poniedziałek, 15 września 2014

FAKTyczny zbiór mojej duszy.

Poranki są najokrutniejsze. Dezorientujące. Tulące chłodem i budzące dźwiękiem wyobcowania. Noce są łaskawsze. Do snu tuli wieczór poprzedzony i ukołysany pracą do zmierzchu i fizycznym zmęczeniem. Tlące się myśli, które w czasie wolnym wypalają się w podświadomości i zazwyczaj nie dawały spać, nie mają czasu się zaiskrzyć. Zapałki są zbyt mokre od potu wysiłku dnia minionego. To poranki. Bezwzględne poranki. Gdy wybudzam się ze snu, który śmieje mi się w twarz i sprawia, że przez chwilę nie wiem gdzie na suficie leży kres jawy a sennej zmory. Jeszcze przed sekundą mordował mnie jakiś szaleniec, ratowałam świat przed zagładą, spadałam w otchłań, doprowadzał do szewskiej pasji uczeń w szkole albo ktoś całował mnie po szyi zniecierpliwienia i cielesnego wygłodzenia i już prawie dochodziłam…dryń, dryń! Budzik, czas wstawać do nowego dnia. Bezlitosny poranek. Coraz ciemniejszy, coraz chłodniejszy, a tuż przed nim sen, który przed chwilą kreował inną rzeczywistość. A za nim policzek wymierzony lodowatą wodą by zmyć całą gamę porannej fali przemyśleń, które zazwyczaj kryła za sobą noc tuż przed snem. Zegar biologiczny przestawił czas. Tik tak, tik tak. Dziś życie chodzi na wspak.



Widzicie? Tam naprzeciw? Ja też nie. Nikt nie siedzi. To tylko hipsterskie krzesło z napisem „za niezwyczajne życie” mające zachęcić…właśnie, do czego? Jeśli do zapijania życia, które nie jest dla nas wystarczająco niezwyczajne, to jak najbardziej mogę na tym krześle siedzieć. Sączę czerwone wino i chłonę szczegóły powoli otwierając naczynia myślonośne. Pasją mojego podniebienia, jest wypróbowanie nowych smaków, zatem uprzednio odwiedziłam kawiarnię, z której uciekałam gdzie pieprz wypala, bo ani kawa nie dościgała jej reklama, a pan na boso przerażał swoją brodą wymądrzania. Następnie łosoś, fasolka szparagowa i puree. Wątpliwej jakości w niezasłużenie zapełnionej restauracji. Nie uraczyłam ich swoją dłuższą obecnością po posiłku. Żadna ściana nie była przyjazna. Pobiegłam czym prędzej do otwartych przestrzeni by usiąść na wcześniej już wspomnianym krześle niezwyczajnego życia. Tak bardzo niezwyczajne i sztuczne, że piekielnie zatęskniłam za tym zwyczajnym.

Jestem obserwatorem. Rzeczywistości, zwłaszcza tej ciągle ulegającej zmianom. Bo jak dojrzeć zmiany w sobie i do nich dążyć, gdy nie widzi się tych dookoła. Porównania wyglądają zza każdego rogu, aż proszą się o słowne ożywienie i wspomnienie.

STOP! Pobawmy się. W fakty udowadnianie przez upartą konsekwencję obserwacji i czynu.

Faktem pierwszym jest, gdy do każdego i wszystkiego podchodzisz z uśmiechem, to jakość usługi i kontaktu wzrasta. Wsiadając do taksówki, czeka cię zniżka, za uśmiech lepszy niż napiwek, tobie jako deser zostaną podane przemyślenia z ciekawych obserwacji samego taksówkarza. Jedzenie w restauracji zostanie przyniesione prędzej, a znużona pracą ekspedientka ubierze swoją twarz w uśmiech ulgi, gdy do zwykłego „dziękuję” dodasz proste przymiotniki jak „uprzejmie, ślicznie, bardzo”, patrząc przy tym sprzedawcy prosto w oczy. Dziewczyna, która przed chwilą kłóciła się przez telefon z chłopakiem, który potraktował ją jak śmiecia, poczuje się choć ciut lepiej, gdy poczęstujesz ją uśmiechem wyrozumiałości i odrobiny współczucia, broń Boże litości. Nie można przecenić siły uśmiechu.

Wspomniany wcześniej mężczyzna poruszający się na boso, jakby chcąc wyeksponować swoją elokwencję ilością brudu pod stopami, podczas nota bene biznesowego spotkania, obudził we mnie ochotę krzyku „co ja tu robię, co się dzieje?!”



Faktem drugim jest, gdy spacerujesz w rytmie Banks i rozpuścisz do tego włosy, masz gwarantowane milion spojrzeń mężczyzn i kobiet. Niepotrzebny dekolt, spódniczka, obcasy. Jedynie ta prosta pewność i kobiecy pazur w chodzie.

Nie jest jednak źle. Przebłyski człowieczeństwa me oczy też uświadczyły. Szczera radość wytęsknienia przy spotkaniu przyjaciółek, gdy co kilkanaście minut dołączała do spotkania każda następna. Chwilę później rozlegają się brawa, które dezorientują lekturę mojej książki. Chłopak oświadczył się dziewczynie. Niczym niezmącony entuzjazm i wzruszenie na twarzy, same wywołały uśmiech i na mojej duszy sentymentów. Myślę: „E. Ty niewidzialna, a życie dookoła ciebie się toczy.” Kiedy przyjdzie czas na moje? Gdzie moje łzy pozytywnego wzruszenia? Gzie moje kwiaty? Gdzie wino nalane przez kogoś innego niż przez siebie samą? Gdzie moje wielkie TAK?




Faktem trzecim jest, gdy zmieniasz tempo i zaczynasz spacerować lub opierasz głowę zmęczenia o szybę pociągu w rytmie np. Sam’a Smith’a , dostajesz innego rodzaju spojrzenia i atencję. Przyciągasz smutkiem. Wtedy zdarza się, raz na milion świetlnych lat, że ktoś mi podaruje uśmiech, gdy go potrzebuję. Może słyszy nostalgiczny śpiew mojej duszy w wyrazie twarzy, a nie tylko ze słuchawek? Pragnę w to wierzyć.  Dobrze tulić nieznajomych spojrzeniem uwagi i uśmiechu. Nigdy nie wiesz jak bardzo tego w danej chwili potrzebują.

Zwykła sobota uderzyła mnie świadomością bycia częścią minionej generacji. Pokolenia Wieczorynki polskiej. Bawił nigdy niezłapany zając przez wilka. Usypiał Miś Uszatek. Marzeniem był Reksio. Kochałam „widzenie kotecka”. Generacja podgrzewania wody do kąpieli grzałką w zielonym, blaszanym wiadrze. Kąpieli i snu dzielonych z rodzeństwem w ramach oszczędności. Jedzenia szczawiu, kąpania się w błocie, próbowania piasku. Kupowania Coli „na miejscu”, która spadła do rangi kupowania piwa na miejscu przez ulicznych alkoholików.  

Faktem czwartym jest spokój i mniejsza agresja w powietrzu i słowna odkąd ojciec wyprowadził się na wieś by mieć bliżej pracy. Faktem jest, że dzięki temu mogę dbać bardziej o samoocenę i samopoczucie mojej mamy. Koniec z jej wieczną depresją. Zalewam ją ciepłym kakao i bułką z powidłami przyniesioną do seansu „Klanu”. Życie teraz jest nowelą bardziej przyjazną. Nie, nie tęsknię za ojcem. Fakt niepodważalny.

Generacja kaset wideo. Mało kto wie, że takową miałam w domu. Zapisywanie klientów w zeszycie i naklejanie numerów filmów na jaskrawo-żółtej nalepce. Urodziłam się w filmach. Pokolenia lodów o smaku dzieciństwa, które teraz są częścią kolejnej fali hipsterskich knajpek o całkiem pokaźnych dochodach. Nie bywałam za granicą, nie leciałam samolotem. Kiedyś naturalnym było dzielenie wszy, wspólnej ospy. Dziś to wstydliwa epidemia poddająca w wątpliwość kompetencje rodzica do zachowywania higieny swoich pociech.

Bezkonkurencyjnym faktem piątym jest ciągły ból towarzyszący pytaniu mnie o dzieci. „E. co z dziećmi?” – „Jak myślisz? Przecież wyobrażasz sobie mnie bez dziecka?” W końcu ktoś zapytał „Jak?”. „E. co zrobisz by mieć dziecko?” Ostatnio usłyszałam piękny komplement. „Dziecko, którego nie będziesz matką, straci niebywałą, bezwarunkową i oddaną miłość rodzica”. Tak, ten fakt ciągle wywołuje łzy, zwłaszcza, gdy bliżej mi wieku, w którym zajście w ciążę jest coraz trudniejsze. Przed przyjaciółką, która poinformowała mnie, że kolejna nasza znajoma jest w ciąży, a kolejna para znajomych się zaręczyła, nie musiałam udawać. „Kochana, to wszystko tak piękne wiadomości. Ale ja to zaraz w depresję wpadnę, na kolejną dobrą wiadomość”. Nie, ja naprawdę całkiem dzielnie daję sobie radę. Podnoszę się, gdy chwytam w ręce dziecko przyjaciółki, które widać, że mnie uwielbia. Opadam, gdy nie do mnie mówi „mama”.

Jestem częścią pokolenia kiedy ubierała mnie firma Mama i Tata z NIEograniczoną odpowiedzialnością. Nie przejmowałam się w najmniejszym stopniu marką, jakością, stanem używalności. Każdy ogromny sweter z truskawką nie był mi straszny. Jestem pokoleniem taniego wina, składania się na oranżadę. Wkradania się na ogrody działkowe, podpalanie z ciekawości trawy, podkradania z domu rzeczy potrzebnych do rozpalenia ogniska na niezamieszkałym podwórku. Pisanie węglem po ścianach opuszczonego budynku. Pociesza nieznacznie fakt, że dzieci mają w sobie jeszcze jakiś zmysł kolekcjonera, który niestety szybko obumiera. Zbierają chwilę kapsle, karteczki. Skaczą w gumę, gdy tylko widzę na przerwie, dołączam i udowadniam jaka to zabawa, która nigdy nie powinna zniknąć z podwórka. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakaś dziewczynka wyciągnęła gumę do skakania na przerwie…Poskakałabym w docenieniu prostot przeszłości.



Faktem szóstym i niezmiennym jest nieokiełznana wiara i pragnienie miłości. W ludzi wierzę mniej. Faktem jest, że rano nie budzi mnie budzik. Nie budzi mnie nic innego jak pragnienie zakochania bez pamięci. Bezgranicznego zaufania. Niezależnej zależności. Ciepła. Bliskości. Bezpieczeństwa. To tak odległe, że aż przeraża, że już nigdy nie natrafię na bilet do tej krainy. Dlatego:

Nie wiem,
Nie wiem co by się stało,
Co by się wydarzyło.
Lepiej nie budź.
Nie budź mojego pragnienia.
Schowałam je między kartki najgrubszej książki na ślepo, by nie wiedzieć gdzie po nie znów sięgnąć.
Potulnie śpi pod kołdrą kurzu zapomnienia.
Tak, kurz jest ulotny, łatwo go zdmuchnąć.
Dlatego proszę, nie budź.
Chcę spać.
Nie śnij mi się.

Bo, gdy już zdecydujesz się mnie obudzić, to nie możesz zniknąć. Będę wygłodniała. Zachłanna. Bo tęskniłam za tobą dłużej niż zamierzałam i jak już złapię, to nie wypuszczę.

Bo, gdy mam o co, walczę zażarcie.


Żarliwie wyglądam w przyszłość. W przyszłość spełnionych faktów, odbiegając od mitów.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz