niedziela, 29 grudnia 2013

Wielowymiarowe podsumowanie 2013r.

Zbliżamy się do krawędzi równi pochyłej nazywanej końcem roku. Końcem jakiegoś kolejnego etapu w naszym życiu i naturą człowieka jest spojrzeć wstecz na miniony czas z refleksją. Z dwóch wielkich „P”, czyt. postanowienia vs. podsumowania, ja wybieram zając się tym drugim. Wielu z nas nie znosi presji tego dnia, tej godziny zero, tego przymusu dobrej zabawy, odpowiadania na pytania o plany na kolejny rok i co byśmy chcieli w nim zmienić. Ja nie planuję, nie nadziejuję, nie wyrokuję, nie wypatruję. Podsumowuję. W końcu zewsząd bombardują nas różne zestawienia, dzięki którym dowiaduję się, że najczęściej śledzonymi celebrytkami tego roku były Kim Kardashian, Miley Cyrus, Księżna Kate i Jennifer Lawrence. Ja statystyk nabijałam tylko tej ostatniej. Najczęściej oglądanym teledyskiem na Youtubie był „Wrecking Ball”, a najczęściej ogłaszanym najlepszym filmem roku jest „Życie Adeli” lub „Grawitacja”.

Czym Wy byście podsumowali swój rok? Z czym go zestawili, jak ubrali w słowa, myśli, zdania? Podejdę do tego dwoiście. Na końcowo-roczną myśl tego roku przychodzi mi piosenka „Seasons of love” z musicalu „Rent”:
 
525, 600 minut- czym mierzysz rok?
Dniami, zachodami słońca, nocami, kubkami kawy.
Calami, milami, radościami, smutkami.
W 525,600 minut- czym mierzysz rok życia?
A co z miłością? może miłością?
Mierz miłością. Porami miłości.
525,600 minut! 525, 000 podróży do zaplanowania.
525,600 minut- czym można zmierzyć życie kobiety lub mężczyzny?

Prawdami, których sie nauczyła lub chwilami kiedy płakał.
Mostami, które spalił lub tym jak umarła.


Zabierzmy się za statystyki i wyliczanie. Jeśli portal lubimyczytac.pl mnie nie oszukuję, to w tym roku przeczytałam 58 książek. Na pewno chciałabym policzyć ten rok w przeczytanych książkach, mój najlepszy przyjaciel na ten rok, wierny kompan, wypełniacz samotności, inspirator i konspirator, łącznik dusz. Jeśli miałabym polecić tegoroczne wydawnictwa, to na pewno kazałabym Wam sięgnąć po „Ości” Karpowicza, „Umarł Mi” Iwasiów, „Duszę Światową” Masłowskiej, „Pornogarmażerkę” Dobrzanieckiego oraz „Baśń” Bengtssona wraz z każdą inną pozycją ich autorstwa. Z półki „wstyd, że jeszcze nie przeczytałam”, zjadłam całą serię Harrego Pottera w dwa miesiące, trylogię „Igrzysk Śmierci” i kończę „Opowieści z Narnii”, do tej listy dorzucę koniecznie „Serce tak Białe” Marias’a, „Smażone Zielone Pomidory” Flagg, „Służące” Stockett, „Nieznośną lekkość bytu” Kundery i większość pozycji Marcina Szczygielskiego.


Jeśli chodzi o kino obfitował ono premierami wielkich produkcji, na które czekałam jak dziecko na pierwszą Gwiazdkę, i tak „Grawitacja”, „Igrzyśka Śmierci: W pierścieniu Ognia” i „Hobbit: Putstkowie Smauga” mnie nie rozczarowały. Do filmów innej kategorii, które mnie w tym roku urzekły, dotknęły, zapadły w pamięć i dobrze się kojarzą to kino francuskie przede wszystkim, „Wspaniała” i „U niej w domu”, koncertowa rola Cate Blanchette w „Blue Jasmine”, wyczekiwany debiut reżyserski i jako scenarzysty Josepha Gordona-Levitt’a, kontynuacja serii „Przed Północą”, świeży w kinach „Kamerdyner”, ale zgodzę się z krytykami i ogłoszę najlepszym filmem tego roku „Życie Adeli”, bo serce i duszę skradła mi postac i rola Adele Exarchopolous.

Muzyczne królestwo mych uszu skradło znów kilka niezapomnianych dźwięków. Nie szczędziłam w tym roku ani na płyty ani koncerty. Wyczekiwałam płyt Birdy, Sara Bareilles, John’a Legend’a, Beyonce, Justin’a Timberlake, Dawida Podsiadło. Polecę ścieżki dźwiękowe z „Igrzysk Śmierci”, „Kamerdynera”, „Django”, „Frances Ha”, „Perks of being o wallflower”, a dla miłośników muzyki granej na żywo, kanał muzyczny Mahogany Sessions na Youtubie. Spełniłam swoje marzenia muzyczne będąc na koncertach Ellie Goulding, która bezczelnie odmówiła przyjęcia moich oświadczyn, zeszłam prawie na zawał z wrażenia po koncercie Beyonce, wzruszałam się na Alicii Keys, wybawiłam niesamowicie na Kamp! I Tegan i Sarze, a uszy i duszę pieściły koncerty Dawida Podsiadło i Glen’a Hansard’a. Poznawałam niekończące się pokłady głośności mojego głosu, dzięki któremu ten ostatni zadedykował mi piosenkę. Wielu ludzi mi zazdrości, trochę karci, trochę patrzy z góry. Każdy pusty frazes zachęca: „spełniaj marzenia” i ludzie bliscy też nas do tego pchają, a potem zawiść ich ogarnia. Wielu patrzyło dziwnie na moje wydawane pieniądze na koncerty, ale mało kto, to rozumie. Koncert dla mnie to nie coś do odhaczenia. Ja to wchłaniam, każdy dźwięk, każdą strunę gitary czy skrzypiec, uderzenie w bębny. Witam każdy nowy dźwięk z otwartymi ramionami i duszą i jest to fizycznie uczucie bliskie ekstazy. Muzyka to nie tylko komercja i wypełnianie hałasu w aucie czy podczas podróżami komunikacją publiczną. Dla mnie to coś znacznie większego. Dlatego dla Was lista moich niektórych ulubionych kawałków i wykonawców tego roku:
















https://www.youtube.com/watch?v=1X6R_8oGZ1E i Glen Hansard z dedykacją dla mnie i mojego krzyku z końca saliJ


Rok ten zaczęłam we Wrocławiu, po drodze udało mi się zobaczyć znów Kraków, wiele razy Warszawę, Trójmiasto, Londyn i Berlin i gdzieś tam zostawiłam i zabrałam kawałki siebie.

W czym jeszcze policzę ten rok? W napotkanych osobach, w godzinach rozmów, chwilach oświecenia, głębszego poznania siebie. W nerwach, doświadczeniach, miejscach, wybuchach śmiechu, chwilach spokoju, wylanych łzach, najwięcej w pierwszym i ostatnim miesiącu tego roku. Źle to wróży na początek kolejnego roku?

Policzę w spojrzeniach. Namiętnych, pożądliwych, rozmiękczających serce, powalających z nóg, pobudzających, szczerych, krótkich, długich, podczas seksu i poza nim, łamiących serce, pierwszych i ostatnich…

Policzę w orgazmach. Zaskakujących, niespodziewanych, szybkich, powolnych, przeciąganych, niewytrzymanych, niewystarczających, dogłębnych, zewnętrznych, niecierpliwych, niesamowitych, pierwszych i ostatnich…

Policzę go w pocałunkach. Niespodziewanych, nagłych, szybkich, długich, krótkich, namiętnych, dzikich, na powietrzu, w łóżku, w samochodzie, w kinie, osoby kochanej, osoby pożądanej, pierwszych i ostatnich…


Policzę go w tym z czym zostaję. Koniec roku zostawił we mnie wielką wyrwę. Przyniósł tak wiele, zabrał jeszcze więcej. Zabrał mnie, moje przekonania, moją wiarę. Myślałam, że nie znajdę jednego słowa, którym podsumuję rok życia, bo to przecież zbyt skomplikowane, zbyt liczne, zbyt głębokie. A słowo jest tak proste, przyszło od razu – spustoszenie. Czuję się spustoszona. Jakbym spłonęła, zostały zgliszcza i zbierała mnie z ziemi koparka. Czuję się jak zbity wazon, roztrzaskana na niezliczoną ilość kawałków. Niby wszystkie zbieram w całość, ale wiem, że gdzieś po drodze jeden wpadł pod kanapę, drugi pod szafę, następny pod łóżko i może ich już nigdy nie znajdę. Zamiotłam siebie pod dywan i przepełnia mnie nic połączone chyba ze stłumioną złością. Czuję, że potrzebuję przytulenia, takiego mocnego, prawdziwego, szczerego, przytulenia ciała i duszy, jednocześnie panicznie się go bojąc, bo mnie to zgniecie i rozpadnę się ponownie. Obiecałam sobie, że to będzie rok ze szczęśliwą siódemką. Kochałam i byłam kochana. Widziałam, zwiedzałam, słuchałam, dotykałam, oddalałam, zyskiwałam i traciłam. Żyłam. A przyszły rok? Nie życzę sobie w nim nic. Szkoda zachodu, bo życie i tak nas zaskoczy.  

niedziela, 22 grudnia 2013

Zagubione imię Bezimiennej.

Bezimienna odebrała sobie imię. Tak jak odbiera sobie życie. Nadano je przeciętnie przy porodzie jak każdemu noworodkowi. Bezimienna patrząc w lustro ma wrażenie, że jest ono weneckie. Że za nim schowało się jej imię, które wraca do niej czasami jak nigdy nie zapamiętany początek snu. Drażni końcówki nerwów wspomnieniem, odbija się echem, ale nie może wrócić na półki jej pamięci. Która literka, który pieg na twarzy, który wyraz twarzy wróci jej imię? Nie dowiemy się, bo ciągle coś nas od tego lustra odciąga, ale uwierzcie, chcielibyście być po jego drugiej stronie by spojrzeć w Bezimienną.

Bezimienna odebrała sobie życie dawno temu. Nie poda wam dokładnie daty choćby chciała, by móc postawić nagrobek swojemu „ja” za życia. Gdyby tak pomyśleć, gdyby każdy wykuwał sobie nagrobek swojego prawdziwego „ja” to lasy i parki już dawno zastąpiłyby cmentarze.

Bezimienna dojrzała emocjonalnie w bardzo młodym wieku. Bardzo szybko wysnuwała wnioski, widziała ukryte intencje, świadoma uczuć swoich i ludzi dookoła. Bardzo szybko odebrała sobie dziecinną niewinność i pomagała innym przebrnąć przez trudy życia codziennego. Możliwe, że to dlatego ojciec żywił do niej niechęć. Nigdy nie była jego córeczką, szybko obrosła w ironię, sarkazm i brutalną szczerość, świadoma jego wad, chętniej ubierała się w powyższe cechy niż sukienki. To wszystko wrosło w nią szybciej niż dziewczynce wyrastają włosy na nogach. Wchodząc na swoje pierwsze lekcje w szkole jako siedmiolatka przysiadła się do płaczącej dziewczynki. Już wtedy wiedziała, że zawsze będzie chciała bronic słabszych. Odbierze sobie imię i stanie się obrończynią cudzych. Bezimienna bardzo wcześnie pojęła, że jej ojciec jest słaby. Nieważne ile będzie ważył kilogramów, w jej oczach zawsze będzie słabszy i zobaczy filtr prawdy, jej ojciec zawsze zobaczy w niej swoje prawdziwe „ja”.

Ojciec Bezimiennej nie spojrzał jej prosto w oczu od ponad dwudziestu lat. W zasmolonych zakamarkach swoich dusz zaschła w nich wzajemna i umowna nienawiść.

Bezimienna prędko pojęła, że najwięcej życia odbierze sobie dla matki. Szybko zrozumiała, że matka też jest słaba, ale nie w ten sam sposób, co ojciec. Bezimienna wiedziała, że z rodzeństwa wyróżnia ją wiele; mocna psychika i umiejętność uspokojenia matki będące kluczowymi pozycjami. Bezimienna zorientowała się wcześnie, że cienka jest linia między wychowaniem a manipulacją. Wiedziała, że przemoc fizyczna i psychiczna mało mają wspólnego z wychowaniem, dlatego szybko nauczyła się gry swoich rodziców. Jej matka zrobiła z córki powiernika. Wychowała w myśl samodzielności finansowej i psychicznej od mężczyzn. Myślała, że uczy silnego charakteru, zapominając, że córka płacze w ukryciu równie często jak matka. Mijały lata i zawiła siec powiązań matki z córką zakręcała się pod niebezpiecznymi kątami w węzeł gordyjski. Matka często obarcza córkę wspomnieniami, wyrzutami, niezrealizowanymi marzeniami. Bezimienna gra wierną, nieświadomą słuchaczkę, która w rzeczywistości pamięta wszystkie słowa i ciosy, które padły pod ich dachem. Rodzice Bezimiennej wiedzą, że ich córka jest bardziej inteligentna od nich samych. Wiedzą, że to nie oni nauczyli ją kochać filmy, nie oni zaszczepili w niej miłość do literatury, bo sami nigdy nie sięgnęli przy niej po żadną książkę, nie oni motywowali, nie oni nauczyli nowoczesnych technologii, bo to ona dalej doładowuje za nich telefony, pisze smsy, kopiuje i wkleja pliki, płaci rachunki przez Internet. Ojciec zbyt dumny i upokorzony by kiedykolwiek  poprosić, przeprosić, czy szczerze podziękować. Matka zbyt świadoma tego, że córka jest zbyt silna i dobra by kiedykolwiek jej nie wysłuchać i nie osuszyła łez słowami pocieszenia. Rodzice nie wiedzą, że Bezimienna dawno temu odebrała sobie imię. Dla nich, przez nich. Nie znają swojej córki, mówią jej wszystko, za dużo wręcz, ale nie znają swojego powiernika.
Pewnego wieczoru czara goryczy się przelała po obu stronach. Ojciec umarł na zawał. Nie! Pękł mu wyrostek. Nie! Spadł ze schodów. Nie! Zginął w wypadku samochodowym! Matka dostała wylewu zmywając milionowe naczynie. Nie! Potrącił ją samochód, gdy jechała na rowerze po trylionową bułkę na śniadanie. Nie! Spadła z drabiny wieszając firany! Nie! Zmarła na raka w łóżku nie poznając własnej córki. Nie!

To Bezimienna dobiła ich egzystencję siekierą. Bezimienna wiele razy wyobrażała sobie śmierć rodziców. W końcu tyle razy ją o nią prosili. To Bezimiennej bezustannie powierzali swą chęć odejścia z tego świata, pragnąc „zdechnięcia”, „wykitowania”, „kopnięcia w kalendarz”, „wąchania kwiatków od spodu”, „zeżarcia przez robale”, „zgnicia”. Ile razy matka prosiła Bezimienną o siekierę by ją dobić. Bezimienna w końcu jej ją sprawiła. Nie wiedzą, że Bezimienna odebrała sobie imię z wyrzutów sumienia,  bo w myślach wiele razy spełniania ich życzenie. Nie wiedzą, że pragnąc śmierci, to oni odebrali córce imię…


Bezimienna przeczytała kiedyś słowa Oscar’a Wilde’a: „Dzieci zaczynają od kochania rodziców, potem ich osądzają, czasem im wybaczają”. Bezimienna utknęła na „czasami”. 

niedziela, 15 grudnia 2013

Jej siekiera, moja głowa ścięta.

Kolejny piątek wieczorem
ponownie, w pobliżu soboty
próbuję stanąć na nogi
Prywatna grawitacja
jak sznurkiem przywiązana
przyciąga i oddala mnie
Wyciągam do niej ręce
chcę bliżej i więcej
wciąż za daleko by mieć.

I próbuję i znów upadam.

Dziś pierwszy raz matka zauważyła i powiedziała: o Boże, ale widac jaka jesteś zmarnowana.

(nie wiedząc, że to zmarnowanie, to tak naprawdę całodzienny wybuch wodospadu łez dodający różu policzkom, a oczom czerwieni)

Matka o sobie znów: tylko siekierę i dobic.
Ja (nie dająca rady znów tego słuchac): kupię Ci siekierę na Święta i będziesz mogła z nią zrobic w końcu, co chcesz.

Po czasie, pierwszy raz w życiu przeprosiła mnie: Przepraszam, że ciągle marudzę, ale naprawdę nie daję...

Urwała, znów przygniotła mnie swoimi łzami.

Od kilku lat ratuję ją przed tą siekierą. Czasami w makabrycznych myślach sama jej do ręki daję to siekierę i pomagam machnąc ręką, ale na co dzień tak naprawdę zmieniam tematy, z płaczu doprowadzam do śmiechu, rozmawiam i milczę obok, zagaduję, zatrzaskuję usta kiedy trzeba, obsypuję prezentami większymi i drobnymi, kupuję ekspres do kawy, by móc poprawic jej nastroj smakiem dobrej kawy, której po paru dniach notorycznie odmawia, bo mówi, że za droga. Moja matką jest najtrudniejszą kobietą na świecie.
Bo nie widzi, albo nie chce przyjąc do wiadomości, że codziennie to mi ścina głowę tą siekierą.

A mnie? Kto uratuje przed nią? Złem świata, ludźmi dookoła, ogłuszającą, przerażającą pustką dookoła i planami bez powodzenia?

"Uratuje myśl, melodia". ja...tylko ja sama siebie. Bo nigdzie, nikt, nigdy. 


niedziela, 1 grudnia 2013

Samotnośc liczb pierwszych, i drugich, i trzecich.

„W przeciągu kwadransa zaliczył większość oswojonych już i wielekroć przećwiczonych pozycji psychologicznych. Od niegroźnego delikatnego migotania duszy, podobnego do migotania komór na chwilę przed zawałem. Od melancholii w wersji light, zero cukrów i tłuszczów, brak refleksji i wiwisekcji, całość zgrabnie opakowana w ciało lat dwadzieścia plus. Przez pozycję tyle-lat-mam-i-wciąż-jestem-sam. Przez pozycję kiedy-ktoś-zobaczy-jaki-naprawdę-jestem ( w rozumieniu, że super). Przez niewygodną pozycję lotosu zwątpienia, zwaną również węzłem gordyjskim (członki tak pokręcone, że, skądinąd, donikąd dojść się nie da). I jeszcze – pozycję trupa (pożałujecie, że mnie nie kochaliście). Aż po figurę gorejącego serca (wszystkie zdarzenia tego świata mnie ranią, taki jestem wrażliwy) i figurę krematorium (nic po mnie nie zostanie, popiół, popiół, popielniczka). Kwadrans wystarczył, aby uwinął się z całą podręczną psychologią. Przerobił nawet kilka kompleksów. Elektry, Edypa i Minosa na bis (wszystko czego dotknę, zamienia się w gówno) i Minotaura (mój nos przypomina nos byka, najwyższy czas na operację plastyczną).” (I.Karpowicz)

Kwadrans przemyśleń bohatera książki Karpowicza wyraża idealnie stan mojego ducha. Poplątanie z zagmatwaniem. Ja, przykurcz podłogowy. Nowy gatunek człowieka upadłego znany ludzkości od dawien dawna. Poszarpane serce i samotność to od zawsze autentyczne stany fizyczne, a nie tylko przenośnie. Nagłe wybuchy płaczu. Stojąc w kolejce na myjni, siedząc na kolacji przy rodzinie, która cię nie zauważa (mokre oczy tłumaczysz zmęczeniem i zapomnieniem zabrania ze sobą okularów, wierzą, bo tak najwygodniej dla obu stron; czuję się wtrąceniem za średnikiem w nawias), trzymając w ręku konkretną książkę. Upadki mają zapachy. Można je wyczuć z daleka. Koniec ma swoją markę jak Calvin Klein czy Giorgio Armani. Można odurzać się perfumami, smrodu końca i tak z siebie nie spierzesz. Możesz zapierać się nogami i rękoma stojąc na krawędzi dołu, a i tak spadniesz, a jak nie, to ktoś cię popchnie, pomoże, a jakże. Samotność to niewidzialna siła dopadająca w najmniej oczekiwanym momencie. To cichy morderca w afekcie. To wrażenie kurczącej się dookoła rzeczywistości, realistyczna ułuda napierających na nas ścian. Nieważne za jaką książką się schowamy, ile alkoholu w siebie wlejemy, za ekranem jakiego filmu, za pustym śmiechem dla uspokojeniem znajomych, nieważne w jak ciasną pozycję embrionalną się zwiniemy pod koc, nic nie zastąpi ramion drugiej osoby. I wtedy nadchodzi, ściska cię za gardło, struny głosowe, zmuszając do wydobywania z siebie nieartykułowanych, upadlających dźwięków, wprawia w poczucie totalnej bezsilności, bezbronności i beznadziejności, że się jej poddajemy. Świadoma wszystkich praw i obowiązków, poddaję się, mimo rozumu, poddaję się i nie umiem siebie podnieść, ogarnąć, samopomóc. Wiem co przede mną, jakie dni mnie czekają, znam to od podszewki, nieistnienie. Wiem, gdzie ugodzi nóż i ile razy, w serce, plecy, mózg. Miejsca strategiczne, bezczelne. Niewidzialna ręka sprawcy, a ja zmuszona sama ostrze wyciągać z siebie i przeć dalej, uparcie, wbrew sobie, na przód. Podłoga staje się nagle najatrakcyjniejszym meblem bez funkcji spania. Poczucie bycia w tunelu bez końca, mgły bez przejaśnień, wody bez kresu, gdzie w końcu ląd? To niekończący się koszmar senny na jawie. Mogę wymachiwać rękoma do woli, a i tak nie znajdę drogi poza mgłą, nie odgarnę wystarczającej liczby gałęzi by wydostać się z leśnej gęstwiny samotności.

Tak, wiem. Plątanina paplania kobiety zranionej.

Już nigdy nie chcę się tak czuć.

Nigdy.

Słychać mnie?

I kolejnym, dołującym trafem odtwarzacz wrzucił w ten dzień płytę Greg’a Laswell’a.



czwartek, 28 listopada 2013

Umarli mi. Notatnik mojej żałoby.


Jestem świeżo po lekturze książki, którą chciałam przeczytać w chwili, gdy usłyszałam, że wejdzie do sprzedaży. Skłoniła mnie nie tylko dobra autorka, ale przede wszystkim tytuł i opis. „Umarł mi. Notatnik żałoby” Ingi Iwasiów. Miałam duże oczekiwania wobec tej książki, oczekiwania osoby, która też kiedyś straciła kogoś bliskiego i chciała przeczytać nagą, niepokolorowaną, nieokiełznaną prawdę, relację z żałoby i jej zdrady, upadku świata i do niego wracania. Ta książka to zajrzenie przez dziurkę od klucza w głąb złości i rozpaczy kogoś osieroconego. Po tej książce nie można oczekiwać terapii czy katharsis, jedynie podzielenia tego, co samemu się kiedyś czuło i ta książka to zadanie spełniła.

Czy macie swój własny notatnik żałoby, moglibyście taki napisać? Każdy z nas ma swoją księgę zmarłych, mniej lub bardziej dotkliwą, mniej lub bardziej szczegółowo zapamiętaną, rzadziej czy częściej powracającą. Ta książka przypomniała mi ile ja mam w sobie jeszcze złości pomimo upływu lat. Śmierć to temat tabu. Nawet śmierć to pole do zazdrości i licytacji. Kto ważniejszy komu umarł. A przecież każdemu, ktoś, gdzieś, kiedyś… Każdy tracący wie, że nie liczą się więzy krwi łączące nas z umarłym, ale więź emocjonalna nici, która została gwałtownie przez śmierć zerwana, zmuszająca nas do pójścia przez życie z ciągnącą się za nami nicią bardziej pustych doświadczeń odkąd nie możemy ich opowiedzieć osobie, która odeszła.
Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie. Pamiętam go jak wczoraj, którego już nie ma i nie wróci. Nie zapomina się dnia, w których straciło się naiwność i niewinność świata. Nie wypiera się z pamięci dnia, w którym odeszła osoba, która sprawiała, że czułaś się mądra, ważna, ucząca cię życia i dająca nadzieję na przyszłość. Nie zapomina się dnia, w którym umarła dla ciebie druga matka. To moje tabu, to moja spowiedź, to moja wylana, zachowana głęboko w sercu na wiele lat rozpacz.

To był wtorek 10 lat temu. Weszłam do szkoły jak co dzień, w powietrzu coś wisiało, coś mrożącego krew w żyłach. Zza rogu ujrzałam wciąganą do klasy moją wychowawczynię w łzach. Wiedziałam od razu komu się coś stało. Jej najlepszej przyjaciółce w pracy, a mojemu największemu autorytetowi i drugiej matce. Nie pamiętam od kogo padły te słowa, trzasnęły mnie od tyłu garnkiem w głowę – „Pani C. miała wypadek, ktoś ją potrącił, jest bardzo źle, ksiądz już był u niej.” Pamiętam iskrę nadziei, naiwności. Przecież nie umrze, nie może. Dorośli nie umierają, ukochane osoby nie mają prawa umierać przed nami. Ale łzy Pani S., kobiety, która wydaje się nigdy nie płakać, i jej sekundowe zetknięcie ze mną wzrokiem rozwiało moją nadzieję. E. przygotuj się na najgorsze. Chyba usiadłam na krześle w holu, chyba ktoś chwycił mnie pod ramię, bo zrobiło mi się słabo. „Pijany kierowca walnął w nią, podobno poleciała metr w górę i uderzyła w lampę uliczną i ma całą spuchniętą głowę i obrzęk mózgu. Wracała od krawcowej z sukienką na studniówkę…” Do dziś nienawidzę tego faceta, który nigdy nie poszedł za to do więzienia. Nie znoszę tego niebezpiecznego zakrętu i lampy ulicznej. Dziś stoi tam jeszcze większa i bardziej rozświetlająca niebezpieczne przejście dla pieszych.
Dzień wcześniej, w poniedziałek, miała ze mną ostatnią lekcję języka niemieckiego. OSTATNIĄ. Pamiętam jej ostatnie spojrzenie. Żaden nauczyciel nie potrafił patrzeć ci tak prosto w oczy mówiąc, że jesteś w czymś świetna i będziesz sama świetnym nauczycielem. Pamiętam układ ławek, pamiętam salę, w której widziałam ją po raz ostatni. Ławki ustawione w podkowę, ja siedząca na ukos od biurka Pani C. by zawsze mogła na mnie spojrzeć tym spojrzeniem pełnym wiary. Mało kto wie, że miałam studiować tak naprawdę niemiecki albo lingwistykę stosowaną. Obraziłam się tego dnia na Boga i swoje plany na przyszłość. Nie miały już sensu bez Niej.

Wtorkowe lekcje zakończyła ta najgorsza wiadomość. Zmarła. Byłam w drodze do szatni po kurtkę. Na półpiętrze, na schodach, ktoś mnie prawie zepchnął tymi słowami ze schodów. Rzuciłam się w kąt, a może rzuciła mnie moc sprawcza tych słów i widok tonącej we łzach pani S. Świat dookoła zaczął kręcić się w zastraszającym tempie. W Polsce istnieje sfera intymna rozpaczy. Płacz ile chcesz, ale dla siebie i w domu. Pamiętam jak miałam to wtedy gdzieś. Zaczęłam szlochać, wyrywać się z objęć dwóch przyjaciółek, hiperwentylowac, gdy z sal lekcyjnych zaczęli wylewać się ludzie gapiący się na mnie jak na obłąkaną. Nie można mnie było chwycić i uspokoić, pamiętam uczucie bycia dzikim zwierzęciem, które ktoś chce wepchnąć do klatki. Nie chciałam przestać płakać, nie chciałam zostać przytulona i przyciśnięcia w razie gdyby, to miało mnie uspokoić i moja prywatna rozpacz miałaby mi zostać przerwana. Niech widzą, niech patrzą, gdy rozpacza ktoś, kto stracił ukochaną osobę! Niech świat się zatrzyma, niech wszyscy się zastanowią, zasmucą, niech im będzie niezręcznie. Pamiętam moje przyjaciółki wstrzymujące osoby ode mnie chcące zapytać co się stało i pocieszyć i siebie zamkniętą w kącie. Myślałam, że po tej chwili stracę mowę i już nigdy nic nie powiem. K. i A. były moimi pierwszymi świadkami półosierocenia.

Mieszkańcy mojego miasta mogliby powiedzieć, że od wszystkiego mieszkam daleko, dlatego nikt mnie nigdy nie odprowadzał, z imprez zawsze wracałam sama w nocy z życzeniem bezpiecznej drogi. Dziewczyny odprowadziły mnie połowę drogi do domu. Nie winię ich, że nie doprowadziły mnie do samych drzwi. Trudno być świadkiem zawalenia się czyjegoś świata. Trudno iść przez miasto z kimś kto wyje jak opętany, nie może złapać oddechu i wykrztusić z siebie ani słowa. Zwolniłam je ze służby i resztę drogi wyłam sama. Wyłam do zasłoniętego chmurami słońca, a może do Boga dlaczego Ją zabrał. Nie wiem, ale pamiętam, że nie mogłam wykrztusić z siebie słowa, tylko mnóstwo nieartykułowanych dźwięków. Nie wiem jak doszłam do domu, wiem, że przechodząc jego próg byłam tak wycieńczona jakbym przebiegła maraton i całkowicie się odwodniła zostawiając 60% wody swojego ciała na chodnikach mojego miasta. Torba wypadła mi z rąk i zsunęła się na ziemię, to samo bezwiednie zaczęło robić moje ciało, gdy weszłam na korytarz, a matka zobaczyła mnie przerażona z kuchni. Wstała pytając co się stało, a ja nie mogłam z siebie tego wydusić. Ktoś wsadził mi pięść w gardło i ścisnął struny głosowe. Uniosłam głowę w górę i zawyłam najgłośniej w swoim życiu i jąkając się i zanosząc płaczem wypowiedziałam te słowa: Pani. C nie żyje… I wtedy to się stało. Wtedy moja matka pierwszy raz  w życiu próbowała mnie przytulic na pocieszenie. Ten bezczelny gest tak mnie rozłościł, że odepchnęłam moją matką na ścianę. „Teraz?! Dopiero teraz chce Ci się mnie przytulać?! Miałaś na to całe moje dzieciństwo nieprzytuleń.” Krzyczało moje nieme spojrzenie. Pobiegłam na górę. Reszty dnia nie pamiętam. Zalał się łzami i zamazał bez pamięci.

Nie ma daty ważności na żałobę i rozpacz. W pracy nie wypisują nieokreślonego L4, a do szkoły nie dają usprawiedliwień. Masz żyć. Masz iść dalej. Nic nie jest w stanie oddać mojej wściekłości dnia następnego i konieczności pójścia do szkoły. Nienawidziłam każdego tamtego dnia. Nienawidziłam najbardziej osób, które śmiały się śmiać i żartować. Miałam ochotę uderzyć ich prosto w twarz otwartą dłonią i kazać im padać na kolana i płakać, rozpaczać, uszanować cudze uczucia. Pamiętam M. śmiejącą się w pierwszej ławce na geografii. Wybiegłam z klasy by nie wybuchnąć przed dzwonkiem i usiadłam sama na korytarzu. Jego pustka i cisza dodały mi chwili otuchy i uspokojenia. Bo tak powinna wyglądać rozpacz. Pusta i cicha, nie zmącana echem śmiechu życia toczącego się bezczelnie poza śmiercią.

Piątek 25 stycznia zbliżał się wielkimi krokami. Dzień pogrzebu. Pamiętam deszcz i obojętność na niego, przynajmniej zlewał się znów z niezakręconym kranem moich łez spływających po policzkach. Trzymałam się kurczowo ogromnego znicza. Tak mocno, że miałam potem zakwasy cały tydzień. Z boku stały K. i A. podtrzymywały mnie pod ramię. „Dziś żegnamy nie tylko nauczycielkę, ale i dla wielu z nas, drugą matkę”. Prawie zemdlałam. Prawie umarłam. Prawie pojęłam. Nikt nigdy Jej nie zastąpi. Nikt nie pojmie ile dla mnie znaczyła, nikt nie dowie się, że byłam jej ulubioną uczennicą i nie tylko własną, ale i Jej nadzieją na przyszłość. Dziś regularnie w sekrecie odwiedzam Jej grób, z którego uśmiecha się do mnie już tylko nieżywa fotografia albo powracająca Jej postać w snach.

Dnia 21 stycznia 2003 roku odeszła moja matka, którą zawsze chciałam mieć. Nie była pierwszą i ostatnią postacią w mojej księdze umarłych, ale zdecydowanie najważniejszą. Dwa lata później moja księga umarłych zaczęła się tak w zastraszających tempie zapełniać, że wydawało się, że wylewa się w niej tusz i nie mam już gdzie pomieścić rozpaczy. 28 maj, babcię zżarł rak czyhający na nią od dwóch lat. Pamiętam ostatnią przytomną rozmowę, ostatnie odwiedziny, kilkukilometrowy spacer rozpaczy do domu i tłumiony przed gapiami szloch. Dorosła już ja wiedziała, że Babcia umarła już tamtego dnia, w tym łóżku, gdy przeprosiła mnie, że nie dawała mi w życiu więcej i spod poduszki wyciągnęła ostatnie 20zł i wcisnęła w dłoń, które nie chciały ich przyjąć, godząc się jednocześnie na ostatnie pożegnanie. Długie lata wstydziłam się tych 20zł. Wstydziłam się strachu pojechania i pożegnania się z Jej ciałem. To nie była już Ona i nie chciałam pamiętać Jej sztywnego ciała. Pamiętam chęć oczyszczenia sumienia wejściem pod prysznic, zamiast tego znów nie musiałam nawet odkręcać kranu wody, bo zalewała mnie ta słona z oczu, odpływała czarną smugą wraz z tuszem z zaciśniętych powiek. Zmuszenie wnuków, kogokolwiek, do tego by dotknęli po raz ostatni osobę w trumnie jest jednym z najgorszych doświadczeń w życiu. Nikogo nie powinno się do tego zmuszać. Tej lodowatej dłoni i najbardziej gładkiej skóry jakiej w życiu dotykałam, nie zapomnę nigdy. Nie minęły trzy miesiące, a śmierć zabrała mi drugą babcię. Tą mieszkającą za płotem, tą uczącą mnie pieczenia, tą dokarmiająca jedzeniem i miłością brakującą w domu. Ta ucząca samodzielności, ta najbardziej kochająca. Odeszła z kurwami na ustach wykrwawiając się w ramionach mojej matki. Telefon o 5 rano nie mógł przynieść dobrej wiadomości. „babcia umarła, idź ją potem pożegnaj”. Nauczona wyrzutami braku pożegnania z poprzednią babcią, przy tej siedziałam trzy godziny. Leżała na kanapie i wizualnie się przede mną kurczyła, a  kąciki ust opadały coraz niżej. Mówiłam, że nikt nie powinien zmuszać do dotknięcia zmarłej osoby? Nikt nie powinien patrzeć na to jak bezlitośni ludzie z domu pogrzebowego wkładają na siłę do ust szczękę i wkładają do trumny ciało gruchocząc kości. Zbezcześcili ciało i usta, która tyle razy poprawiały mi humor swoim spontanicznym wybuchem śmiechu. Wiele razy powrotów do domu dopadała mnie ta chwila. Ta chwila, w której zapominasz, że ktoś nie żyje i czeka na ciebie w domu. Ten okropny moment oprzytomnienia, że to nie śmiech twojej babci, ale to twoja matka identycznie się śmieje.

Pamiętam, pamiętam, pamiętam…Słowo główne mojego notatnika żałoby. Ciągle pamiętam, ciągle odwiedzam, rozmawiam, tęsknię i czasem, ale to czasem, jestem zła. Ale już nie na ludzi żyjących dalej, ale na ciebie, śmierci.

Tego roku usłyszałam piosenkę, którą wiem, że chcę by zagrano na moim pogrzebie. Życie jest zbyt krótkie by nie pamiętać, że nie znasz dnia ani godziny. Zatem żyjmy.



sobota, 9 listopada 2013

Recenzyjnie bez spoilerów o "Życie Adeli 1 i 2".



Z racji jako takiego obeznania w kinie, ale przede wszystkim z racji bycia lesbijką, od momentu premiery w  Polsce zasypywano mnie pytaniem: „E. widziałaś już „Życie Adeli? Jeszcze nie?! Jak to?!” Zatem nadrobiłam tę zaległość w swoim czasie. Film, wokół którego głośno, ponieważ ku zaskoczeniu wszystkich otrzymał Złotą Palmę w Cannes, a tegoroczny przewodniczący Jury, Steven Spielberg jest filmem zachwycony. Film kontrowersyjny, dzielący krytyków, zarzucający mu zbyt odważne sceny, zahaczające o pornografię i naruszający granice dobrego smaku kina otrzymującego szanowane nagrody filmowe.

Na film oczywiście szturmem ruszają lesbijki w celu kolejnego porównania autentyczności scen seksu między dwoma kobietami, a nie tak naprawdę w celu zobaczenia kawałka dobrego kina. W pełni rozumiem dlaczego jednym ten film może się podobać, a innym nie. Mnie wiedziałam, że nic nie zniechęci i film się spodoba. Potrafię to często z góry stwierdzić i wiem zawsze na co idę do kina. O gustach się ponoć nie dyskutuje, bo każdy ma prawo posiadać różne. Osobiście uważam, że każdy z nas posiada swoją dozę wrażliwości i odmiennie odbiera różne środki przekazu. By docenić tego rodzaju kino jakim jest „Życie Adeli 1 i 2” trzeba mieć w sobie stosowną dozę wrażliwości na szczegóły. Przeciętnego Kowalskiego ten film na pewno nie porwie. Wielu uznaje go za rozlazły i nudny.


Zatem na pytanie „E. co sądzisz o Życiu Adeli”, odpowiadam, że jestem zachwycona. Przychylni krytycy odnoszą się do tego filmu określając go mianem jednego z najbardziej zmysłowych jakie widzieli, niesłychanie wzruszającą i jedną z najważniejszych historii miłosnych XXI wieku, która prawidłowo wpasowuje się w swoje czasy i jest nadzieją na nowy rodzaj kina. Ja się z tym wszystkim zgadzam. Tytuł angielski to „Blue is the warmest color”. Niebieski to najcieplejszy kolor. Niebieski dla mnie w znaczeniu „smutek” pasuje tu o wiele bardziej. Ten film poruszył we mnie całą estetykę. Każda dziedzina sztuki ma swój język. Malarz ma swoje pociągnięcia pędzla, pisarz język jakim operuje, a film dla mnie ma operatora i ujęcia kamery. To one zachwyciły mnie tu najbardziej. Rzadko kamera trafia w idealne punkty odniesienia danej sceny i emocji bohatera. W jednym kadrze ukazuje nam irytującą brzydotę postaci by za chwilę uczynić z niej kogoś pięknego. Gra aktorska odtwórczyń głównych ról nie przejdzie niezauważona. Płacz. Prawdziwego aktora oceniam po tym jak odgrywa płacz. Aktorki przeszły tu same siebie. Gama uczuć na ich twarzy zastępuje milion słów. Życie Adeli jest idealnym tytułem, bo właśnie to oglądamy. Kogoś może to nudzić, może się dłużyc, ja chciałam poznać każdą chwilę życia Adeli, poznać tajemnicę każdej jej emocji, samą ją poznać. Nieważne jest dla mnie tutaj, że pojawia się w nim miłość homoseksualna. Dla mnie film byłby równie dobry bez niej. Ale jeśli do tego wątku mam się odnieść, to bardzo podoba mi się jego ujęcie. Początkowe zagubienie, totalne zatracenie, miłość i pożądanie bez zahamowań. Bawi mnie niezmiernie określane scen seksu jako pornograficznych. Jeśli pornografią jest okazane ciał aktorek w całej okazałości razem z intymnymi (a przecież ludzkimi!) częściami ciała, to nazwijmy to pornografią, ale kino światowe nie pokazało jeszcze dla mnie tak autentycznego pożądania w scenie seksu między jakąkolwiek płcią. Od pierwszego spojrzenia, po pierwszy pocałunek, po wszystkie orgazmy. Jeśli komukolwiek seks w tym filmie między kobietami wydaje się przesadzony, to nigdy nie pragnął prawdziwie, bez ograniczeń w sposób, który jest silniejszy od niego.
Ja film osobiście polecam. Polecam koneserom kina, polecam obejrzeć go spojrzeniem szczegółowym, polecam skupić się na czymś więcej niż tylko na wątku miłości lesbijskiej. Ten film to studio emocji głównej bohaterki. Która dla mnie jest Everymanem dzisiejszych czasów. Kimś, kto ma wrażenie, że ciągle udaje, szuka swojego miejsca, miłości i spełnienia. Film jest jednostajny, ale i obszerny. Można z niego wiele wyciągnąć. Ja wiele z ekranu zabrałam ze sobą. Życie Adeli to tak naprawdę życie wielu z nas. Niektórzy nie lubią oglądać smutnych prawd. Mnie prawda uwodzi. Ta z pewnością tak zrobiła. 

piątek, 1 listopada 2013

Zmodyfikowani uczuciowo.

Jesteśmy zmutowani. Uczuciowo. Genetycznie. Zmodyfikowani. Rzuceni na pastwę losu tworu nowotworowego zwanego miastem. Popychani, porywani na przód przez otaczający nas tłum na ulicy, w drodze do pracy, w tramwaju, za kierownicą. Zauważyliście ilu z nas funkcjonuje jak automaty? Utrzymujące funkcje życiowe w nienaturalnym, asfaltowym tworze zwanym miastem, gdzie śnieg nie wsiąka w asfalt, a zwierzęta zabijane na ulicach nie ulegają biodegradacji. Leżą tam póki ktoś nie przeniesie ich na pobocze do rowu. Gdyby potrącanie zwierząt było karalne równie ostro jak jazda po pijanemu, to ubyłoby wielu kierowców na drogach. Wczoraj po raz kolejny z daleka widziałam powiewające, martwe futerko, czasem zanim do niego dojadę, jest już tak mocno porozjeżdżane, że nie wiem czy wcześniej to zwierzę było kotem, psem, lisem czy jeżem. Średnio kilka razy w tygodniu mijam ten straszny widok, zwierzę przez kogoś kochane, martwe na zimnym asfalcie ludzkiej obojętności. Jedno miało ostatnio na sobie wełniany sweterek…

Zastanawia mnie czy przyczyną naszego znieczulenia nie jest po części miasto. Miejsce oddalone od przyrody, wyłączające nas z jej cyklu, wpędzające nas w zapomnienie wartości. Brak tu bezkresu, nic nie koi cierpienia, więc je piętrzy. Mamy za to nadmiar hałasu, zatrute płuca, kąśliwe języki uwag życiowej frustracji, rzekę ludzkich masek zakładanych po przekroczeniu progu domu,  ściąganych niekiedy dopiero w łóżku przed snem, albo i wtedy nie. Jedyne co naturalne w nas to właśnie podświadomie automatyczne wyłączanie uczuć, własnych opinii i oburzeń. Wstrzykujemy sobie znieczulenie do żył i rozpływa się ono po nas by uchronić od prawdziwie bolesnych bodźców otoczenia i to jest naturalne, bo organizm chce się bronic. Gdybyśmy dopuścili te bodźce, rozeszłyby się jak bakteria, zwariowalibyśmy. Organizm się przystosowuje do nadmiaru, a miasto jest źródłem bezmiary nadmiaru. Dlatego, żeby tu przetrwać, musimy być trochę zmutowani. Ale gdzie jest granica? Gdzie kończy się linia cierpliwości, a przechodzi się przez linię krytyczną obojętności? Przecież sytuacje stadne rzadko są dla nas źródłem szczęścia. Zauważcie, że większość pobytów na koncertach, imprezach, knajpach wypełnionych po brzegi ludźmi musi być asekurowana dużą ilością alkoholu. Często trudno nam przetrwać w tłumie, organizm domaga się stłumienia paniki, niechęci czy zwykłego koszmaru przebywania w zatłoczonym pomieszczeniu masek. Niektórych pociąga wielokrotność nieprzewidzianych zdarzeń i osób w wielkich aglomeracjach. Nie ma w tym nic złego, ale czy zbliżamy się tym do szczęścia? Do wierności samemu sobie? Mam wrażenie, że większość ludzi nie potrafi nawet nakreślić szkicu wartości, które wyznaje. Istnieją jeszcze takowe?   

Piętrzę się. Piętrzą się we mnie granice. Przekraczane. Zawalona codziennie pracą stronię od porwań tłumu prawdziwej mnie. Oddaję się wielogodzinnym lekturom, zdrowej ilości snu i zaspokajaniu własnych potrzeb. Tęsknię za otwartymi przestrzeniami. Za bezkresem. Za żywymi zwierzętami. Czerpię siły witalne z miłości i satysfakcji uczniów po lekcji ze mną. Nie daję się zwariować, nie daję sprowokować zawiści dorosłych. Robię swoje drażniąc ich przy tym niemiłosiernie. Bo nie ma nic gorszego niż osoba dobrze wykonująca swój zawód bez przymuszenia. Parę dni temu na świat przyszła mała Istota, którą mam szczęście nazywać swoją pierwszą chrześnicą. W jakiejkolwiek chwili bezmyślnie pozwolę tłumowi porwać moje ja, przypomnę sobie o Niej. Bo w życiu trzeba być konsekwentnym, najbardziej w stosunku do siebie samego i wyznawanych wartości. Nie chcę by bezmyślnie chciała podążać za tłumem. By na Komunię świętą chciała dostać laptopa, a na wakacje wyjeżdżać tylko do miast, a nie w góry. Od średnio roku stopniowo zaczął mi słabnąc wzrok. Długo zwlekałam z pójściem do okulisty, bo mam problem z pomaganiem samej sobie. Siebie spycham na koniec kolejki wymagań. Odpychałam myśl jak mniej kolorów widzę, jak mało wyraźna jest rzeczywistość dookoła. Pierwszym oszałamiającym uczuciem po założeniu okularów nie był zawrót głowy czy pierwsze bóle głowy, ale wyraźne promienie słońca i soczyste kolory jesieni, które przypomniały mi jak ważne jest wyłączyć czasem autopilota, rozejrzeć się dookoła i zachwycić pięknem złotem polskiej jesieni.


Keep calm, be yourself and read a book.

And sometimes help yourself.

poniedziałek, 14 października 2013

Dzień Badyla dla Belfra.


Dziś Dzień Edukacji Narodowej, początkowo ustanowiony jako święto nauczyciela w rocznicę utworzenia Komisji Edukacji Narodowej, później zmieniono go na dzień będący świętem dla wszystkich pracowników oświaty, o czym często się zapomina i potocznie datę tę uznaje się za Dzień Nauczyciela. W kuluarach nazywany również Dniem Belfra, lub Badyla.

W wielu szkołach tego dnia nie odbywają się zajęcia dydaktyczne. Dla wielu jest to dzień mile widziany, nie dlatego, że to dzień, w którym rzekomo celebruje się nasz zawód i wysiłek, ale dlatego, że jest to pierwszy dzień wolny od 1 września. To pierwszy wyczekiwany długi weekend podkreślający obecną jesień i zbliżającą się zimę i kolejny długi weekend związany ze Świętem Zmarłych.
Dzień, podczas którego drzwi pokoju nauczycielskiego dostają niezłego kopa, ponieważ ciągle odczuwają ciosy piąstek uczniów wzywających za drzwi nauczycieli by wręczyć im kwiaty czy słodycze. Powinien być to miły, bezstresowy dzień. Zapewniam Was, nie jest dla żadnej ze stron. Dzieci są niekiedy upocone ze strachu przed przerażającą myślą „zaraz pocałuje mnie pani od matematyki, której panicznie się boję”. Ja ten strach wyczytuje z twarzy w pierwszej sekundzie, więc rzadko kiedy „atakuje” dzieci krępującym ich buziakiem w policzek, zamiast tego dziękuję szczerym uśmiechem i życzliwym słowem i proszę kolejnego wzywanego nauczyciela.

Dzień ten powinien być też bezstresowy i beztroski dla nauczyciela, którego powinna rozpierać duma ze swojego zawodu, wykonywanych sumiennie obowiązków i sukcesów z niesionego kolejny rok na swoich barkach kaganka oświaty. Nic bardziej mylnego. Zagłębię Was w stronę od wewnątrz pokoju nauczycielskiego. Ten dzień to, po pierwsze, rewia mody. Strój ma być galowy z obu stron „barykady”, zatem i panie nauczycielki prześcigają się w kreacjach nałożonych na swoje bliskie wypalenie zawodowe. Miałam dziś okazję usłyszeć parę uwag nauczycielek kolejno przychodzących do pracy. Niektóre ze słowami na ustach „jak pachnie tu kwiatami” (bynajmniej nie w przychylnym tonie”) po stwierdzenia: „nie znoszę tego dnia”. Dlaczego? Ich sumienie przypominam im tego dnia, że nie do końca dobrze wykonują swoją pracę? To dzień, w którym mała ilość badyli na ich miejscu przypomni im, że nie cieszą się tak dużą sympatią pośród uczniów jak nauczyciel obok, któremu nie starczy wazonów by pomieścić swoje kwiaty? Przepraszam, nie kwiaty, badyle. A może nie potrafimy uwierzyć, że ktoś nam może szczerze podziękować za trudy wkładane w naukę i często zszargane nerwy po lekcjach i wieczornych godzinach spędzonych na układaniu testów, sprawdzaniu testów, wymyślaniu wycieczek, scenariuszy uroczystości szkolnych itp.?

Kwiaty zaczęliśmy nazywać badylami. Zdegradowaliśmy ich znaczenie. Wiemy, że dzieci są wypychane przez swoich rodziców albo wychowawców by pamiętać o kupnie kwiatów dla nas i bawi nas, gdy życzenia składa nam ktoś, kto wiemy, że nasz szczerze nie lubi. Dyrekcja z obowiązku i przyzwoitości uścisnęła dziś mi i koleżance  dłonie gratulując udanie przygotowanej akademii i przedstawienia z okazji Dnia Edukacji Narodowej. Na naszych twarzach zagościła oczywiście skromność i niedowierzanie.

Ale dlaczego? Dlaczego mam nie uwierzyć, że gdy koleżanki wychodząc z akademii, podchodzą do mnie i mówią, że było świetnie, to naprawdę tak myślą? Dlaczego, gdy dyrektor ściska mi rękę gratulując, nie mam odwzajemnić tego uścisku pewnie i z dumą? Dlaczego na stos kwiatów, który nie mieścił mi się na biurku mam mówić badyle? Dlaczego inne koleżanki mi tego zazdroszczą i z zaciśniętymi zębami chwalą bukiet jaki dostałam od swojej klasy, a one nie? Czy to moja wina? Dlaczego nie mam zabawnie podskoczyć z radości i się nisko ukłonić, gdy dostaję owację na stojąco, podczas gdy wręcza mi się Nauczycielskiego Oskara w kategorii „Do tańca i do różańca”, bo w anonimowym głosowaniu dzieci stwierdziły, że jestem nauczycielem, z którym można i poważnie porozmawiać, ale też się pobawić. Dlaczego mam nie wierzyc, że te kwiaty są mi danie szczerze od serca, bo odwiedzają mnie nawet absolwenci z kwiatami i czekoladkami ciągle mnie pamiętając?

W zeszłym roku, gdy wybuchł konflikt między mną, a nauczycielką będącą jednocześnie rodzicem jednego z moich uczniów, dyrektor powiedział mi jedno proste, ale ważne zdanie: „Proszę pracować tak, żeby nie miała pani sobie nic do zarzucenia”. Wzięłam sobie te słowa na poważnie do serca. Powiem więcej, pracuję tak by ciągle mieć coś jeszcze do dorzucenia do lekcji. Nie tylko suchych faktów i informacji, ale jeszcze więcej energii i zabawy połączonej z nauką. Zawsze pewnie krocząc na kolejne zajęcia wiedząc, że dam z siebie na nich wszystko. Nie zarzucę sobie nic.

Bym w dzień będący moim świętem i mojego zawodu mogła odbierać te kwiaty szczerze i z należytą wdzięcznością za coś, co faktycznie wykonuję. Bo dziecko nie podejdzie do nas przerażone i krzywo uśmiechnięte, gdy wie, że ma nam za co dziękować. Gdy zobaczyłam dziś mały tłumek czekający za mną, gdy wyjdę z akademii, rozpuściło mi się serce, bo wszystkie uśmiechy czekały na mnie tak promiennie jakby faktycznie przez czerwony dywan przeszła zdobywczyni Oscara.


„Bądź zmianą, którą chcesz widzieć w ludziach” – Bądź nauczycielem, którego sam chciałbyś mieć.


środa, 2 października 2013

Inna strona stopy prawej.

Bezimienna wstaje codzienne prawą nogą. Nie dajmy się jednak zwariować. Zbitek powyższych słów w żadnym stopniu nie oznacza, że Bezimienna budzi się co dzień optymistką, niepobitą przez skacowane resztki dnia poprzedniego i przytłoczona możliwą beznadziejnością przybitą do dnia nadchodzącego. Pomijając drobny fakt, że usytuowanie jej łóżka zwyczajnie nie sprzyja geograficznie wstawaniu kończyną lewą, Bezimienna po prostu nie jest przychylna utartym frazom, stereotypom, przesądom, zabobonom i zakładaniu czegoś z góry.

Bezimienna ma zadatki na ryzykantkę na pograniczu kaskaderstwa, ponieważ na przekór nawoływaniom starszych przesądnych pokoleń, nie obawia się, że pieniądze jej uciekną z torebki, gdy postawi ją na podłodze. Nie przeszkadza jej postawić pudełko z butami na stole, bo ludzie i bez tego kłócą się na co dzień. Nie przeraża ją sen o wypadającym zębie, który rzekomo zwiastuje śmierć bliskiego, bo w takim przypadku powinna już dawno nosić protezę. Jako dziecko nie chowała mleczaków pod poduszkę w oczekiwaniu na wróżkę zębuszkę ani nie wypatrywała Świętego Mikołaja z rózgą, bo doskonale wiedziała, że prezenty schowane są w kanapie. A już na pewno nie boi się siadać na krawędzi stołu w obawie przed zostaniem starą panną. Tak właściwie to ulubione miejsce Bezimiennej przy stole. Czuję się wtedy niczym Rycerka sufrażyzmu broniąca praw kobiet do bycia kimkolwiek chcą i oddawaniu ich waginy kiedy i komu sobie dowolnie zażyczą.

- Zrobię wszystkim na złość i wstanę dziś prawą nogą, i chuj! Tak. Bezimienna ma niepohamowaną potrzebę przeklinania i podkreślania ważności stwierdzeń przez prymitywną łacińskie wtrącenia rzędu „kurwa” i „chuj”. I chuj. A czemu nie „i cipa”? Wydaje się, że chuj zmonopolizował wiele działów czarnego piaru i sferę życia publicznego. Jest chujowo. Ty chuju. Chujnia z grzybnią. Chuj Ci w dupę. W wiele miejsc ten chuj pragnie zawędrować. Musimy wybaczyć Bezimiennej tę brak ogłady językowej, ale zwalić to można tradycyjnie na rodziców, którzy z „kurwy” uczynili przecinek w zdaniu już od pierwszych dni jej istnienia. Zatem kurwa już od dzieciństwa leżała w biernym zasobie słownictwa Bezimiennej czekając na przejście w tryb aktywny. O ile pamięć jej nie myli, nastąpiło to w czwartej klasie szkoły podstawowej kiedy to zetknęła się z niejaką buńczuczną Karoliną, której kruczo czarne oczy, włosy, ciemna karnacja i wredny, pewny siebie wyraz twarzy wróżyły kłopoty i walenie prosto z mostu. Gdyby spojrzeć głębiej pamięcią dowiedzielibyśmy się również, że Karolina wychowująca się bez ojca, a później tez bez matki, odkryła w Bezimiennej niepojęte pokłady niechęci do ojca, pretensje i wredną stronę jej charakteru i równie buńczuczną naturę. Od tej pory razem biły chłopaków i radośnie sobie kurwowały zgrywając twardzielki. Bezimienna była jedną z niewielu osób, które lubiły Karolinę bezwarunkowo. Dziś Karo ma męża, mieszka gdzieś na wsi i pewnie mniej przeklina przy dziecku, a Bezimienna dalej z uporem siada na rogu stołu na imprezach rodzinnych. Wpadną czasem na siebie w centrum handlowym i Bezimienna uśmiecha się wtedy szczerze do czarnych loków Karoliny, które nieświadome niczego, przypominają o pierwszych kształtowanych cechach kręconego charakteru naszej Bezimiennej bohaterki kantów stołu.

Po prześledzeniu genezy kurwowania Bezimiennej, nasilającego się w stanach upojenia alkoholowego, wróćmy do chuja. Mamy też oczywiście „ty pizdę” oraz „ty cipę”, ale dlaczego narządy służące prokreacji i umownej przyjemności, używamy jako obelgi i okaleczamy językowo nadając im pejoratywne znaczenie? Mało to ludziom stosunków bez orgazmów? Bezimienną bawi ludzka nieudolność nazywania rzeczy po ich imieniu, ale także prawidłowego ich zastosowania. Zadziwia wstyd towarzyszący wymawianiu słów penis, pochwa, jądra, wagina, moszna, łechtaczka, prące, sperma. Ale jaja! Nawet narządy dające początek życiu, ludzkość przeobraziła, nadając im nowe, bezproduktywne definicje. Po kiego chuja? Pyta się Bezimienna. Tak obrażać źródła rozkoszy? Z drugiej strony trafiając w te miejsca, źródła męskości i kobiecości, degradując ich znaczenie, może unikamy innego bolesnego ciosu. Przecież najbardziej boimy się, że członek i piersi będą za małe na czyichś gust, że kolory, kształty, zapach i smak komuś się nie spodobają, to bezpieczniej pozostać przy chuju i piździe i nie nazywać rzeczy po imieniu w celu uniknięcia skali rażenia obrażonego ego.

Z postanowieniem wstania prawą nogą wiąże się unikanie obelg i nieuleganie im. Zatem Bezimienna wejdzie też do auta prawą nogą, wchodząc po schodach zacznie od stopy prawej i kopnie drzwi pokoju nauczycielskiego prawym kolanem, bo ręce na zawsze zajęte dwoma torbami i stosem książek. Przekroczy próg prawym butem i wykrzyknie radośnie „dzień dobry”. Już ona im pokaże. Prawowicie, z zaangażowaniem godnym Michelle Pfeiffer i Robina Williamsa, przeprowadzi każdą lekcję stowarzyszenia umarłych poetów i młodych gniewnych i zadba by każdy uczeń wyszedł z jej lekcji prawą nogą. Bezimienna stara się jak może uczyć dzieci kultury chodzenia przez życie prawą nogą, nawet jeśli ktoś wypchnie ją lewą nogą z pokoju nauczycielskiego czy poprzedniej lekcji. Dziś znów ktoś zaśmiał się z jej żartu, kilkoro uczniów błysnęło zachwytem i zrozumieniem, ktoś pochwalił i zaraz po tym ktoś próbował zranić dla utrzymania równowagi we wszechświecie. W myślach inkantowała „nie daj się, nie daj się, nie pękaj!” Bezimienna wyruszyła w stronę auta. Wypadły jej papiery z teczki. Wredny wiatr złośliwie rozwiał je dookoła. Do auta wsiada się prawą nogą, ale sprzęgło trzeba przydepnąć lewą by ruszyć. Wtedy Bezimienna zobaczyła swoje odbicie. Nie w lusterku, ale w logo swojego auta na kierownicy. Ukazała jej się niesamowicie zniekształcona twarz. Przypomniała o istnieniu lewej stopy i sporadycznej, wyrastającej z impetem, nienawiści do samej siebie. Ta irracjonalna nienawiść napędzana przez te chuje i pizdy świata!

- A chuj! Zrobię im na złość i nazwę ich dziś pieszczotliwie peniskami i cipuszkami. Na wisienkę na torcie, przydepnę ich prawym gazem do dechy. Wejdę do łóżka tak jak z niego wstałam. Nogą prawą. No bo kto mi kurwa zabroni?


If you use your words as a weapon
Then as a weapon, I'll shed no tears.

poniedziałek, 23 września 2013

Najodważniejsi.

- Wszyscy żyjący ludzie pełzający po ziemi są tchórzami – wydalone z szeregu wielu myśli zdanie, które wypłynęło na wierzch podczas jednej z kąpieli Bezimiennej. Kąpiel to dziwny proces chemiczny czyszczący ciało z toksyn i brudów dnia, jednocześnie powodujący wydostanie się przez pory trujących myśli, niekiedy dolanych z płynem kąpieli goryczy i pretensji. Strumienie gorącej wody potrafiące odprężyć ciało, ale spinające myśli. Bez możliwości ponownej ucieczki, Bezimienna poddaje się kolejnemu dramatycznemu monologowi swojego życia zanurzając się we wrzątku pretensji do ludzi i świata. Dziś nie będzie się dotykać, poznawać mapy swojego ciała na nowo, stwierdzi, że jest ona powszechnie nudna i geografię cielesności odłoży na półkę.

Dziś plaga tchórzostwa osiągnęła apogeum. Nie żyjemy w czasach wielkich wartości, sytuacji bez wyjścia, niewyobrażalnych poświęceń. Nie wiszą nad nami groźby wojen, totalitaryzmu, utraty najbliższych wskutek naszej bezsilności. Nie możemy mieć do nikogo pretensji prócz do samych siebie, bo cokolwiek w życiu tracimy jest rezultatem kolizji lenistwa, niepotrzebnych udręczeń, a według Bezimiennej, przede wszystkim tchórzostwa. Bezimienna jest w tym kiepska, ale stara się jak może w dni takie jak ten schować wszechogarniająca pogardę do świata ludzkiego. Gdyby człowiek był zdolny do modyfikowania własnego gatunku, Bezimienna nie spoczęłaby dopóki nie wymyśliłaby człowieka niemal perfekcyjnie odważnego. Naukowcy ciągle bawią się genami, częściami ciała, organami, krwią, bezskutecznie ganiając za przyczynami i zwalczaniem chorób. Bezimienna wierzy, że większość chorób ciała wynika z utrapień duszy, więc to czym powinnyśmy się zając to leczeniem przede wszystkim naszych wad, które czynią nas tchórzami w drodze do relatywnego szczęścia czy chociażby dobrobytu duszy i życia w zgodzie ze samym sobą.
Zmuszeni do życia w czasach czyniących z nas istoty ahistoryczne trudno nakreślić obraz wyrazistego Everymana XXI wieku. Jesteśmy tworem tłumu i mediów. Bezimienna podziwia osoby na tyle odważne, potrafiące przyznać, że jesteśmy reprezentantami generacji NIC. Nieważne jak bardzo podepniemy się pod hipstera, dresa, lewicowca, prawicowca, katola, ateisty to i tak pozostaniemy pokoleniem mało mięsistym. Nawet w obranych poglądach nie jesteśmy stali czy odważni, targani jak chorągiewki na wietrze podążające w kierunku południa zmieniających się trendów. „Dziś będę przeciw aborcji, ale za tydzień zmienię zdanie, bo to takie postępowe”.

W wieczór taki jak ten, Bezimiennej nie mieści się w głowie wiele ludzkich sprzeczności. Ogarnia ją uderzająca fala złości. Dlaczego ludzie boją się mówić o tym, co boli, boją się nie mieć poglądów, boją się przyznać, że przegrywają, boją się ujawnić, że broń Boże, może nie są szczęśliwi, boją się kochać, boją się tęsknic, wiernie przywiązywać, ale najbardziej w całej galaktyce słów i zdarzeń Bezimienna nie może znieść strachu przed prawdą. Dla Bezimiennej najpiękniejszy człowiek to nie ten ubrany w wyszukane marki, zapaćkany toną skompleksowanego make-upu, ale ten z zaczerwienionymi oczami po płaczu lub kiepsko przespanej nocy z tęsknoty za kimś. Najodważniejszy jest ten, kto nie ukrywa łez, ten kto potrafi się przytulic i przyznać, że potrzebuje. Odważnie jest potrzebować, prosić, dziękować, przepraszać i prosić o więcej.

Jednak najodważniejsi są martwi. Poddani eutanazji i samobójcy. Zwłaszcza grupa druga. Bezimienna myśli o wszystkich topielcach, wisielcach, rozerwanych na torach, z kulą kalibru totalnej niechęci życia w skroni. Bezimienna czasami zastanawia się czy ten pulsujący ból w skroni nie ma jej czasami doprowadzić do skraju wytrzymałości, musi wtedy mocno ucisnąć źródło bólu by bolało mniej. Ucisnąć, żeby bolało mniej. Bezimienna zastanawia się nad nieprzypadkowością tego zjawiska doboru słów. Zacisnąć na szyi pętlę by życie już nie bolało, zacisnąć płuca w bezdechu pod wodą by nie zalewać się już łzami, wcisnąć się pod pociąg, rozwalić mózg o ścianę bronią palną. Do Bezimiennej powraca traumatyczne wspomnienie i do dziś odbijające się od niego pytanie: jak bardzo musi bolec życie by zawisnąć na własnym pasku na klamce? Ilu osób w historii ludzkości bolało tak bardzo? Ile takich czaszek Hamlet chwyciłby w rękę wypowiadając nieśmiertelne „być albo nie być?” ?

Bezimienna polewa się w wannie wrzątkiem, obserwuje jak skóra paruje, gotuje bolesne myśli, odważne myśli. Zanurza twarz pod wodą. Nie oddycha. Nie oddycha. Nie oddycha. Please, please, please.
Wyłania się na powierzchnię. Nie jest odważna. Bezimienna uczyniłaby ze swojej śmierci ostatnią lekcję poglądową. Wie dokładnie kto by za nią płakał, kto by przyszedł na pogrzeb, kto by nigdy nie zapomniał, kto by nigdy nie wybaczył, kto by na zawsze tęsknił, wiedziałaby, że pewnego dnia nikt by już nie przyszedł na jej grób. Zachłysnęła się myślą, że będzie żyć dalej czy tego czasami chce czy nie. Wystarczy jej fantazja. W niej umierała już stokrotnie, leżała w trumnie bez ruchu, widziała szlochy najbliższych.


Kto choć raz nie umarł w myślach, ten nigdy nie żył. Kto choć raz nie umarł w myślach, ten tchórz.

czwartek, 12 września 2013

Opowieśc o Bezimiennej.

- Czuję się jak kupa. Czuję się jak gówno – zwróciła z siebie bezdźwięcznie Bezimienna opierając się uporczywie sile grawitacji biurka, które rozkosznie i bezpruderyjnie flirtowało z jej głową, bezczelnie nawoływało do romansu w obecności siedemnastu siedmioletnich świadków!

Nie, Bezimienna nie była pedofilką. Bezimienna jest nauczycielką i właśnie dziś niepojęty w swej dobroci los obdarzył ją dwoma przesranymi przypadłościami jednocześnie: migreną i okresem. W skutek czego Bezimienną wyrwało ze snu o 4 rano Morze Czerwone i dziwka migrena, którą próbowała udusić poduszką 6 godzin wcześniej, a ta dalej sobie bezczelnie oddycha i żeby tego było mało, rozkręciła też imprezę w brzuchu. Dziwka, zwana powszechnie migreną, oprócz tego, że dosyć często gościła w prawej skroni Bezimiennej, to dodatkowo zapraszała zawsze zdzirki-motylki, które słodziuchno trzepotały skrzydełkami w brzuchu denatki powodując odruchy, delikatnie mówiąc, wymiotne.
- Byleby przetrwac do 6:30 – wtedy imprezkę dziwki i zdzirki przerwie budzik i Bezimienna ruszy szturmem do łazienki by wyszykować się do pracy i po drodze wstąpi do sklepu, gdzie oprócz tabletek, przyjmie puszkę Coca-Coli. Ta dobra ciocia najskuteczniej zalewa zdzirki-motylki. To kolejny dzień kiedy Bezimienna żałuję, że i jej mamunia nie wypisze zwolnienia ze szkoły z powodu bólu głowy i „niedysponowania” życiem.

Bezimienna jechała jeszcze z jednym zmartwieniem do pracy w kolejny wrzesień jej pracowniczej egzystencji. Mianowicie, etymologia jej bezimienia. W prawdzie już dawno nauczyła się wykorzystywać swoje bezimię jako punkt zaczepienia zainteresowania swoją osobą, ale nie znosiła regularnie pojawiających się stłumionych podśmiechujków.
- Wiecie jak mam na imię? Jestem pewna, że nikt z was takiego imienia nie słyszał! O milion mogłabym się założyć!
Zawsze znajdzie się młodociany dorosły, który wyssał z obiadów przy stole niekochającej się rodziny sarkazm i opryskliwość w skutek czego krzyknie z przekąsem na lekcji:
- Pani przecież nie ma miliona!
- Miałabym już zasranych milionów kilkanaście – burknęła pod nosem, bo mniej więcej tyle razy dowodziła dzieciom, że nie znają bezimienia Bezimiennej. Chciałaby móc powiedzieć, że jej rodzice, gdy się urodziła zakochali się w niej bez pamięci i jej widok zaparł im dech w piersi, że nie chcieli by ktokolwiek, kiedykolwiek wyśmiewał się z imienia ich córeczki i wymyślał durne rymy do niego. Chciałaby zobaczyć jak dzieciom zapalają się w oczach iskry zainteresowania, gdy opowiada im, że rodzice uważali ją za wyjątkową od dnia narodzin, dlatego nadali jej równie unikatowe imię. Jednak jej matka, gdy kiedyś zapytana skąd wzięło się bezimię Bezimiennej usłyszała jedynie ogłuszające, uderzające prosto w serce chłodne zdanie: nie mieliśmy żadnego pomysłu i w dupie to w sumie mieliśmy. To był dzień, w którym mała Bezimienna postanowiła sama sobie wyrobić imię, które wyróżni ją spośród innych.

Wrócmy jednak do dnia krążącego wokół kupy, gówna i dupy.
- Czuję się jak kupa, czuję się jak gówno. Bezimiennej nie obchodziła ubogość wybranej frazy. Była wręcz pewna, że wiele osób w danej chwili wisząc nad swoimi biurkami ludzkiego bezsensu licho mamroczę pod nosem te same słowa. Pomyślała, że mogłaby nawet o tym napisać piosenkę i jakieś totalne beztalencie mogłoby ją wypromować na hit „I feel like shit” w rytmie podobnym do „All day, all night, what da fuck?”

Czemu akurat kupa, gówno? Przecież o ile ktoś wierzący w reinkarnację, nie będący w poprzednim wcieleniu kupą gówna nie jest w stanie stwierdzić jak to jest czuć się tą, jakże powszechną w życiu ludzkim, substancją. Wbrew pozorom jest to dość bogate stwierdzenie i może się łączyć w wiele kombinacji i związków frazeologicznych. Ba! Zmieniać stan skupienia i kolory też. Kupa. Gówno. Sraka. Sraczka. Biegunka. Dwójka. Posiedzenie. Nie wchodź tam lepiej. Kupa gówna. Kupa śmiechu.

- Przesrane! O czym ja myślę!? – wszelkie dywagacje, dygresje i skróty myślowe osiągające niebywałe proporcje to trudne do wydalenia przypadłości Bezimiennej. Czas wychylić głowę z tyłka i zobaczyć czy któreś z dzieci nie potrzebuje pomocy. W końcu w tym roku przybiegła do pracy z postanowieniem, że nie będzie przyprowadzać własnego smrodu do pracy i nie będzie przerzucać na, Bogu ducha winne, dzieci swoich zasranych problemików. Dorzuci do tego większą systematyczność, motywację, pasję i zorganizowanie i żadne dziecko nie będzie musiało wiedzieć, że pani ze względu na niezapowiedzianą wizytę dziwki i zdzirki czuje się jak rozlazła, ściekająca, nie mogąca się niczego utrzymać kupa.

Zatem Bezimienna wstała i wytłumaczyła jednej małej duszyczce, że white to kolor naszych zębów (w pełni świadoma, że to wierutne kłamstwo, bo przynajmniej jedna czwarta składu duszyczek ma zęby koloru smoły); jednak ta duszyczka nie była jeszcze splamiona uszczypliwościami i nie ugryzła Bezimiennej kąśliwą uwagą, że nawet ona nie posiada białych zębów, bo takie mają jedynie ludzie z reklamy Colgate albo przerobieni w fotoszopie.

Dzieci – w środowisku szkolnym winni być nazywanymi uczniami – przyjmują jednak wiele form i łączą się z wieloma konotacjami. Diabły. Szatany. Plankton. Szarańcza. Bachory. Pijawki. Drapieżniki ogółem. Słownik Bezimiennej przewidywał łagodniejsze definicje. Misiaki. Kochani. Diabołki. Aniołki. Robaczki. Niekiedy zaledwie Ciołaski.

Bezimienna należy do dramatycznie wymierającego gatunku. Gatunek ten, to ludzie kochający swoją pracę. Bezimienna niezliczoną ilość razy słyszała zdanie „Ty to kochasz tę robotę” umoczone w pretensji, zawiści i zazdrości. W chwili, gdy usłyszała, że jej bezimię nic nie znaczy, obiecała sobie, że cokolwiek w życiu będzie robiła, uczyni z tego misję i zostanie w pamięci osób, które dotknie. Słowem, charakterem, temperamentem, pasją czy szczerością.

Dziś jednak nastał dzień z dupy. Obroty zwolniły. Język bardziej kąśliwy. Odbija się nieprzyjemnie własną żółcią marudzenia. Kąciki ust trochę opadły. Bezimienna wychodzi z pracy jako ostatnia. Gasi światło. Obraca się i rzuca okiem na to duszne, śmierdzące pomieszczenie wypełnione jeszcze echem gdakania koleżanek z pracy, które za pasję obrały sobie oczernianie wszystkich zamiast nauczanie. I uśmiecha się. Do myśli przetrwania i dumy. Dziś pokazała Misiakom, że nie muszą umieć czytać by rozpoznać nazwy kolorów. Widziała ich nieśmiało pęczniejącą dumę. Była przekonana, że jeszcze nikt nie pokazał im jak to jest cieszyc się z własnego sukcesu, dlatego kazała im zacząć klaskać. Misiaki zdziwione pytają dla kogo te oklaski. Bezimienna odpowiedziała : „Dla Was moi Drodzy, bo jestem z Was dumna”. Znów obezwładniła ją miłość do swojego zawodu. Więc smród dnia do końca jej nie złamał. Poskładana w jedną całość. Tu się nastawi. Tam zaklei gipsem odporności.

Wsiadła w samochód. Widziała nadlatującego ptaka i serce zaczęło jej bić szybciej. Bezimienna zawsze na drogach okraszonych lasem panicznie bała się, że potrąci jakieś zwierzę. Zawsze uważnie obserwowała linię drzew i wypatrywała pary lśniących oczu, a stopę trzymała w pogotowiu w pobliżu hamulca. Bezimienna nie zniosłaby skrzywdzenia niewinnej istoty. I dziś trajektoria lotu ptaka przewidziała zderzenie z impetem z maską jej auta.

- Zamordowałam ptaszka! – krzyknęła tonem gotowym na najwyższą karę pozbawienia wolności.


- Ten ptak już nigdy na nikogo nie nasra – domyślała po chwili.

środa, 4 września 2013

Głośne NIE dla szkolnej depresji!

Słynny profesor Zimbardo (co dziwi mnie, że wygłasza zdania na temat polskich szkół) bije na alarm, że spośród 5 milionów uczniów, które rozpoczęły naukę w polskich szkołach, milion z nich miało lub ma objawy depresji. Do tych objawów mają należeć lęki, obniżone nastroje i utrudniony kontakt z rówieśnikami.

Depresja ma być skutkiem efektu odrzucenia, a jego prowodyrem są rodzice, koledzy, a zdaniem profesora Zimbardo, przede wszystkim nauczyciele, w szczególności ci, którzy sprawiają, że jedni uczniowie czują się gorsi od innych, wyśmiewający się ze słabości uczniów, podkreślający porażki, a nie sukcesy.
Nie przeczę – istnieją nauczyciele, którzy jako taktykę „motywacji” wybrali wyśmiewanie się na forum z uczniów, którzy niekoniecznie przypadli im do gustu. Tacy nauczyciele są żałośni, maluczcy, sfrustrowani życiem i pracą, wyładowujący swoje lęki na słabszych – uczniach. Wstyd mi być stawianą obok takich. Są oczywiście przypadki uczniów, którzy niesamowicie świadomie załażą nam za skórę i czynią sobie wyprowadzenie nauczyciela z równowagi za cel w życiu, więc wtedy się „odgryzamy”, ale takiego ucznia nasze uszczypliwości nie ruszają, na pewno nie powodują zaniżenia samooceny czy depresji.

Dla mnie, NIC NIE TŁUMACZY UBLIŻANIA UCZNIOWI.

Zastanówmy się może co innego powoduje u dzieci lęki, obniżone nastroje i utrudnione kontakty z rówieśnikami.

Według innych angielskich psychologów w dzisiejszych czasach bombardowania nadmiarem informacji wytworzył się tzw. FoMO, zwłaszcza wśród młodzieży (z ang. Fear of Missing Out – strach, że coś tracimy), który jest podłożem uzależnienia od Internetu. Mnóstwo ludzi budzi się z lękiem, że coś ich ominie, ważny news, dlatego pierwszą czynnością rano nie jest mycie zębów, ale odpalenie komputera i Facebooka czy innego serwisu informacyjnego (ewentualnie robimy te dwie czynności jednocześnie – myjemy zęby logując się do naszego wirtualnego życia). Młodzież nie potrafi rozstać się z komputerem, nieustannie sprawdza profile znajomych, uaktualnia swoje zdjęcia i wpisy, poznając osobę, wyszukuje ją w sieci i zaprasza do znajomych. Brak dostępu do sieci doprowadza do szału, powoduje stany depresyjne i sprawia często, że wydaję nam się, że ktoś do nas dzwoni lub napisał SMSa odczuwając tzw. fantomowe wibracje telefonu.

Przychodząc do szkoły widzę stres dzieci nie przed nowymi lekcjami, obowiązkami, zmianami nauczycieli, ale tym czy ktoś aby nie nabył przez wakacje nowszego smartfona, większego tableta, oryginalniejszego plecaka, czy nie był na bardziej wymyślnych wakacjach albo czy nie jest w tyle z nowościami muzycznymi, filmowymi czy facebookowymi wybrykami. Dzieci stwarzają niesłychane historie by upodobać się innym.
Czy ja jako nauczyciel i obserwator rzeczywistości karcę ich za to? Ostrzegam, uzmysławiam, że istnieje świat poza grami komputerowymi i Facebookiem, ale jednocześnie adaptuję się do postępującego świata technologii używając jej do kontaktu i zadań domowych online.

Jednak pytanie jakie zadaje każdej klasie po powrocie z wakacji to nie gdzie byli, co widzieli czy jakie filmy obejrzeli, ale pytam czy ktoś przeczytał jakąś książkę. Nic nie łączy tak jak empatia i poczucie, że widzi się więcej niż nauczyciela, dlatego ja przygotowałam dla uczniów prezentację multimedialną przedstawiającą moje wakacje – spędzone w dużej mierze na świeżym powietrzu ze stosem książek i psem i kotem pod ręką do głaskania. Nie po to by im pokazać, że to, że ich spędzanie większości wakacji w rzeczywistości wirtualnej jest gorsze, ale dlatego by uświadomić, że radość może być taka sama z życia, gdy choć na chwilę wylogujemy się ze źródła naszych kompleksów, zawiści i zazdrości.

 Nikt nie lubi generalizowania, więc ja zgłaszam sprzeciw i wypisać się chcę z grupy rzekomo tych nauczycieli powodujących u dzieci depresję. Rozumiem, szkoły to łatwy cel źródła wszelkich zaburzeń dzieci, ale nie jedyny. Może to ten Internet? Może to brak akceptacji poza murami szkoły również? Brak przytulania, szczerego uśmiechu, nieudawanej radości na widok drugiej osoby, zwykłej szczerości?

Przez chwilę pomyślałam, że wchodząc w tym roku dla klas pierwszych postaram się zachować dystans i być tym poważnym nauczycielem budzącym respekt. Jak zachować powagę przed grupką dzieci wyrastających na nieco ponad metr z uśmiechami rozpuszczającymi serce, które widać, że czekały jak na szpilkach by poznać ich panią od angielskiego? Jak nie uśmiechnąć się szczerze, gdy malutki Przemcio mówi : naplawdę pomyślała pani, ze jestem fajny i gzecny chłopak? To ja już nie będę z nim lozmawiał… Jak nie trwać przy swoich metodach, gdy idąc na drugi dzień korytarzem gromada pierwszaków rozpromienia się uśmiechem i chórem krzyczy HELLO! widząc, że mknę korytarzem?

Może dzieci mają objawy depresji, bo za mało się je przytula i poświęca uwagi? Jak nie wierzyc w leczniczą moc przytulania, gdy znająca mnie już 3 lata Ala siedząca dziś w ostatniej ławce z bardzo smutną miną spotyka się ze mną wzrokiem i widzi, że uśmiecham się do niej, bo widzę coś jej jest i chcę ją rozchmurzyć, ona opuszcza głowę i dalej tonie w swoim smutku. Na chwilę spuszczam głowę by wypełnić dziennik i ktoś mnie nagle przytula od tyłu. Nie musiałam się odwracać, wiedziałam, że wtula się we mnie Ala. Nie wiem jakim cudem i kiedy tak cicho przebiegła całą salę, ale obracam się i pytam „wszystko w porządku Kochanie? Wyglądałaś na strasznie smutną, stało się coś?” – „Już mi lepiej”. Może to nie ja, może to nie uśmiech, może to nie przytulenie, ale Ala się uśmiechnęła i już nie była smutna, przesiadła się do pierwszej ławki, gdzie zawsze jej miejsce.

Nie wiem czy tak jak mówią, gdy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat, ale ja na pewno. I gdy ja się śmieje, śmieją się wszystkie dzieci…


Depresji na moich lekcjach mówię głośnie NIE!