biegi”. Myślałam, że stoicki spokój nie jest dla
mnie, że jest dla osób pozujących na optymistów, a płaczących po cichu w
środku. Ja dalej płaczę wniebogłosy, wyję, gdy główny bohater umiera na
ekranie, bądź w trailerze leci smutna pieśń. Wybucham, gdy ktoś wypowiada
raniące słowa, ale uspokajam się szybciej, ochłonę, przeproszę, wrzucę na ten
luz. W jeden dzień Rzymu nie zbudowano. Nowa ja wywiesiła sobie stare zdjęcie
na ścianach by nie tkwić w przeszłości, ale po to by tylko i wyłącznie z
uśmiechem w nią spoglądać. Nie zmienię świata, mogę za to zmienić siebie, mogę zmienić
swoje nastawienie do rzeczywistości i wrzucić na luz. Nie grzmieć, gdy jadę do
pracy po ciemku i dzieciaki na pierwszej lekcji jeszcze długo marudzą, że za
oknem wciąż ciemno. Gdy mama dolewa mi do herbaty z rana słonych łez straconego
życia i rozczarowania własnymi dziećmi, ja po prostu dorzucam więcej do niej
cukru co by wyrównać smak.
Codziennie powtarzam sobie:
Nie wyleczę ludzi z zawiści i
nienawiści.
Nie powstrzymam wojen.
Nie zatrzymam nikogo przed
wyciągnięciem broni, pociągnięciem za spust i zabiciem ponad 20tki niewinnych
dzieci.
Nie znajdę lekarstwa na raka.
Nie wykarmię głodujących.
Nie ocalę umierających w bólu.
Nie nauczę tolerancji i miłości.
Nie zmienię świata, ale mogę zmieniać
go lokalnie. Zaczynając od chociażby mojego pokoju, domu, miejsca pracy.
Dlatego w tym roku żadnych górnolotnych postanowień. Jak wiecie nie jestem
zwolenniczką wytyczania sobie celów w pierwszy dzień Nowego Roku kiedy to
najwięcej osób wisi z głowami nad klozetami zwracając pozostałości zeszłego
roku drogą ustną.
Moje postanowienia? Sprawiłam
sobie najlepszy prezent na Święta. Kupiłam wannę, więc trochę odnawiam
łazienkę. Kolejny lokalny kąt. Zatem postanawiam poświęcać więcej czasu na
długie, relaksujące i rozluźniające mięśnie kąpiele przy świecach, które
włożyłam do własnoręcznie zrobionych pseudo-świeczników z butelek po piwie. Czytać
jeszcze więcej książek zajadając się tym, co lubię nie wyliczając sobie kalorii
i oglądać jeszcze więcej filmów by odnawiać się duchowo. Nigdy nie przedkładać
obowiązków ponad chwile przyjemności jak przeczytanie chociażby 20 stron
książki przed snem nie martwiąc się, że rano trzeba wstać. Kto zwalnia i wrzuca
na luz razem ze mną? Pstryk, Wasze zdrowie przy piwie i kolejnych stronach „W
drodze” Jack’a Kerouac’a.