niedziela, 22 listopada 2015

Mowa nienawiści od ukochanych.

Hate crime. Zbrodnia nienawiści w postaci werbalnej, zwanej również mową nienawiści, lub fizycznej nienawiści. Wynikają zazwyczaj z ludzkiej niewiedzy, nieobalonych mitów i stereotypów na tle rasowym, orientacji seksualnej, niepełnosprawności, religii czy narodowości.
Zawsze byłam ich zagorzałą przeciwniczką. Ja, od dziecięcych lat, obrończyni uciśnionych, rycerka na straży wszelkich cnót i wielkich wartości.

Nigdy nie przestaję łapać się za głowę. Niby z wiekiem ideały powinny wygasać, rzeczywistość winna je weryfikować, policzkować, spychać do lamusa, spuszczać w rynsztoku ludzkiej obojętności i ignorancji. Siedzę i milczę, bo usilnie buduję wokół siebie mur, odgradzam się od lewej i prawej strony polityki, bo nie ma już nigdzie słuszności. Z opuszczonymi transparentami własnych przekonać, obserwuję jak obecna polska władza wykonawcza wciela w życie jedynie własną wizję państwa, nie pytając o to obywateli. Zamydliła oczy Polakom zmęczonym poprzednią władzą, podatnym na chwyty marketingowe i wpływy innych, przez co obecnie obserwujemy we własnym kraju naruszanie naszej demokracji i wolności przekonań oraz słowa.

Ze zgrozą chwytamy się za gardła patrząc na zbrodnie poza granicami, a nie trzeba daleko szukać, by dostrzec je na własnym podwórku. Kultura i polityka strachu zbiera swoje żniwa, gdy w szkołach słyszę i obserwuję jak najmodniejszą obrazą stają się wyzwiska "uchodźca, Arab, imigrant, muzułmanin", na domieszkę ciągle dorzuca się "pedała". Starsi nie są mądrzejsi od młodszych, gdy na ulicach mojego niewielkiego miasta, które już od kilku lat staje się przecież coraz bardziej multikulturowe, 24-latek napada na hinduskie małżeństwo wyzywając ich od Syryjczyków, jakby były to ogromną zniewagą, a nie określeniem narodowości zwykłego obywatela, pobity zostaje mąż, a rasistowskie komentarze pełne nienawiści mam wrażenie zostają niesprzątnięte na ulicach, rozgniecione w zgniłych liściach przecież nieoczekiwanie ciągle ciepłej, polskiej jesieni, wgryzają się w skórę i budują nielogiczne uprzedzenia wobec ludzi innej narodowości. Do małej mieściny, w której pracuje zawitał do szkoły mały Paul, którego afro amerykańskie pochodzenie myślałam nie przysparza mu kłopotów, bo przecież mamy takie rezolutne. Pomyliłam się, dowiedziałam się w piątek o dokuczliwych wyzwiskach, które mam zamiar porządnie uprzątnąć w najbliższy poniedziałek. Nie stać biernie, gdy zaczynamy tonąc w mowie nienawiści.  

Nigdy nie miałam zamiaru być lesbijką, która będzie kulić się w płaszczu idąc metr obok od swojej dziewczyny. W swoim życiu spotkałam się nie raz z mową nienawiści, rzadko fizycznym zbrodnią nienawiści, jedynie dwukrotnie, rzucanymi kamieniami i gałęzią rzuconą w moją stronę. Nigdy mnie to nie zniechęciło, zatem po udanej, romantycznej kolacji, naturalnie chwytając się za dłonie spacerowałyśmy po poznańskich ulicach, gdy zza pleców przechodząc przez ulice usłyszałam „odważne” wykrzyknienie: LESBY. Słowo, którego nie znoszę ponad wszystko. Obracam się i widzę parę metroseksualnych dwudziestoparolatków, rzucając w ich stronę złośliwie: PEDAŁY. Nie mieli odwagi nawet znów na Nas spojrzeć. Przeszłyśmy obok tego obojętnie, choć w środku zawsze coś się gorąco tli.  

Co mnie obchodzą obcy na ulicy, nie znamy się i pewnie nigdy więcej nie spotkamy, nie pozostaną w mej pamięci na dłużej. Mowa nienawiści boli najbardziej z kochanych ust. Lata obrony swoich przekonań. Nie, swojej orientacji nie nazwę przekonaniem, bo wpłynęło to we mnie jak naturalny obieg krwi, nie poczułam żadnego pioruna, który uderzył mnie nagle i obalił złą wiadomością. Kochanie kobiet objawiło mi się jako czysta dobroć i normalność. Obrażaj mnie ty nieznajomy typku na ulicy, który karmi się niezrozumiałą dla niego samego nienawiścią. Sprzątnę cię ze swojej planszy szybciej niż rzut kością wypadnie na zero, którym jesteś w moim życiu.

Ale nie ty, nie ty, moja droga przyjaciółko. Przyzwyczaiłam się, że czasem jeszcze muszę komuś bliskiemu jeszcze tłumaczyć, dlaczego nie zamierzam pójść z żadnym mężczyzną do łóżka, żeby się przekonać, co mnie omija i czy może nie zmienię zdania. Jakby orientację można było zmienić jak bieliznę na czystą.

Mam trzy najlepsze przyjaciółki. Równolatki, poznałyśmy się w liceum i twardo stoimy przy sobie do dziś. Byłyśmy świadkami swoich pierwszych miłości, pocałunków, rozczarowań, złamanych serc. Przed nimi pierwszymi zrobiłam coming out. Uczyły mnie, że nie cały świat jest nienawistny. Ścierały się nasze pot i łzy i pogodzenia po burzliwych kłótniach. Zawsze wracające do siebie.

Wszystkie trzy dotarły właśnie do punktu, w której stały się matkami. To taki awans przyjaźni, przeniesienie jej na inny poziom dojrzałości. Jeden syn, dwie córki, której jednej z nich zostałam matką chrzestną. Najlepszy dowód na przyjaźń, która postanawia uczynić z siebie rodzinę wybraną przez samego siebie. Znamy się jak łyse konie, powinnyśmy, prawda?

Dlaczego więc przyjaciółka, która jeszcze rok temu mówiła o niezbyt wielkiej chęci macierzyństwa, a dziś matką się zwąca, wymierza we mnie tak dotkliwy komentarz? W dniu, gdy odwiedzam ją z gratulacjami z drugą przyjaciółką i swoją chrześniaczką.

Przyjaciel rani jak kochanek, słowami tnie historię nas, która i tak już jest pełna ran i blizn. Czy przyjaciółka do dziś nie wie, że bycie lesbijką nie równa się świadomemu zrzeczeniu macierzyństwa? Nie zna mnie? Nie wie jak boli każde „ciociu”, zamiast „mamo”? Jak może wydawać tak surowe wyroki niesprawiedliwego sędziego? 

Jak mogła powiedzieć, że jestem niewdzięczną córką, która nie daje swojej matce wnuków? 

Dawno nie wprowadziłam celowo tak głuchej ciszy po tak dotkliwym komentarzu, nawet jeśli był pół-żartem, pół-serio. Druga przyjaciółka spojrzała tylko niezręcznie, bo wie jak całym sercem pragnę rozwoju życia pod własnym sercem. Jak łatwo wydawać osądy, gdy przekroczyło się linię mety, do której ja nigdy nie dotrę.

Scena końcowa po popołudniu wspólnie spędzonym, popołudniu podczas którego, moja maleńka H. nie odstępowała mnie na krok, przytulała, gdy czuła się niepewnie, ode mnie jadła obiadek, pytała, gdy czegoś nie rozumiała i chciała na „apa”. Ubieram ją i zakładam buty i nagle H. wyjątkowo czule się we mnie wtula. Przyjaciółka pyta H. „Bardzo kochasz ciocię, co?” – „Tak, baldzo!” – „tak, bo ciocia bardzo fajna jest” (bo mamą nie będzie … domyślała moja głowa).

Nie miałam siły komentować, walczyć, przypominać, że… dla dwóch spraw oddałabym prawą dłoń, słuch, powonienie, sprzedałabym duszę diabłu.

Za to, by Ona kochała mnie do końca świata i się ze mną zestarzała.

Za to, bym po którejś kolejnej upojnej nocy naszej miłości, mogła się obudzić i poczuć, że we mnie rozwija się owoc naszej miłości…




Bo tak. Przyjaciel rani jak kochanek, słowami tnie historię nas, która i tak już jest pełna ran i blizn. A ja? Płakałam jak dziecko w wannie. Bo żadna wykrzyczana „lesba” na ulicy, nie boli jak mowa nienawiści kochanej osoby. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz