wtorek, 23 września 2014

Starcie nowego ze starym.

Stronię od telewizji. Unikam wszystkich „Szkół”, „Trudnych spraw” i „Dlaczegów ja” – zwraca je moje intelektualne ja. Palec ucieka jak oparzony od stacji nadających bloki reklamowe. Oglądając każdy mecz Mistrzostw Polski w Piłce Siatkowej bardzo przeklinałam nie na stracone punkty, ale papkę serwowaną przez reklamy. Niestrawność intelektualna zapewniona od pierwszych minut! Każda reklama nakazywała nabycia usług internetowych, tabletu, telefonu bądź innego „ułatwienia” komunikacyjnego dzisiejszych czasów. Upośledzenia komunikacyjnego, rzec powinnam.

Pamiętacie Zaczarowany Ołówek? My, pokolenie lat 80-tych i wstecz, wyrastaliśmy na niczym więcej jak skromnym marzeniu wyczarowania czegoś Zaczarowanym Ołówkiem. Bujaliśmy się na trzepakach skromnych obrotów marzeń. Nie byliśmy bezczelni w wymaganiach. Do dziś pamiętam pierwszego pluszaka z trochę wyłupiastymi oczami. Rosnąc ujrzałam, że to chyba jeden z najbrzydszych misiów jakie istniały. Jako dziecko jednak, wytarmosiłam go bezwarunkową miłością wynosząc na piedestały. Pamiętam pierwszą gitarę, płytę CD, pierwsze przeczytanie książki. Lata 80-te, ich owocami dzieci nadziei, urodzeni między porozumieniami sierpniowymi a obradami Okrągłego Stołu. Te lata miały swój zapach. Dzieciństwo smakowało tak wyraźnie, miało tak dotkliwe powierzchnie, liczne siniaki i zadrapania, historie do przechwałek na podwórku. Sprzęty pachniały. Pamiętacie zapach przegrzanego odkurzacza? Rozgrzanego telewizora? Widzicie opiłki kurzu w powietrzu, gdy oglądacie na projektorze bajki przesuwane po niepowtarzalnych slajdach wielkości pudełka od zapałek?

 A telefon stacjonarny? Posiada ktoś jeszcze taki? Dzwoni jeszcze prócz natrętnych telefonicznych domokrążców, którym się już nawet zadków ruszyć nie chce, by prawdziwie zachęcić klienta? Kiedyś telefon miał swoją specjalną półkę w domu. Rozmowy godzinami nie umniejszały potęgi słów. Nie rzucaliśmy słów na wiatr. Nie „odhaczaliśmy zaliczonego” spotkania w postaci rozmowy przeprowadzonej w biegu między jedną a drugą czynnością. Kiedyś podkradało się słuchawkę. Rozmowa przez telefon była czymś arcyważnym. Dziś nasze telefony są smart, by nas ogłupić. Telefon to też odtwarzacz muzyki, notatnik, aparat, radio, gazeta, powie Ci jak wywabić plamę z czerwonego wina i jak upiec chleb. Upośledził czynności, które potrafiliśmy kiedyś wykonać sami. Co gorsze, czynności, które dzielic można było z drugą istotą ludzką.  Ekrany coraz większe, piksele zaraz za nimi, ostrość obrazu mająca oddać autentyczność rzeczywistości. Technologia zakłada, że niedowidzimy natury dookoła, oferuje nadperfekcję z góry zakładając, że chcę więcej, wyraźniej, ostrzej niż widoki za oknem.

Zaczarowany Ołówek się nie wypisał. My go już nawet nie wyciągamy. Wyobraźnia ledwo przędzie, gdy jesteśmy bombardowani ofertami z reklam, billboardów, telefonów czy telewizorów. W przesycie możliwości nie umiemy ustalić priorytetów. Im więcej nabywamy, tym więcej budujemy barykad nas od siebie oddzielających. Jak wygodnie powiedzieć, że informacja o tym kto, jaką dziś piosenkę wysłuchał, jaki film obejrzał, za jaką książkę chwycił jest wystarczającym kontaktem i zwalnia nas z przyjemności spotkań w cztery oczy. Mój telefon praktycznie nie dzwoni. Chyba, że to natrętna telefonia komórkowa, z którą nie mam nawet podpisanej umowy lub uczeń odwołujący korepetycje. Ostatnio skontaktowała się ze mną koleżanka z podstawówki; taka, z którą nie pójdziesz już na kawę, ale chętnie zatrzymasz się między półkami sklepowymi na dłuższą pogawędkę. Zadzwoniła z zapytaniem czy otworzyłabym jej dziecko na naukę. Zanim się zorientowałam minęła prawie godzina, a ja zaczynałam kolejną lekcję. Rozmawiałyśmy o wszystkim. Słowa ważyły, miały kilogramy wartości, odciążały zmęczenie fizycznie, podnosiły na duchu. Telefon posłużył za telefon, a nie wymieniarkę informacji.

Przepraszam, ale dlaczego zdjęcia stały się źródłami informacji zamiast źródłem wspomnień? Ilu z nas sięga do folderów, wyciąga je na kolana i wspomina? Podczas jakichkolwiek spotkań rodzinnych, zawsze staram się przekonać do obejrzenia starych kaset wideo bądź fotografii. Nic nie doprowadza nas do łez śmiechu, tak jak nasze przyzwyczajenia i wygląd z dzieciństwa. R. obrażony stojący wiecznie w kącie. Słodki D. oblizujący całe dzieciństwo z ust gumy Mamba. Komicznie nawiedzona I. ściskająca kota i wiecznie podśpiewująca. Wymądrzająca się O. i wiecznie zgrywający dorosłego S. ze swoimi zrywami szalonych pomysłów. Mamy to wszystko na niewyraźnych fotografiach, źle wykadrowanych, nie do końca dobrze uchwyconych, ale idealnie trzymających dane chwile w garści, które wymagają ciągle dopowiedzeń i odnawialnych opowieści. Dzisiejsza wyrazistość i częstotliwość zamyka mi usta. Nie musimy nic tłumaczyć, informacja przekazana, lans odhaczony. A w razie gdyby informacja na zdjęciu była niejasna, magicznym krzyżykiem możemy dodać wysyp słów, które upewnią nas w tym, co widzimy na załączonym obrazku. #nigdytegoniepojmę.

A szkoła, szacunek i autorytety? Żaden nauczyciel nie dawał mi linijką po łapach, by musieć wzbudzić szacunek i chęć do nauki, a mimo to nie musiałam być zmuszona by usiąść do biurka. Dziś dziecko mnie pokopało, popchnęło i wrzasnęło na mnie. Dowiedziałam się, że w przedszkolu wbił pani widelec w rękę, gdy go zdenerwowała. Wczoraj, gdy koleżanka zapytała uczennicę czy ćwiczy w domu logopedię, bo to ważne, usłyszała, że to pani jest od tego by z nią ćwiczyć. Uczenie angielskiego wybrałam dawno temu, gdy dorastaliśmy w pewności, że znajomość języków otworzy nam granice świata. Wplatanie w lekcje filmu, piosenki, gazety czy historii królów czy ciekawych miejsc udowadniało przejęcie przedmiotem i uczniami oraz pasji nauczyciela. Moim korepetytorem było MTV. Akcentu uczyły piosenki Madonny czy Celine Dion albo seriale. Nie chciałam by jakiekolwiek obce słowo mnie ominęło z obawy, że nie nazwę tych wszystkich wielkich spraw świata. Moi rodzice nie przeganiali nas od telewizora, bo zorientowali się, że gapienie się na bajki Tom’a i Jerry’ego czy Kaczor’a Duffy’iego jest równie kształcące jak tłumaczenie geometrii. „I think I saw a pussycat!” , „What’s up Doc?”. Oglądanie telewizji było najlepszą formą chłonięcia języka, który z kolei był naszą drogą na Zachód.

Nie jesteśmy już krajem wychodka wschodniej Europy. Bieda za płotem nie jest już nasza. Raczymy się zagranicznym słońcem, luksusem hoteli. Ledwo pamiętamy co to wystawianie w kolejkach, niedostatek dóbr, kupowanie na kartki. Tradycyjność kogla-mogla zastąpiliśmy wyszukaniem parasolki w dystyngowanie wyglądającym drinku. Zaczarowany Ołówek malował nam kiedyś wielkie marzenia. Chcieliśmy zaprowadzić pokój na świecie, projektować ubrania na najważniejsze światowe wybiegi, przewodniczyć prosperującej firmie, zostać liderem w swojej dziedzinie. Wyrastaliśmy w otoczeniu idoli i wzorców, orientowaliśmy się w polityce chętnie, nie wybieraliśmy na karcie głosowania mniejszego zła, ale dokonywaliśmy świadomego obywatelskiego wyboru reprezentanta naszych nadziei na przyszłość. Dziś Zaczarowany Ołówek łamie się co rusz, gdy włączamy telewizję i śledzimy batalię klaunów w pokojowych czasach, którzy postanowili wybrać politykę jako karierę zawodową. Nie ma już polityki, jest tylko sztuka performancu i pseudo skandalu.

Można wręcz powiedzieć, że żyjemy snem, który sobie wyśniliśmy. Ale śpimy w domach czy mieszkaniach na kredycie, pod kołdrą sprezentowaną przez kogoś, wśród mebli wziętych na raty. Dzwonimy z telefonów firmowych, jeździmy autami służbowymi, za benzynę płaci czasem pracodawca. Nie zbieramy oszczędności, oplatamy się długami. Pozornie idziemy „na swoje”, a nadal żyjemy tak naprawdę „na krechę”. Zanim nasze własności faktycznie staną się nasze, będziemy na emeryturze i może zanim zamkniemy oczy na wieki, spojrzymy na życie faktycznie nasze. Nasi rodzice „nie zbijali majątku” czy „nie dorabiali się kokosów”. Oni gromadzili majątek życia. Pieli się powoli po drabinie. Każdy nowo nabyty przedmiot był swoistym zwycięstwem. Samochód mógł być uszkodzony, lądował w naprawie i wyjeżdżał lśniący. Wakacje nie były all inclusive, miło było, że w ogóle razem. Moja matka otrzymuje 600zł emerytury. Tyle państwo jej płaci za szóstkę wykształconych dzieci, które zarabia na państwo, płaci podatki, bierze raty, a owoc naszego żywota i tak zje ZUS. Dlatego koniec końców, jestem piekielnie dumna, że niedawno sprawiła sobie pokryte rdzą Tico. Nikt nie zmył z jej twarzy dumy i dziecięcej radości. Moja mama nie umie włączyć komputera, napisać ani odczytać smsa, chwała jej za to. Ale można powiedzieć, że odpicowała sobie brykę. Kupiła białe kołpaki, nowe pokrowce na siedzenia, preparaty przeciw rdzy, a Tico lśni. Ona zdobyła swój majątek, nie rozłożyła go na wieczne oddanie. Wzięła go pełnymi garściami i korzysta ile może, wsiadając za kółko po tylu latach przerwy, jakby to było wczoraj.

Moje pokolenie na zawsze pozostanie już nowoczesne i staroświeckie. Analogowe i cyfrowe. Z high definition i zaśnieżonym, czarnobiałym obrazem. Globalne i lokalne. Patriotyczne i apatyczne zarazem. Z poczuciem obowiązku wobec wyznaczonych zadań i walczącą w nas emancypacją, która woła o bunt wobec istniejących norm. Jeśli nie dokonujesz wewnętrznej i zewnętrznej transformacji co parę lat, zostajesz w tyle. Obciachem jest nie wyprowadzić się już w trakcie  studiów, nie kupić chociaż najdrobniejszego grata i nie zamieszkać w kawalerce lub na pokoju w mieszkaniu studenckim.




Ja dziś krzyczę, bo widzę, że morze możliwości się przelewa, tworzy powodzie, nie zapewnia tratw, dzięki którym moglibyśmy się znów do siebie zbliżyć. Nie widzimy machających białych flag w oddali, skupiamy się na swoich przebitych kilometrach, włączamy GPS, Endomondo i pokazujemy światu ile osiągnęliśmy. Informujemy, ale nie koegzystujemy. W świecie wirtualnej interaktywności, ta ludzka odmiana obumiera. Tak samo jak nasze relacje międzyludzkie, na które najlepszym rozwiązaniem jest rozwód. „Wytrzymywali” nasi rodzice i dziadkowie, my żyjemy w przeświadczeniu o ciągłej odnawialności i tego, że w morzu możliwości, czeka na nas lepsza wersja naszych pragnień. Słowo ostateczność zastąpiliśmy odnawialnością. „Kocią łapę” zastąpiły „związki partnerskie”.

Zmieniło się nazewnictwo, ale pragnienie wypływające z wewnątrz pozostaje takie samo. Panicznie obawiamy się starości. Najbardziej tej przeżytej w samotności. Ta wizja nigdy nie była tak realna, jak teraz, kiedy żyjemy w czasach kół ratunkowych, wyjść awaryjnych, lepszych wersji siebie, niedotrzymanych obietnic i odnawialnych przysiąg.

„Kupujemy dziś, bo rachunek przyjdzie jutro. I dopóki mamy otwarte linie kredytowe, stać nas na wiele, na wszystko. Poza odwagą wejścia do pustego pokoju i budowania z niczego.” (Paulina Wilk „Znaki Szczególne”)



Tęskniąc za prostotą świata, relacji i ludzi. 

4 komentarze:

  1. Pięknie napisane... Ja pielęgnuję jednak w sobie tę "staroświeckość" i nie mam zamiaru się tego wstydzić :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uff, cieszy mnie, że nie popadam jednak w paranoje, ale te różnice są widoczne i można za tym co było zatęsknic!:)

      Usuń
    2. Bardzo za jestem!
      Nienawidzę ogłupiających nas technologii dookoła. Nie rozumiem i nie chcę rozumieć, czym się różni LCD od plazmy, ajfon od srajfona, porażka tych czasów. Ludzie się zachłysnęli fejsukiem, hejtowaniem, czatowaniem, seksem w kamerkach.
      Rzygam na to.
      Wyrzygałaś to za mnie. Dziękuję <3 :*

      Usuń
  2. Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń