niedziela, 3 sierpnia 2014

Poradnik pozytywnego podróżowania.

„Mamo, ja nie chcę jechać na Syberię!”, tak w dzieciństwie rodzice nas karali za złe zachowanie w ciągu tygodnia. Zabierali nas na weekend na wieś (miejsce, które tak często teraz opisuje i wracam do niego nieprzerwanie), gdzie jako dzieci mieliśmy mało do roboty i formę tej kary nazwałam „zsyłką na Syberię”.
„Prawdziwe podróżowanie budzi w człowieku poetę i filozofa. Wszyscy jesteśmy filozofami, ale zapominamy o tym wśród trosk codziennego życia, kiedy próbujemy uciekać od zmartwień zamiast stawiać im czoła.” (Dan Kieran)



Wracam do Was z kolejnej podróży ze świeżo i na nowo odkrytą sobą. Dziś nie jestem już dzieckiem i żadnego skrawka dzikiej natury nie nazywam Syberią. Dziecinna Syberia stała się moją dorosłą oazą i celem każdej podróży. Przed wyruszeniem dopada nas ekscytacja związana z nieznanym przed nami, pakowanie się może być nużącą powinnością, którą przyćmiewa czający się strach „czy na pewno czegoś nie zapomniałam?” Ja wiedziałam, że jeśli dobiorę stosowne książki, nie zginę. Znajomi towarzysze podróży śmiali się, że nie będzie czasu na czytanie. Ku mojemu i ich własnemu zaskoczeniu, każde z nich zainspirowane, sięgnęło po lekturę w ciągu wypadu i choć mało kto powiedział to na głos. Każdy wyruszył w podróż nie tylko na Mazury, ale w chociaż najpłytszy głąb siebie.



Przepłynęła ze mną książka Dan’a Kieran’a zatytułowana „O wolnym podróżowaniu”. Czasami lubimy odbiec od książek krążących wokół ustalonej fabuły i wciągającej akcji. Niekiedy chcemy przysiąść na ławce, trawie czy kocu i odpocząć, kontemplując rzeczywistość.  Do takiej scenerii nadaje się książką "O wolnym podróżowaniu". Autor opisuje swoją ugruntowaną filozofię podróży nie krytykując żadnych innych form turystyki. Pozwala czytelnikowi samodzielnie się zastanowić i zdecydować czy sami będziemy chcieli wstąpić na nieznaną ścieżkę wrażeń, która nie zawsze jest łatwa. Ta książka to świetna definicja podróży i wskazanie współczesnych pułapek oferowanych przez turystykę i ludzkie lenistwo. Jest na pewno bardziej filozoficzna niż poradnicza, dlatego tak bardzo przypadła mi do gustu. Człowiek po przeczytaniu ma ochotę zboczyć z utwardzonych ścieżek i odejść w nieznane. Nie tylko drogi w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale i również przenośnym. Polecam wszystkim miłośnikom nie tylko czytania dla rozrywki, ale i rozwijania własnego ja:)

Trzeba przyznać, że dzisiejsze podróże to jak zapakowany lunch. Z góry ustalony, przewidywalny, mdławy i sztucznawy. Nie ma w nim pasji tworzenia, dodawania przypraw, urozmaicania smaku, eksperymentu. Paradoksalnie, gdy w końcu żyjemy w czasach szybkiego przemieszczania się, to zamiast podróżować, zaczęliśmy jedynie docierać do wyznaczonych sobie miejsc. Zapominamy jaką rozrywką jest refleksja podczas podróżowania, kiedy nasze myśli roztapiają się w kilometry na szosie czy szynach. Biura podróży szykują oferty, które mają zapobiegać myśleniu i zabijać inicjatywę. Zabijamy w sobie naturalnego w nas dzikiego odkrywcę kiedy lądujemy na lotniskach, gdzie przekształcani jesteśmy w ładunek do zapakowania, który jest istnym bankomatem mającym zostawic jak najwięcej gotówki w sklepie bezcłowym, oglądać filmy na małych ekranach, zostać przeszukanym w celach zapobiegawczych atakom terrorystycznym.

Człowiek stał się wygodną istotą, dla którego podróż ma być jedynie bezmyślnym odpoczynkiem od zgiełku pracy i obowiązków. Nic w tym złego, kiedy praca bywa naprawdę stresująca i odzierająca nas z jakichkolwiek chęci. Ale co nam pozostanie po takiej wycieczce oprócz masy fotografii, które wstawimy w sztywne ramy pospolitości?
William Hazlitt kiedyś powiedział; „Niech tylko mam nad głową czyste błękitne niebo, pod stopami zieloną murawę, przed sobą wijącą się ścieżkę i trzy godziny marszu, zanim dotrę do domu na obiad – wtedy mogę myślec! Jakaś igraszka zawsze przychodzi człowiekowi do głowy podczas wędrówki przez samotne wrzosowiska. Śmieję się więc, biegnę, skaczę i śpiewam z radości”.  

Angielskie słowo travel pochodzi od słowa, które oznacza narzędzie tortur. Podróż od początku z definicji nie ma była łatwą czynnością. Człowiek powinien być przygotowany na napotkanie po drodze i nieba i piekła, i czerpać z obu te same korzyści poznania. Muszę przyznać, że z racji, że dawno nie wybierałam się na wyjazd wymagający odrobiny dzikości, byłam sceptycznie nastawiona do wyjazdu na żagle na Mazury ze znajomi, którzy od lat kochają tę formę spędzania wakacji. Człowiek tłumaczy sobie, że skoro zarabia i go stać, to lepiej wybrać wygodę hotelową, ciepłą wodę i smaczne posiłki.

Wyruszyłam zatem na tę wyprawę z głośnym „Ahoj przygodo!” na ustach, i oj to była przygoda! Wyskakiwanie z jachtu w wodę orzeźwienia w jednym z najbardziej malowniczych zakątków Polski. Po raz kolejny krzyczę głośne „cudze chwalicie, swojego nie znacie!” Chesterton nazwał kiedyś kłopot niewłaściwie postrzeganą przygodą i zgadzam się w pełni. Prysznice z zimną wodą w portach były tylko nieziemskim orzeźwieniem w trakcie fali upałów, brak toalety, gdy pływa się po 8 godzin dziennie jest tylko wyzwaniem i źródłem kombinatorstwa, siniaki nabijane przy przechyłach są tylko namacalnym dowodem wrażeń, a nowo poznani i życzliwi ludzie ciepłą pamiątką serca. Co w tej wyprawie podobało mi się najbardziej? Że w chwili, gdy próbowaliśmy sobie coś zaplanować, typu na którą godzinę dobijemy do danego portu, ani razu nam się to nie udało. Wszystko było zależne od wiatru i pogody. Codziennie nie wiesz, czy będziesz pływać godzin 5 czy 9, czy będziesz mieć prąd i prysznic czy nie, czy piwo będzie zimno, czy o zgrozo!, ciepłe.  Stevenson miał rację mówiąc, że „podróżowanie z nadzieją jest lepsze niż przybycie na miejsce”.

„Być może tęsknota za podróżą ma na celu zmuszenie nas, byśmy przypomnieli sobie, do czego jesteśmy zdolni. Może to właściwie jest ziarno prawdy ukryte w oklepanym powiedzeniu, że „podróże kształcą”.



Wiem, że zawsze jako środek transportu wybiorę samochód, pociąg, i teraz dodam też, że jacht niż na przykład samolot, który odbiera mi wszystkie wrażenia zanim z punktu A dotrę do punktu B samej siebie. Wracając robiliśmy liczne przystanki na rozprostowanie kości. Stojąc na jednej ze stacji, które zwykle ze sobą nic nie kryją, zobaczyłam ukryte w krzakach schody. Ciekawość żywo rozbudzonego i nienasyconego podróżnika sprawiła, że oddaliłam się od reszty i radosnym, skocznym krokiem dotarłam na szczyt schodów. Kryły się tam zaledwie stare płyty, stare kamienice i skrawki zieleni. Nie odkryłam Ameryki, ale na pewno znów pasję odkrywania siebie na nowo.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz