W tle dla Ciebie:
https://www.youtube.com/watch?v=kYG0cUHQ_jo
Przyszła łaskawa. Budząca tak
wiele sprzecznych emocji jak polska polityka. Nienawidzona albo wielbiona.
Przyjmowana z otwartymi ramionami bądź obojętnie odrzucana. Zamykana na cztery
spusty. Wypatrywana i kojąca jak deszcz bijący o parapet. Sezon statusów i
memów o nadchodzącym zimnie. Tak. To ona. Jesień. Sezon mam krzyczących „Podkoszulkę
założyłaś?! Skarpetki grube masz?! Rękawiczek nie zapomnij! A parasol? Jak ty
się ubrałaś znowu!? Za zimno jest, zmarzniesz i zobaczysz!”
Dla mnie sezon docieplany,
herbaciany, jeszcze bardziej przytulany, jak najbardziej nie niechciany. Okres,
który jak żaden inny nie ugaszcza nas taką różnorodnością barw, a jednocześnie
surowością krajobrazu, który wydaje się wyludniony i opustoszały, a gdy idziesz
na spacer skrajem lasu czy łąki, spostrzeżony samochód na tej surowej połaci
jesieni wydaje się doklejony do krajobrazu jak sztuczna zabawka.
Dni krótsze, ale czy to źle, że
wcześniej można zapalić świece i mieć pretekst do wcześniejszego wskoczenia
pod koc, gdy tylko dopełnienie obowiązków pozwoli? Bezustannie z książką i
herbatą. Ludzie ciągle pytają skąd wynajduję na to czas, gdy jednocześnie
pracuje od rana do wieczora. Czas? Czasu mogę nie mieć na wyjazd za granicę czy
gdzieś głębiej w Polskę, bo weekend ma tylko dwa dni. Ale czas na siebie? Na
szukanie? Na odkrywanie? Na szukanie nowych słów, twórców, obrazów, filmów,
dźwięków? To nie czas. To chęci. To szukanie. Jak masz znaleźć skoro nie
szukasz? Jesień jednak nigdy nie była tak odkrywcza, głośna, wyrazista i pełna
barw odkąd jest Ona. Tak. To znowu o Nas. O Naszej jesienności.
Żadne spotkanie nie jest takie
same, nawet jeśli po czasie następuje jakaś powtarzalność czynności. Niekiedy
pracy jest tyle, że człowiek ani się obejrzy i już minęły dwa tygodnie, a
czasami rozłąka wlecze się jak tygodniowa ulewa jesienna, która ani trochę nie
przysparza sympatii tej porze roku.
Coś takiego było w tym poprzednim
weekendzie, że znów cieszyłam się na niego jak dziecko. Wszystko, każda minuta
i czynność było odliczeniem do soboty do godziny 11:31, kiedy to miała wyjść z
pociągu. Kiedy to znów wbiegnę na peron i będę prostować kręgosłup, wypinać
pierś, poprawiać włosy i zastanawiać się jak stanąć, by spodobać się Jej znów z
dystansu. I po raz kolejny zapomnę o tym zupełnie, gdy to ja ujrzę Ją kroczącą
z dystansu. Z perfekcyjnie rozwiewanymi włosami, dłońmi pierwszy raz zakrytymi
seksownymi rękawiczkami, w skórzanej czerni kurtki i stukających w oddali
obcasach. Znów nie będzie się śpieszyć, ciągnięta walizka i przewieszona
torebka na dłoni będą dodawać Jej wytworności, a nie ociężałości podróży. Ona.
Moja Dziewczyna, do której uśmiecham się z daleka choć jeszcze nie widzi. Którą
chwytam w pasie, całuję w usta „cześć Kochanie” na powitanie.
Tytuł klasyki kina „Wożąc Panią
Daisy” zmieniłyśmy na „Wożąc Panią A.”, i jak ja bardzo lubię to robić. A. nie
ma prawa jazdy, ale mi wcale nie przeszkadza mieć ten autentyczny zaszczyt
posiadania takiej pasażerki życia. Chłoniemy wszystko, co mijamy, informujemy
się o ciekawych kąskach krajobrazu, kontemplujemy jeśli coś Nas zmusi do refleksji.
Sobota bywa leniwa dla Jej wypoczynku po podróży. Ona wtedy ucina sobie
drzemkę, a ja siadam obok Niej i zazwyczaj czytam. Chciałabym móc pokazać Wam
wykradziony kadr Jej snu, bo wygląda wtedy tak pięknie, ale pewnie by mnie
zabiła, więc nie zaryzykuję;)) Gdy już nawet Jej wydłużony sen wywołuje
tęsknotę, wybudzam Ją powoli pocałunkami i pytam czy już wstanie i czy zrobić
Nam herbatę. Jej błogi uśmiech wtedy jest wart…Jest bezcenny. Nie potrafię go wycenić
ani odlać w rzeźbie słów.
Tęsknocie przed tym weekendem
towarzyszyło wzmożone pragnienie…To nieokiełznane jak milowy las. Wychodzące
nie wiadomo kiedy, czające się w kącikach wyzywającego uśmiechu, w przymrużonym
spojrzeniu. Kiedy to do ostatniej chwili nie wiem, że zaraz usiądzie mi na
kolanach okrakiem i zacznie rozpinać koszule i spodnie. Kiedy nie wiem, że
jeszcze tuż przed spotkaniem z kimś Ona da mi spełnienie, bo nie możemy wyczekać
nocy, która wydaje się tak odległa. Kiedy to po nocy przychodzi poranek nigdzie
Nas nienaglący i wyciskający z Nas ostatnie krople potu, które znów spływają mi
brzuchu i to jest równie podniecające jak jęk rozkoszy.
W niedzielę miałam dla Nas drobne
plany wyjazdowe. W obrębie 50 kilometrów od miejsca zamieszkania można odkryć przecież
niespotykane nowości terenu. Wybrałyśmy się zatem do gościńca szczycącego się
urokliwym ogrodem botanicznym i wyśmienitą kuchnią. Uraczyłyśmy się ostatnim
deserem zjedzonym na świeżym powietrzu w tym roku i spacerem pośród
wzrastającego chłodu jesieni. Żegnał Nas zachód słońca w tylnym lusterku i
niezliczone kilometry lasów i wzgórz.
W poniedziałkowy poranek wstałam
do pracy, a miłość czekała na mnie w łóżku po powrocie. Odliczałam każdą
godzinę przestępując z nogi na nogę, kiedy to wrócę i ucałuję Ją ponownie na
przywitanie po pracy. Wieczory spędzałyśmy na seansach filmów. Wybrałyśmy na
wstępie ten, którego obie wyczekiwałyśmy. W Jej objęciach nawet smutek smakuje
lepiej, a gdy po filmie scałowuje ze mnie łzy w milczeniu, a one nie przestają lecieć,
szeptem mówi mi, że mnie kocha, bo ja wiem, że Ona wie, że ten film zabolał
mnie z miliona osobistych powodów. W poniedziałek wyznaje mi również szeptem,
ze nie chce jeszcze wracać do domu, a ja i tak nie zamierzałam Jej puścić.
Lubię niespodzianki, choć tym
razem los nie zaskoczył mnie miło kiedy we wtorek zaskoczył mnie chorobą i
zatrzymał w domu na tydzień. Ścięło mnie z nóg, ale gdy w chorobie obok jest
Ona, nawet dolegliwości tak nie ciążą. Choroba była ekwiwalentem mniejszej
ilości mojej pracy, a więcej czasu z Nią, zatem czego chcieć więcej. Nic mnie
tak nie wzrusza, gdy w kadrach filmowych można ujrzeć czytające obok siebie
pary. Nie dziwota zatem, że wybrałyśmy na kolejny seans „Piękną i Bestię”, w
której to przecież Bella kocha się w książkach i jest oniemiała z zachwytu, gdy
Bestia pokazuje Jej ogromną bibliotekę. A my oniemiałe z zachwytu w swoich
ściśniętych na sobie ramionach oglądamy śmiejąc się jak dzieci z perypetii Pani
Imbryk i mojego ukochanego Bryczka. Lubię wtedy na Nas patrzeć w odbiciu monitora.
Chowa się tam miłość i sama wtedy czuję się kadrem ulubionego filmu. W czwartek
żegnałam Ją znów z ciężkim jak ołów sercem. Zawsze za mało czasu na ostatecznie
spojrzenie, przytulenie i pocałunek. Wracam do domu, wieczorem jak zawsze zaglądam do książki, a Ona znowu dla mnie zostawiła tam osobliwą kartkę i niebanalność słów wyznania miłości. Zawsze zostawia siebie po sobie u mnie. Kocham to. A gdy jest mi autentycznie źle bez Niej, wysyła mi swój jesienny wiersz o uczuciu do mnie, który odgania wszystkie złowieszcze liście i błoto żmudnej pracy.
Dziś wybrałam się na wieś z świeżo
odnalezioną muzyką w tle. Po chorobie potrzebowałam odetchnąć świeżą jesienią, porozmawiać
ze swoją tęsknotą, bo nagość jesieni jakoś przypomina dobitniej o tym, że
nigdzie w pobliżu Jej nie ma.
Patrzę w górę, dookoła, pod nogi,
nie omijam żadnego kierunku spojrzenia ani kroczenia po liściach jesieni.
Obserwuję swoje ukochane drzewa, które teraz nieśmiało pozwalają patrzeć na
swój powolnie postępujący negliż. Tutaj czuję Jej obecność najdobitniej.
Tutaj,
gdzie jesień praktycznie dotyka mnie cieleśnie, czuję, że gdyby jutra miało nie
być, gdyby mnie miało nie być, byłabym szczęśliwa już na wieki, bo zaznałam tej
największej, najważniejszej, wymazującej wszystkie poprzednie, miłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz