środa, 29 stycznia 2014

Urodzinowy bełkot.

Pozwolicie, że ją ściągnę? Przy Was mogę, prawda? Nie obrazicie się, nie skarcicie, nie skrytykujecie?
Mogę już zdjąć tę maskę? Tego wieczoru, tego dnia? Mogę dziś być zgorzkniała troszkę, prawda? Dziś moje święto, więc pozwolicie mi? Choć na chwilę. Bo chyba zaraz eksploduje, bo tego wodospadu łez już nie mam gdzie pomieścić. Co się stało? Skąd to przylazło, przywlekło się jak grypa ze szkoły. Patrzę na notkę urodzinową zeszłego roku i w sumie przecież nic się nie zmieniło. Powinnam patrzeć równie barwnie na świat, a dziś coś się stało z moim dniem. Może, gdy pozwolę słowom płynąc, a palcom być przekaźnikiem splotu spontanicznych myśli to dojdę do tego. Albo utknę. Jakakolwiek droga i jej koniec, potrzebuję porozmawiać z kimś albo chociaż ze sobą.

Nie wiem czy kojarzycie, ale obecnie na ekranach kin wyświetlany jest film „Sekretne życie Waltera Mitty”. Walter to mężczyzna żyjący w swojej głowie. O większości spraw jedynie marzy, ale nigdy nie wciela ich w życie. Do każdej sytuacji dopowiada kolejną historię, upiększa ją, przekształca, ulepsza. To chyba mój odwieczny problem. Ciągle chce wierzyc, że ludzie potrafią więcej, lepiej, pełniej, głębiej i mocniej. I co? Ciągle, to się tylko rozczarowuję.

Po północy nie mogłam jeszcze zasnąć. Chyba nie lubię jednak dnia swoich urodzin. To dzień-wyliczanka. Ile w życiu przeżyłam, ile straciłam, ile zraniłam i zostałam zraniona. Ile razy mi serce pękło i czy właściwie się kiedykolwiek zabliźnia. To mimo wszystko, żałosne liczenie tego kto i w jaki sposób złożył Ci życzenia. Czy Facebook czy telefon. Bo nie szalejmy, nikt nie przyjedzie. Więc niczym Walter Mitty, zaczęłam uciekać w wyobraźnię. Po północy uderzyła mnie myśl, że nie mam w życiu nikogo, kto by nie mógł wytrzymać do rana i chciał mi złożyć życzenia tuż po północy. I wtedy zabrzęczał telefon. Jak żyletka rozciął świeżą ranę. I jak się kran odkręcił, to łzy nie przestały lecieć przez jakieś dwie godziny. Nie ma co, cudowna maseczka upiększająca na cały urodzinowy dzień w pracy.

Nie mogę narzekać. Nie powinnam. Dostałam masę naprawdę szczerych, napisanych od serca życzeń, którymi wielu ludzi udowodniło, że zna mój gust, a czasami nawet duszę. Zapomniało parę ważnych dla mnie osób. W pracy siedziałam od 8 do 20, więc kto miał mnie niby odwiedzić, nie powinnam mieć pretensji. Siedząc już ostatkami sił po 19tej czekając na rodziców podczas wywiadówki, usłyszeliśmy pukanie do drzwi. „Pani E. jest proszona”, oczy podkrążone, makijaż zostawiłam na którymś biurku, o które się opierałam ze zmęczenia. Myślę sobie „o nie, mój mózg już nie pracuje i nie obroni się sensownie przed żadną pretensją o ocenę”. Ale to stała moja ukochana uczennica. M. wyszła już ze szkoły, w której pracuję i jest w liceum, a pamiętała przyjść do mnie z życzeniami i czekoladą. Była najmilszą niespodzianką tego dnia oprócz 20stki śpiewających do granic pojemności płuc i chowających się z prezentem moich wychowanków.

