Stronię od telewizji. Unikam
wszystkich „Szkół”, „Trudnych spraw” i „Dlaczegów ja” – zwraca je moje
intelektualne ja. Palec ucieka jak oparzony od stacji nadających bloki
reklamowe. Oglądając każdy mecz Mistrzostw Polski w Piłce Siatkowej bardzo
przeklinałam nie na stracone punkty, ale papkę serwowaną przez reklamy.
Niestrawność intelektualna zapewniona od pierwszych minut! Każda reklama
nakazywała nabycia usług internetowych, tabletu, telefonu bądź innego
„ułatwienia” komunikacyjnego dzisiejszych czasów. Upośledzenia komunikacyjnego,
rzec powinnam.
Pamiętacie Zaczarowany Ołówek?
My, pokolenie lat 80-tych i wstecz, wyrastaliśmy na niczym więcej jak skromnym
marzeniu wyczarowania czegoś Zaczarowanym Ołówkiem. Bujaliśmy się na trzepakach
skromnych obrotów marzeń. Nie byliśmy bezczelni w wymaganiach. Do dziś pamiętam
pierwszego pluszaka z trochę wyłupiastymi oczami. Rosnąc ujrzałam, że to chyba
jeden z najbrzydszych misiów jakie istniały. Jako dziecko jednak, wytarmosiłam
go bezwarunkową miłością wynosząc na piedestały. Pamiętam pierwszą gitarę,
płytę CD, pierwsze przeczytanie książki. Lata 80-te, ich owocami dzieci nadziei,
urodzeni między porozumieniami sierpniowymi a obradami Okrągłego Stołu. Te lata
miały swój zapach. Dzieciństwo smakowało tak wyraźnie, miało tak dotkliwe
powierzchnie, liczne siniaki i zadrapania, historie do przechwałek na podwórku.
Sprzęty pachniały. Pamiętacie zapach przegrzanego odkurzacza? Rozgrzanego
telewizora? Widzicie opiłki kurzu w powietrzu, gdy oglądacie na projektorze
bajki przesuwane po niepowtarzalnych slajdach wielkości pudełka od zapałek?
A telefon stacjonarny? Posiada ktoś jeszcze
taki? Dzwoni jeszcze prócz natrętnych telefonicznych domokrążców, którym się
już nawet zadków ruszyć nie chce, by prawdziwie zachęcić klienta? Kiedyś
telefon miał swoją specjalną półkę w domu. Rozmowy godzinami nie umniejszały
potęgi słów. Nie rzucaliśmy słów na wiatr. Nie „odhaczaliśmy zaliczonego”
spotkania w postaci rozmowy przeprowadzonej w biegu między jedną a drugą
czynnością. Kiedyś podkradało się słuchawkę. Rozmowa przez telefon była czymś
arcyważnym. Dziś nasze telefony są smart, by nas ogłupić. Telefon to też odtwarzacz
muzyki, notatnik, aparat, radio, gazeta, powie Ci jak wywabić plamę z
czerwonego wina i jak upiec chleb. Upośledził czynności, które potrafiliśmy
kiedyś wykonać sami. Co gorsze, czynności, które dzielic można było z drugą
istotą ludzką. Ekrany coraz większe,
piksele zaraz za nimi, ostrość obrazu mająca oddać autentyczność
rzeczywistości. Technologia zakłada, że niedowidzimy natury dookoła, oferuje
nadperfekcję z góry zakładając, że chcę więcej, wyraźniej, ostrzej niż widoki
za oknem.
Zaczarowany Ołówek się nie
wypisał. My go już nawet nie wyciągamy. Wyobraźnia ledwo przędzie, gdy jesteśmy
bombardowani ofertami z reklam, billboardów, telefonów czy telewizorów. W
przesycie możliwości nie umiemy ustalić priorytetów. Im więcej nabywamy, tym
więcej budujemy barykad nas od siebie oddzielających. Jak wygodnie powiedzieć,
że informacja o tym kto, jaką dziś piosenkę wysłuchał, jaki film obejrzał, za
jaką książkę chwycił jest wystarczającym kontaktem i zwalnia nas z przyjemności
spotkań w cztery oczy. Mój telefon praktycznie nie dzwoni. Chyba, że to
natrętna telefonia komórkowa, z którą nie mam nawet podpisanej umowy lub uczeń
odwołujący korepetycje. Ostatnio skontaktowała się ze mną koleżanka z
podstawówki; taka, z którą nie pójdziesz już na kawę, ale chętnie zatrzymasz
się między półkami sklepowymi na dłuższą pogawędkę. Zadzwoniła z zapytaniem czy
otworzyłabym jej dziecko na naukę. Zanim się zorientowałam minęła prawie
godzina, a ja zaczynałam kolejną lekcję. Rozmawiałyśmy o wszystkim. Słowa
ważyły, miały kilogramy wartości, odciążały zmęczenie fizycznie, podnosiły na
duchu. Telefon posłużył za telefon, a nie wymieniarkę informacji.
Przepraszam, ale dlaczego zdjęcia
stały się źródłami informacji zamiast źródłem wspomnień? Ilu z nas sięga do
folderów, wyciąga je na kolana i wspomina? Podczas jakichkolwiek spotkań
rodzinnych, zawsze staram się przekonać do obejrzenia starych kaset wideo bądź
fotografii. Nic nie doprowadza nas do łez śmiechu, tak jak nasze
przyzwyczajenia i wygląd z dzieciństwa. R. obrażony stojący wiecznie w kącie. Słodki
D. oblizujący całe dzieciństwo z ust gumy Mamba. Komicznie nawiedzona I.
ściskająca kota i wiecznie podśpiewująca. Wymądrzająca się O. i wiecznie
zgrywający dorosłego S. ze swoimi zrywami szalonych pomysłów. Mamy to wszystko
na niewyraźnych fotografiach, źle wykadrowanych, nie do końca dobrze
uchwyconych, ale idealnie trzymających dane chwile w garści, które wymagają
ciągle dopowiedzeń i odnawialnych opowieści. Dzisiejsza wyrazistość i
częstotliwość zamyka mi usta. Nie musimy nic tłumaczyć, informacja przekazana,
lans odhaczony. A w razie gdyby informacja na zdjęciu była niejasna, magicznym
krzyżykiem możemy dodać wysyp słów, które upewnią nas w tym, co widzimy na
załączonym obrazku. #nigdytegoniepojmę.
A szkoła, szacunek i autorytety?
Żaden nauczyciel nie dawał mi linijką po łapach, by musieć wzbudzić szacunek i chęć
do nauki, a mimo to nie musiałam być zmuszona by usiąść do biurka. Dziś dziecko
mnie pokopało, popchnęło i wrzasnęło na mnie. Dowiedziałam się, że w
przedszkolu wbił pani widelec w rękę, gdy go zdenerwowała. Wczoraj, gdy
koleżanka zapytała uczennicę czy ćwiczy w domu logopedię, bo to ważne,
usłyszała, że to pani jest od tego by z nią ćwiczyć. Uczenie angielskiego
wybrałam dawno temu, gdy dorastaliśmy w pewności, że znajomość języków otworzy
nam granice świata. Wplatanie w lekcje filmu, piosenki, gazety czy historii królów
czy ciekawych miejsc udowadniało przejęcie przedmiotem i uczniami oraz pasji
nauczyciela. Moim korepetytorem było MTV. Akcentu uczyły piosenki Madonny czy
Celine Dion albo seriale. Nie chciałam by jakiekolwiek obce słowo mnie ominęło
z obawy, że nie nazwę tych wszystkich wielkich spraw świata. Moi rodzice nie
przeganiali nas od telewizora, bo zorientowali się, że gapienie się na bajki
Tom’a i Jerry’ego czy Kaczor’a Duffy’iego jest równie kształcące jak
tłumaczenie geometrii. „I think I saw a pussycat!” , „What’s up Doc?”.
Oglądanie telewizji było najlepszą formą chłonięcia języka, który z kolei był naszą
drogą na Zachód.
Nie jesteśmy już krajem wychodka
wschodniej Europy. Bieda za płotem nie jest już nasza. Raczymy się zagranicznym
słońcem, luksusem hoteli. Ledwo pamiętamy co to wystawianie w kolejkach,
niedostatek dóbr, kupowanie na kartki. Tradycyjność kogla-mogla zastąpiliśmy
wyszukaniem parasolki w dystyngowanie wyglądającym drinku. Zaczarowany Ołówek
malował nam kiedyś wielkie marzenia. Chcieliśmy zaprowadzić pokój na świecie, projektować
ubrania na najważniejsze światowe wybiegi, przewodniczyć prosperującej firmie, zostać
liderem w swojej dziedzinie. Wyrastaliśmy w otoczeniu idoli i wzorców,
orientowaliśmy się w polityce chętnie, nie wybieraliśmy na karcie głosowania
mniejszego zła, ale dokonywaliśmy świadomego obywatelskiego wyboru reprezentanta
naszych nadziei na przyszłość. Dziś Zaczarowany Ołówek łamie się co rusz, gdy
włączamy telewizję i śledzimy batalię klaunów w pokojowych czasach, którzy
postanowili wybrać politykę jako karierę zawodową. Nie ma już polityki, jest
tylko sztuka performancu i pseudo skandalu.
Można wręcz powiedzieć, że żyjemy
snem, który sobie wyśniliśmy. Ale śpimy w domach czy mieszkaniach na kredycie,
pod kołdrą sprezentowaną przez kogoś, wśród mebli wziętych na raty. Dzwonimy z
telefonów firmowych, jeździmy autami służbowymi, za benzynę płaci czasem
pracodawca. Nie zbieramy oszczędności, oplatamy się długami. Pozornie idziemy „na
swoje”, a nadal żyjemy tak naprawdę „na krechę”. Zanim nasze własności
faktycznie staną się nasze, będziemy na emeryturze i może zanim zamkniemy oczy
na wieki, spojrzymy na życie faktycznie nasze. Nasi rodzice „nie zbijali
majątku” czy „nie dorabiali się kokosów”. Oni gromadzili majątek życia. Pieli się
powoli po drabinie. Każdy nowo nabyty przedmiot był swoistym zwycięstwem.
Samochód mógł być uszkodzony, lądował w naprawie i wyjeżdżał lśniący. Wakacje
nie były all inclusive, miło było, że w ogóle razem. Moja matka otrzymuje 600zł
emerytury. Tyle państwo jej płaci za szóstkę wykształconych dzieci, które
zarabia na państwo, płaci podatki, bierze raty, a owoc naszego żywota i tak zje
ZUS. Dlatego koniec końców, jestem piekielnie dumna, że niedawno sprawiła sobie
pokryte rdzą Tico. Nikt nie zmył z jej twarzy dumy i dziecięcej radości. Moja
mama nie umie włączyć komputera, napisać ani odczytać smsa, chwała jej za to.
Ale można powiedzieć, że odpicowała sobie brykę. Kupiła białe kołpaki, nowe
pokrowce na siedzenia, preparaty przeciw rdzy, a Tico lśni. Ona zdobyła swój
majątek, nie rozłożyła go na wieczne oddanie. Wzięła go pełnymi garściami i
korzysta ile może, wsiadając za kółko po tylu latach przerwy, jakby to było
wczoraj.
Moje pokolenie na zawsze
pozostanie już nowoczesne i staroświeckie. Analogowe i cyfrowe. Z high
definition i zaśnieżonym, czarnobiałym obrazem. Globalne i lokalne.
Patriotyczne i apatyczne zarazem. Z poczuciem obowiązku wobec wyznaczonych
zadań i walczącą w nas emancypacją, która woła o bunt wobec istniejących norm. Jeśli
nie dokonujesz wewnętrznej i zewnętrznej transformacji co parę lat, zostajesz w
tyle. Obciachem jest nie wyprowadzić się już w trakcie studiów, nie kupić chociaż najdrobniejszego
grata i nie zamieszkać w kawalerce lub na pokoju w mieszkaniu studenckim.
Ja dziś krzyczę, bo widzę, że
morze możliwości się przelewa, tworzy powodzie, nie zapewnia tratw, dzięki
którym moglibyśmy się znów do siebie zbliżyć. Nie widzimy machających białych
flag w oddali, skupiamy się na swoich przebitych kilometrach, włączamy GPS,
Endomondo i pokazujemy światu ile osiągnęliśmy. Informujemy, ale nie koegzystujemy.
W świecie wirtualnej interaktywności, ta ludzka odmiana obumiera. Tak samo jak
nasze relacje międzyludzkie, na które najlepszym rozwiązaniem jest rozwód. „Wytrzymywali”
nasi rodzice i dziadkowie, my żyjemy w przeświadczeniu o ciągłej odnawialności
i tego, że w morzu możliwości, czeka na nas lepsza wersja naszych pragnień.
Słowo ostateczność zastąpiliśmy odnawialnością. „Kocią łapę” zastąpiły „związki
partnerskie”.
Zmieniło się nazewnictwo, ale
pragnienie wypływające z wewnątrz pozostaje takie samo. Panicznie obawiamy się
starości. Najbardziej tej przeżytej w samotności. Ta wizja nigdy nie była tak
realna, jak teraz, kiedy żyjemy w czasach kół ratunkowych, wyjść awaryjnych,
lepszych wersji siebie, niedotrzymanych obietnic i odnawialnych przysiąg.
„Kupujemy dziś, bo rachunek
przyjdzie jutro. I dopóki mamy otwarte linie kredytowe, stać nas na wiele, na
wszystko. Poza odwagą wejścia do pustego pokoju i budowania z niczego.” (Paulina
Wilk „Znaki Szczególne”)
Tęskniąc za prostotą świata,
relacji i ludzi.
Pięknie napisane... Ja pielęgnuję jednak w sobie tę "staroświeckość" i nie mam zamiaru się tego wstydzić :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńUff, cieszy mnie, że nie popadam jednak w paranoje, ale te różnice są widoczne i można za tym co było zatęsknic!:)
UsuńBardzo za jestem!
UsuńNienawidzę ogłupiających nas technologii dookoła. Nie rozumiem i nie chcę rozumieć, czym się różni LCD od plazmy, ajfon od srajfona, porażka tych czasów. Ludzie się zachłysnęli fejsukiem, hejtowaniem, czatowaniem, seksem w kamerkach.
Rzygam na to.
Wyrzygałaś to za mnie. Dziękuję <3 :*
Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń