niedziela, 9 marca 2014

Moja prywatna "Karta Dań".

Jestem smakoszem. Tak, chyba tak mogę siebie określić.

Lubię „smaczne” życie, osoby, intensywność, coś co wyostrza zmysły, przeszywa na wskroś. Lubię dbać o wrażenia, silne, wyraziste, warte zapamiętania i utrwalenia. Przeplatać codzienność zdarzeń z wyjątkowością by czerpać przyjemność z jednego i drugiego i doceniać obie wartości.

Chyba nie mam cierpliwości do „pieprzenia trzy po trzy”, do „walenia kotka za pomocą młotka”. Jeśli rozmowa to taka, w którą inwestuję swoją „własność intelektualną” i wkładam SIEBIE, a nie tylko listę rzeczy wykonanych w minionym tygodniu. Jeśli osoby w moim życiu to te na zawsze, a nie na dwie sekundy. Jeśli dotyk, to przeszywający na wskroś, jeśli pocałunek to namiętnie odciskający się w pamięci, jeśli przytulenie do będące przewodnikiem ciepła po całym ciele i duszy.  

Lubię też zatem „treściwie” i „smacznie” zjeść. Dlatego niekiedy zabieram się na randkę zmysłów z nowym smakiem kulinarnym. Nigdy się wtedy nie spieszę. Próbuję na początku wszystkiego osobno, witam się z każdą potrawą osobno, przeżuwam dokładnie, przełykam powoli, pozwalam smakom rozpłynąć się w całym przewodzie pokarmowym. Z nowym jedzeniem witam się skrupulatnie, z należytym szacunkiem, tak jak z nowo poznaną osobą. 

Jeśli muzyka to zdecydowanie różnorodna, ale zawsze idealnie dopasowana do nastroju czy wymogów sytuacji czy towarzystwa. Muzyka to pokarm dla duszy, nastrojów, ciała i umysłu. To niewidzialna ręka przyjaciela podnoszącego nas z chodnika, albo ręka spychająca nas z ostrego klifu niepowodzeń tygodnia. W każdym bądź razie, oczyszcza. Karmi moje zmysły i przemyślenia jak wyszukana kolacja w wykwintnym towarzystwie. Nie ma dnia bym nie znalazła kolejnej pozycji na moim muzycznym „menu” i nie dodała jej do listy „potraw”.

Jeśli filmy to oczywiście również wszelkiej maści, bo w końcu by docenić kino dobre, trzeba też czasami sięgnąć do tego gorszego. Jednak przede wszystkim takie, które przenosi mnie od razu w zawiłości własnego umysłu, tworzy natychmiastowy dialog w mojej głowie. Kino takie, które mnie pochłania, które sprawia, że w pewnym momencie oglądania uderza mnie moja własna mina odbita w ekranie monitora, oznaczająca, że film mnie „wchłonął”. Kino prowokujące do przemyśleń i budzące gamę skojarzeń i odnoszące się do kubków smakowych umysłu i serca. Takie, które zaraz po seansie wylewa ze mnie monolog mnie samej.

Jeśli książka to serwująca słowa skomponowane we wciągające językowe przystawki, dania główne i desery. Książka, w której odciska się osobiste pióro autora. Książka wciągająca nie tylko fabułą, ale oryginalnym językiem, znakiem rozpoznawczym autora. Jednego dnia mogę przeczytać fantastykę przeznaczoną dla młodego czytelnika, by na drugi dzień przenieść się w ciężkostrawne meandry czyjejś podświadomości rozbierające nas ze wstydu, ciasnych ram i szuflad, w które wciska nas społeczeństwo. Z książką witam się równie dystyngowanie jak z jedzeniem. Dotykam, wącham, pieszczę, przytulam, rozkładam na kolanach, pochłaniam. Nie bywam tak cierpliwa jak z jedzeniem, bo często pożeram je po pierwszych kęsach.  

Jestem wybredna? Wymagająca? Przesadna? Jestem swoim własnym szefem kuchni doznań i przeżyć? Czy po prostu wiem, co lubię, czego chcę, w czym gustuję? Nie jestem łatwym człowiekiem, podobno ciężkim. 

Ale też podobno: „Jeśli jest wspaniała, nie będzie łatwa, jeśli jest łatwa, nie będzie wspaniała. Jeśli jest tego warta, nie poddasz się, jeśli się poddasz, nie jesteś jej wart. Prawda jest taka, że każda osoba Cię skrzywdzi, dlatego musisz znaleźć taką, która jest warta cierpienia”.

Jakakolwiek odpowiedź, wsiadając w auto i po raz kolejny wyruszając w poszukiwaniu kolejnych smaków dla swoich zmysłów smakosza, uśmiechałam się do siebie jak zawsze mijając szereg wiatraków, gdy nagle zza chmur wyjrzało słońce. Dawało mi znów zielone światło, że mam spędzić miło dzień. Szwendałam się po sklepach bez konkretnego celu. Celem było zadbanie o siebie. Miałam nieokreśloną ochotę na garderobą, snułam się zatem szukając inspiracji dla odświeżenia wieszaka. Chciałam sukienkę, chciałam kurtkę, może płaszcz, długi, krótki, botki, szpilki, trampki, torebkę, torbę, sweterek, bluzkę opinającą ciało, bluzkę luźną. Chodziłam pytając siebie w czym będę dobrze wyglądać. Odpowiedź była prosta, bo wyglądać można dobrze we wszystkim, zależy jak się ktoś w czymś czuje. Skończyłam „obchód” pytając siebie na co ja mam dziś ochotę, nikt inny, w czym ja się poczuję sobą. Odłożyłam sukienkę, sięgnęłam zatem po obcisłe czarne spodnie, do tego biała koszulka z krwisto-czerwonymi przygryzanymi kobiecymi ustami i tak poczułam się piekielnie smakowicie. Znów uśmiechnęłam się sama do siebie.

Uprzednio siedziałam w restauracji serwującą wyrazistą i wyśmienitą kuchnię. Romansowałam z daniem uśmiechając się znów sama do siebie pod nosem. Uśmiechając się do obsługi lokalu, jak zawsze wyraźnie komplementując ich dobrą kuchnię i dziękując za nowe doznania kulinarne. Siedziałam i uśmiechałam się do siebie, co obyczajowo uznaje się przecież za domenę człowieka z lekka niezrównoważonego psychicznie. Czasami żałuję, że nie jestem pełnoprawnym wariatem, mogłabym śmiać się publicznie sama kiedy bym chciała, miałabym prawo do nagłej depresji kiedy mi się żywnie podoba, do zerwania się do biegu i obracania w kółko i śpiewania na głos chodząc po sklepach samotnie. Dużo się w ten weekend uśmiechałam do siebie. I uderzyło mnie znów. Niestrawne uczucie, że moje codzienne „dania” są bezustannie doprawianie przyprawą samotności, która zmusza uśmiechać się tylko do siebie, bo obok na siedzeniu nie siedzi nikt. Dosłownie i w przenośni.   

Przytulam się zatem muzyką. Ta piosenka mnie zawsze dosłownie obejmuje.

It literally, EMBRACEs me.




„oh, won’t you embrace me?”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz