czwartek, 28 listopada 2013

Umarli mi. Notatnik mojej żałoby.


Jestem świeżo po lekturze książki, którą chciałam przeczytać w chwili, gdy usłyszałam, że wejdzie do sprzedaży. Skłoniła mnie nie tylko dobra autorka, ale przede wszystkim tytuł i opis. „Umarł mi. Notatnik żałoby” Ingi Iwasiów. Miałam duże oczekiwania wobec tej książki, oczekiwania osoby, która też kiedyś straciła kogoś bliskiego i chciała przeczytać nagą, niepokolorowaną, nieokiełznaną prawdę, relację z żałoby i jej zdrady, upadku świata i do niego wracania. Ta książka to zajrzenie przez dziurkę od klucza w głąb złości i rozpaczy kogoś osieroconego. Po tej książce nie można oczekiwać terapii czy katharsis, jedynie podzielenia tego, co samemu się kiedyś czuło i ta książka to zadanie spełniła.

Czy macie swój własny notatnik żałoby, moglibyście taki napisać? Każdy z nas ma swoją księgę zmarłych, mniej lub bardziej dotkliwą, mniej lub bardziej szczegółowo zapamiętaną, rzadziej czy częściej powracającą. Ta książka przypomniała mi ile ja mam w sobie jeszcze złości pomimo upływu lat. Śmierć to temat tabu. Nawet śmierć to pole do zazdrości i licytacji. Kto ważniejszy komu umarł. A przecież każdemu, ktoś, gdzieś, kiedyś… Każdy tracący wie, że nie liczą się więzy krwi łączące nas z umarłym, ale więź emocjonalna nici, która została gwałtownie przez śmierć zerwana, zmuszająca nas do pójścia przez życie z ciągnącą się za nami nicią bardziej pustych doświadczeń odkąd nie możemy ich opowiedzieć osobie, która odeszła.
Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie. Pamiętam go jak wczoraj, którego już nie ma i nie wróci. Nie zapomina się dnia, w których straciło się naiwność i niewinność świata. Nie wypiera się z pamięci dnia, w którym odeszła osoba, która sprawiała, że czułaś się mądra, ważna, ucząca cię życia i dająca nadzieję na przyszłość. Nie zapomina się dnia, w którym umarła dla ciebie druga matka. To moje tabu, to moja spowiedź, to moja wylana, zachowana głęboko w sercu na wiele lat rozpacz.

To był wtorek 10 lat temu. Weszłam do szkoły jak co dzień, w powietrzu coś wisiało, coś mrożącego krew w żyłach. Zza rogu ujrzałam wciąganą do klasy moją wychowawczynię w łzach. Wiedziałam od razu komu się coś stało. Jej najlepszej przyjaciółce w pracy, a mojemu największemu autorytetowi i drugiej matce. Nie pamiętam od kogo padły te słowa, trzasnęły mnie od tyłu garnkiem w głowę – „Pani C. miała wypadek, ktoś ją potrącił, jest bardzo źle, ksiądz już był u niej.” Pamiętam iskrę nadziei, naiwności. Przecież nie umrze, nie może. Dorośli nie umierają, ukochane osoby nie mają prawa umierać przed nami. Ale łzy Pani S., kobiety, która wydaje się nigdy nie płakać, i jej sekundowe zetknięcie ze mną wzrokiem rozwiało moją nadzieję. E. przygotuj się na najgorsze. Chyba usiadłam na krześle w holu, chyba ktoś chwycił mnie pod ramię, bo zrobiło mi się słabo. „Pijany kierowca walnął w nią, podobno poleciała metr w górę i uderzyła w lampę uliczną i ma całą spuchniętą głowę i obrzęk mózgu. Wracała od krawcowej z sukienką na studniówkę…” Do dziś nienawidzę tego faceta, który nigdy nie poszedł za to do więzienia. Nie znoszę tego niebezpiecznego zakrętu i lampy ulicznej. Dziś stoi tam jeszcze większa i bardziej rozświetlająca niebezpieczne przejście dla pieszych.
Dzień wcześniej, w poniedziałek, miała ze mną ostatnią lekcję języka niemieckiego. OSTATNIĄ. Pamiętam jej ostatnie spojrzenie. Żaden nauczyciel nie potrafił patrzeć ci tak prosto w oczy mówiąc, że jesteś w czymś świetna i będziesz sama świetnym nauczycielem. Pamiętam układ ławek, pamiętam salę, w której widziałam ją po raz ostatni. Ławki ustawione w podkowę, ja siedząca na ukos od biurka Pani C. by zawsze mogła na mnie spojrzeć tym spojrzeniem pełnym wiary. Mało kto wie, że miałam studiować tak naprawdę niemiecki albo lingwistykę stosowaną. Obraziłam się tego dnia na Boga i swoje plany na przyszłość. Nie miały już sensu bez Niej.

Wtorkowe lekcje zakończyła ta najgorsza wiadomość. Zmarła. Byłam w drodze do szatni po kurtkę. Na półpiętrze, na schodach, ktoś mnie prawie zepchnął tymi słowami ze schodów. Rzuciłam się w kąt, a może rzuciła mnie moc sprawcza tych słów i widok tonącej we łzach pani S. Świat dookoła zaczął kręcić się w zastraszającym tempie. W Polsce istnieje sfera intymna rozpaczy. Płacz ile chcesz, ale dla siebie i w domu. Pamiętam jak miałam to wtedy gdzieś. Zaczęłam szlochać, wyrywać się z objęć dwóch przyjaciółek, hiperwentylowac, gdy z sal lekcyjnych zaczęli wylewać się ludzie gapiący się na mnie jak na obłąkaną. Nie można mnie było chwycić i uspokoić, pamiętam uczucie bycia dzikim zwierzęciem, które ktoś chce wepchnąć do klatki. Nie chciałam przestać płakać, nie chciałam zostać przytulona i przyciśnięcia w razie gdyby, to miało mnie uspokoić i moja prywatna rozpacz miałaby mi zostać przerwana. Niech widzą, niech patrzą, gdy rozpacza ktoś, kto stracił ukochaną osobę! Niech świat się zatrzyma, niech wszyscy się zastanowią, zasmucą, niech im będzie niezręcznie. Pamiętam moje przyjaciółki wstrzymujące osoby ode mnie chcące zapytać co się stało i pocieszyć i siebie zamkniętą w kącie. Myślałam, że po tej chwili stracę mowę i już nigdy nic nie powiem. K. i A. były moimi pierwszymi świadkami półosierocenia.

Mieszkańcy mojego miasta mogliby powiedzieć, że od wszystkiego mieszkam daleko, dlatego nikt mnie nigdy nie odprowadzał, z imprez zawsze wracałam sama w nocy z życzeniem bezpiecznej drogi. Dziewczyny odprowadziły mnie połowę drogi do domu. Nie winię ich, że nie doprowadziły mnie do samych drzwi. Trudno być świadkiem zawalenia się czyjegoś świata. Trudno iść przez miasto z kimś kto wyje jak opętany, nie może złapać oddechu i wykrztusić z siebie ani słowa. Zwolniłam je ze służby i resztę drogi wyłam sama. Wyłam do zasłoniętego chmurami słońca, a może do Boga dlaczego Ją zabrał. Nie wiem, ale pamiętam, że nie mogłam wykrztusić z siebie słowa, tylko mnóstwo nieartykułowanych dźwięków. Nie wiem jak doszłam do domu, wiem, że przechodząc jego próg byłam tak wycieńczona jakbym przebiegła maraton i całkowicie się odwodniła zostawiając 60% wody swojego ciała na chodnikach mojego miasta. Torba wypadła mi z rąk i zsunęła się na ziemię, to samo bezwiednie zaczęło robić moje ciało, gdy weszłam na korytarz, a matka zobaczyła mnie przerażona z kuchni. Wstała pytając co się stało, a ja nie mogłam z siebie tego wydusić. Ktoś wsadził mi pięść w gardło i ścisnął struny głosowe. Uniosłam głowę w górę i zawyłam najgłośniej w swoim życiu i jąkając się i zanosząc płaczem wypowiedziałam te słowa: Pani. C nie żyje… I wtedy to się stało. Wtedy moja matka pierwszy raz  w życiu próbowała mnie przytulic na pocieszenie. Ten bezczelny gest tak mnie rozłościł, że odepchnęłam moją matką na ścianę. „Teraz?! Dopiero teraz chce Ci się mnie przytulać?! Miałaś na to całe moje dzieciństwo nieprzytuleń.” Krzyczało moje nieme spojrzenie. Pobiegłam na górę. Reszty dnia nie pamiętam. Zalał się łzami i zamazał bez pamięci.

Nie ma daty ważności na żałobę i rozpacz. W pracy nie wypisują nieokreślonego L4, a do szkoły nie dają usprawiedliwień. Masz żyć. Masz iść dalej. Nic nie jest w stanie oddać mojej wściekłości dnia następnego i konieczności pójścia do szkoły. Nienawidziłam każdego tamtego dnia. Nienawidziłam najbardziej osób, które śmiały się śmiać i żartować. Miałam ochotę uderzyć ich prosto w twarz otwartą dłonią i kazać im padać na kolana i płakać, rozpaczać, uszanować cudze uczucia. Pamiętam M. śmiejącą się w pierwszej ławce na geografii. Wybiegłam z klasy by nie wybuchnąć przed dzwonkiem i usiadłam sama na korytarzu. Jego pustka i cisza dodały mi chwili otuchy i uspokojenia. Bo tak powinna wyglądać rozpacz. Pusta i cicha, nie zmącana echem śmiechu życia toczącego się bezczelnie poza śmiercią.

Piątek 25 stycznia zbliżał się wielkimi krokami. Dzień pogrzebu. Pamiętam deszcz i obojętność na niego, przynajmniej zlewał się znów z niezakręconym kranem moich łez spływających po policzkach. Trzymałam się kurczowo ogromnego znicza. Tak mocno, że miałam potem zakwasy cały tydzień. Z boku stały K. i A. podtrzymywały mnie pod ramię. „Dziś żegnamy nie tylko nauczycielkę, ale i dla wielu z nas, drugą matkę”. Prawie zemdlałam. Prawie umarłam. Prawie pojęłam. Nikt nigdy Jej nie zastąpi. Nikt nie pojmie ile dla mnie znaczyła, nikt nie dowie się, że byłam jej ulubioną uczennicą i nie tylko własną, ale i Jej nadzieją na przyszłość. Dziś regularnie w sekrecie odwiedzam Jej grób, z którego uśmiecha się do mnie już tylko nieżywa fotografia albo powracająca Jej postać w snach.

Dnia 21 stycznia 2003 roku odeszła moja matka, którą zawsze chciałam mieć. Nie była pierwszą i ostatnią postacią w mojej księdze umarłych, ale zdecydowanie najważniejszą. Dwa lata później moja księga umarłych zaczęła się tak w zastraszających tempie zapełniać, że wydawało się, że wylewa się w niej tusz i nie mam już gdzie pomieścić rozpaczy. 28 maj, babcię zżarł rak czyhający na nią od dwóch lat. Pamiętam ostatnią przytomną rozmowę, ostatnie odwiedziny, kilkukilometrowy spacer rozpaczy do domu i tłumiony przed gapiami szloch. Dorosła już ja wiedziała, że Babcia umarła już tamtego dnia, w tym łóżku, gdy przeprosiła mnie, że nie dawała mi w życiu więcej i spod poduszki wyciągnęła ostatnie 20zł i wcisnęła w dłoń, które nie chciały ich przyjąć, godząc się jednocześnie na ostatnie pożegnanie. Długie lata wstydziłam się tych 20zł. Wstydziłam się strachu pojechania i pożegnania się z Jej ciałem. To nie była już Ona i nie chciałam pamiętać Jej sztywnego ciała. Pamiętam chęć oczyszczenia sumienia wejściem pod prysznic, zamiast tego znów nie musiałam nawet odkręcać kranu wody, bo zalewała mnie ta słona z oczu, odpływała czarną smugą wraz z tuszem z zaciśniętych powiek. Zmuszenie wnuków, kogokolwiek, do tego by dotknęli po raz ostatni osobę w trumnie jest jednym z najgorszych doświadczeń w życiu. Nikogo nie powinno się do tego zmuszać. Tej lodowatej dłoni i najbardziej gładkiej skóry jakiej w życiu dotykałam, nie zapomnę nigdy. Nie minęły trzy miesiące, a śmierć zabrała mi drugą babcię. Tą mieszkającą za płotem, tą uczącą mnie pieczenia, tą dokarmiająca jedzeniem i miłością brakującą w domu. Ta ucząca samodzielności, ta najbardziej kochająca. Odeszła z kurwami na ustach wykrwawiając się w ramionach mojej matki. Telefon o 5 rano nie mógł przynieść dobrej wiadomości. „babcia umarła, idź ją potem pożegnaj”. Nauczona wyrzutami braku pożegnania z poprzednią babcią, przy tej siedziałam trzy godziny. Leżała na kanapie i wizualnie się przede mną kurczyła, a  kąciki ust opadały coraz niżej. Mówiłam, że nikt nie powinien zmuszać do dotknięcia zmarłej osoby? Nikt nie powinien patrzeć na to jak bezlitośni ludzie z domu pogrzebowego wkładają na siłę do ust szczękę i wkładają do trumny ciało gruchocząc kości. Zbezcześcili ciało i usta, która tyle razy poprawiały mi humor swoim spontanicznym wybuchem śmiechu. Wiele razy powrotów do domu dopadała mnie ta chwila. Ta chwila, w której zapominasz, że ktoś nie żyje i czeka na ciebie w domu. Ten okropny moment oprzytomnienia, że to nie śmiech twojej babci, ale to twoja matka identycznie się śmieje.

Pamiętam, pamiętam, pamiętam…Słowo główne mojego notatnika żałoby. Ciągle pamiętam, ciągle odwiedzam, rozmawiam, tęsknię i czasem, ale to czasem, jestem zła. Ale już nie na ludzi żyjących dalej, ale na ciebie, śmierci.

Tego roku usłyszałam piosenkę, którą wiem, że chcę by zagrano na moim pogrzebie. Życie jest zbyt krótkie by nie pamiętać, że nie znasz dnia ani godziny. Zatem żyjmy.



sobota, 9 listopada 2013

Recenzyjnie bez spoilerów o "Życie Adeli 1 i 2".



Z racji jako takiego obeznania w kinie, ale przede wszystkim z racji bycia lesbijką, od momentu premiery w  Polsce zasypywano mnie pytaniem: „E. widziałaś już „Życie Adeli? Jeszcze nie?! Jak to?!” Zatem nadrobiłam tę zaległość w swoim czasie. Film, wokół którego głośno, ponieważ ku zaskoczeniu wszystkich otrzymał Złotą Palmę w Cannes, a tegoroczny przewodniczący Jury, Steven Spielberg jest filmem zachwycony. Film kontrowersyjny, dzielący krytyków, zarzucający mu zbyt odważne sceny, zahaczające o pornografię i naruszający granice dobrego smaku kina otrzymującego szanowane nagrody filmowe.

Na film oczywiście szturmem ruszają lesbijki w celu kolejnego porównania autentyczności scen seksu między dwoma kobietami, a nie tak naprawdę w celu zobaczenia kawałka dobrego kina. W pełni rozumiem dlaczego jednym ten film może się podobać, a innym nie. Mnie wiedziałam, że nic nie zniechęci i film się spodoba. Potrafię to często z góry stwierdzić i wiem zawsze na co idę do kina. O gustach się ponoć nie dyskutuje, bo każdy ma prawo posiadać różne. Osobiście uważam, że każdy z nas posiada swoją dozę wrażliwości i odmiennie odbiera różne środki przekazu. By docenić tego rodzaju kino jakim jest „Życie Adeli 1 i 2” trzeba mieć w sobie stosowną dozę wrażliwości na szczegóły. Przeciętnego Kowalskiego ten film na pewno nie porwie. Wielu uznaje go za rozlazły i nudny.


Zatem na pytanie „E. co sądzisz o Życiu Adeli”, odpowiadam, że jestem zachwycona. Przychylni krytycy odnoszą się do tego filmu określając go mianem jednego z najbardziej zmysłowych jakie widzieli, niesłychanie wzruszającą i jedną z najważniejszych historii miłosnych XXI wieku, która prawidłowo wpasowuje się w swoje czasy i jest nadzieją na nowy rodzaj kina. Ja się z tym wszystkim zgadzam. Tytuł angielski to „Blue is the warmest color”. Niebieski to najcieplejszy kolor. Niebieski dla mnie w znaczeniu „smutek” pasuje tu o wiele bardziej. Ten film poruszył we mnie całą estetykę. Każda dziedzina sztuki ma swój język. Malarz ma swoje pociągnięcia pędzla, pisarz język jakim operuje, a film dla mnie ma operatora i ujęcia kamery. To one zachwyciły mnie tu najbardziej. Rzadko kamera trafia w idealne punkty odniesienia danej sceny i emocji bohatera. W jednym kadrze ukazuje nam irytującą brzydotę postaci by za chwilę uczynić z niej kogoś pięknego. Gra aktorska odtwórczyń głównych ról nie przejdzie niezauważona. Płacz. Prawdziwego aktora oceniam po tym jak odgrywa płacz. Aktorki przeszły tu same siebie. Gama uczuć na ich twarzy zastępuje milion słów. Życie Adeli jest idealnym tytułem, bo właśnie to oglądamy. Kogoś może to nudzić, może się dłużyc, ja chciałam poznać każdą chwilę życia Adeli, poznać tajemnicę każdej jej emocji, samą ją poznać. Nieważne jest dla mnie tutaj, że pojawia się w nim miłość homoseksualna. Dla mnie film byłby równie dobry bez niej. Ale jeśli do tego wątku mam się odnieść, to bardzo podoba mi się jego ujęcie. Początkowe zagubienie, totalne zatracenie, miłość i pożądanie bez zahamowań. Bawi mnie niezmiernie określane scen seksu jako pornograficznych. Jeśli pornografią jest okazane ciał aktorek w całej okazałości razem z intymnymi (a przecież ludzkimi!) częściami ciała, to nazwijmy to pornografią, ale kino światowe nie pokazało jeszcze dla mnie tak autentycznego pożądania w scenie seksu między jakąkolwiek płcią. Od pierwszego spojrzenia, po pierwszy pocałunek, po wszystkie orgazmy. Jeśli komukolwiek seks w tym filmie między kobietami wydaje się przesadzony, to nigdy nie pragnął prawdziwie, bez ograniczeń w sposób, który jest silniejszy od niego.
Ja film osobiście polecam. Polecam koneserom kina, polecam obejrzeć go spojrzeniem szczegółowym, polecam skupić się na czymś więcej niż tylko na wątku miłości lesbijskiej. Ten film to studio emocji głównej bohaterki. Która dla mnie jest Everymanem dzisiejszych czasów. Kimś, kto ma wrażenie, że ciągle udaje, szuka swojego miejsca, miłości i spełnienia. Film jest jednostajny, ale i obszerny. Można z niego wiele wyciągnąć. Ja wiele z ekranu zabrałam ze sobą. Życie Adeli to tak naprawdę życie wielu z nas. Niektórzy nie lubią oglądać smutnych prawd. Mnie prawda uwodzi. Ta z pewnością tak zrobiła. 

piątek, 1 listopada 2013

Zmodyfikowani uczuciowo.

Jesteśmy zmutowani. Uczuciowo. Genetycznie. Zmodyfikowani. Rzuceni na pastwę losu tworu nowotworowego zwanego miastem. Popychani, porywani na przód przez otaczający nas tłum na ulicy, w drodze do pracy, w tramwaju, za kierownicą. Zauważyliście ilu z nas funkcjonuje jak automaty? Utrzymujące funkcje życiowe w nienaturalnym, asfaltowym tworze zwanym miastem, gdzie śnieg nie wsiąka w asfalt, a zwierzęta zabijane na ulicach nie ulegają biodegradacji. Leżą tam póki ktoś nie przeniesie ich na pobocze do rowu. Gdyby potrącanie zwierząt było karalne równie ostro jak jazda po pijanemu, to ubyłoby wielu kierowców na drogach. Wczoraj po raz kolejny z daleka widziałam powiewające, martwe futerko, czasem zanim do niego dojadę, jest już tak mocno porozjeżdżane, że nie wiem czy wcześniej to zwierzę było kotem, psem, lisem czy jeżem. Średnio kilka razy w tygodniu mijam ten straszny widok, zwierzę przez kogoś kochane, martwe na zimnym asfalcie ludzkiej obojętności. Jedno miało ostatnio na sobie wełniany sweterek…

Zastanawia mnie czy przyczyną naszego znieczulenia nie jest po części miasto. Miejsce oddalone od przyrody, wyłączające nas z jej cyklu, wpędzające nas w zapomnienie wartości. Brak tu bezkresu, nic nie koi cierpienia, więc je piętrzy. Mamy za to nadmiar hałasu, zatrute płuca, kąśliwe języki uwag życiowej frustracji, rzekę ludzkich masek zakładanych po przekroczeniu progu domu,  ściąganych niekiedy dopiero w łóżku przed snem, albo i wtedy nie. Jedyne co naturalne w nas to właśnie podświadomie automatyczne wyłączanie uczuć, własnych opinii i oburzeń. Wstrzykujemy sobie znieczulenie do żył i rozpływa się ono po nas by uchronić od prawdziwie bolesnych bodźców otoczenia i to jest naturalne, bo organizm chce się bronic. Gdybyśmy dopuścili te bodźce, rozeszłyby się jak bakteria, zwariowalibyśmy. Organizm się przystosowuje do nadmiaru, a miasto jest źródłem bezmiary nadmiaru. Dlatego, żeby tu przetrwać, musimy być trochę zmutowani. Ale gdzie jest granica? Gdzie kończy się linia cierpliwości, a przechodzi się przez linię krytyczną obojętności? Przecież sytuacje stadne rzadko są dla nas źródłem szczęścia. Zauważcie, że większość pobytów na koncertach, imprezach, knajpach wypełnionych po brzegi ludźmi musi być asekurowana dużą ilością alkoholu. Często trudno nam przetrwać w tłumie, organizm domaga się stłumienia paniki, niechęci czy zwykłego koszmaru przebywania w zatłoczonym pomieszczeniu masek. Niektórych pociąga wielokrotność nieprzewidzianych zdarzeń i osób w wielkich aglomeracjach. Nie ma w tym nic złego, ale czy zbliżamy się tym do szczęścia? Do wierności samemu sobie? Mam wrażenie, że większość ludzi nie potrafi nawet nakreślić szkicu wartości, które wyznaje. Istnieją jeszcze takowe?   

Piętrzę się. Piętrzą się we mnie granice. Przekraczane. Zawalona codziennie pracą stronię od porwań tłumu prawdziwej mnie. Oddaję się wielogodzinnym lekturom, zdrowej ilości snu i zaspokajaniu własnych potrzeb. Tęsknię za otwartymi przestrzeniami. Za bezkresem. Za żywymi zwierzętami. Czerpię siły witalne z miłości i satysfakcji uczniów po lekcji ze mną. Nie daję się zwariować, nie daję sprowokować zawiści dorosłych. Robię swoje drażniąc ich przy tym niemiłosiernie. Bo nie ma nic gorszego niż osoba dobrze wykonująca swój zawód bez przymuszenia. Parę dni temu na świat przyszła mała Istota, którą mam szczęście nazywać swoją pierwszą chrześnicą. W jakiejkolwiek chwili bezmyślnie pozwolę tłumowi porwać moje ja, przypomnę sobie o Niej. Bo w życiu trzeba być konsekwentnym, najbardziej w stosunku do siebie samego i wyznawanych wartości. Nie chcę by bezmyślnie chciała podążać za tłumem. By na Komunię świętą chciała dostać laptopa, a na wakacje wyjeżdżać tylko do miast, a nie w góry. Od średnio roku stopniowo zaczął mi słabnąc wzrok. Długo zwlekałam z pójściem do okulisty, bo mam problem z pomaganiem samej sobie. Siebie spycham na koniec kolejki wymagań. Odpychałam myśl jak mniej kolorów widzę, jak mało wyraźna jest rzeczywistość dookoła. Pierwszym oszałamiającym uczuciem po założeniu okularów nie był zawrót głowy czy pierwsze bóle głowy, ale wyraźne promienie słońca i soczyste kolory jesieni, które przypomniały mi jak ważne jest wyłączyć czasem autopilota, rozejrzeć się dookoła i zachwycić pięknem złotem polskiej jesieni.


Keep calm, be yourself and read a book.

And sometimes help yourself.