Ale chciałam chociaż zjeść ciepły posiłek po powrocie i wypić swoje zdrowie. A siedzę z Wami, ze sobą tutaj i stukam w klawiaturę. Dzień, jak co dzień. Wiem, że nadrobię w weekend z paroma osobami, ale jestem tylko nadwrażliwym człowiekiem i potrzebuję zbliżenia. W taki dzień potrzebuję ludzi. A dzień zaczęłam i kończę łzami.

Cały dzień spędziła ze mną tylko jedna osoba. Niesamowita jest moc jednej osoby w naszym życiu. Osoby, która krążyła gdzieś dookoła i nagle życie, przypadek, odpowiedni czas sprawił, że ta osoba staje się Twoim serdecznym przyjacielem, którego dziwisz się, że nie kochałeś już wcześniej.

A. Ty wiesz, że mówię o Tobie, prawda?:) Dałaś mi dziś swój czas, cały dzień byłaś przy mnie, wiedziałaś kiedy mi przykro, przez kogo, dlaczego i ciągle miałaś dla mnie bukiet słów zamiast kwiatów, a to znaczy dla mnie więcej niż jakikolwiek inny gest czy prezent. Nie dostałam dziś ani jednego, nawet nie całe rodzeństwo złożyło mi życzenia. Ale nie szkodzi, Ty mi dziś pomogłaś bardzo. Kazałaś mi się cieszyc najbardziej z tego,” że mam siebie, jestem dobrym, fajnym człowiekiem, który nie ma sobie nic do zarzucenia i nie powinien oceniać innych, bo wierzysz, że karma do nas wróci. Powiedziałaś, że mało jest takich osób jak my, które są tak intensywne i mogą z siebie dać tak dużo,  uświadomiłaś mi, że ciągle jesteśmy zmęczone , bo bardzo dużo energii oddajemy innym, a wiele osób nie daje nic w zamian i musimy się niestety do tego przyzwyczaić i nabrać dystansu”, a teraz UWAGA! Zacytuję Ciebie w całości, bo ten fragment naszej rozmowy podobał mi się najbardziej J
łatwiej się cieszyć z tego, że nic się nie oczekiwało, a jest
niż płakać, bo się oczekiwało, a nie ma”
Wiesz, że po tych słowach rozpłakałam się w samochodzie w drodze z jednej lekcji na drugą. Katharsis, pomogłaś mi się oczyścić. Przyjechałam do domu, a tam nie czekało nic i nikt i też byłaś, by mnie pocieszyć i o tym posłuchać. Śmiałaś się, że napiszę notkę o naszej miłości i właśnie to robię, bo ludzie są dla mnie ważni i trzeba ich doceniać tu i teraz, a nie jak zaczną się od siebie oddalać.
Zatem, gdybym miała sobie życzyć czegoś na ten dzień, to tylko i wyłącznie więcej takich osób jak Ty w moim życiu.

I miłości. Bo mam chyba wszystko, czego chcę, pragnę czy potrzebuję. A tej miłości ciągle brak. Dłoni w mojej dłoni, serca w moim sercu, obecności, gdy nikt nie jest obecny.

Dziś do auta wsiadł znów ze mną Dawid Podsiadło. Dlatego ten fragment wzbudza w ten dzień najwięcej emocji:


And I know that
You saw me
There in the crowd I stood alone
Alone, alone, alone...”

Życzę sobie osób, które zauważają mnie w tłumie stojącą samotnie, mnie prawdziwą, bez masek. I takich, którzy mają odwagę taką osobę przytulic i nie puścić po dwóch sekundach.


Zatem dziś…banalnie…ale…niech mnie ktoś cholera przytuli. 

czwartek, 23 stycznia 2014

Chwyc czas za rogi!

Wczoraj, a może już w pobliżu wtorku zaczaił się on. Nie oddam mu wielkiej litery początku słowa, ponieważ ma pozostać maleńkim, mało wyczuwalnym, nieobecnym, niemym. Czaił się, sama nie wiem gdzie. Czy w umyśle, czy w stęsknionym za czymś sercu, czy buzującym hormonie. Bardzo łatwo można pozwolić mu wygrać i wpuścić bez pukania. Niekiedy bardzo często tak robiłam. Przychodził, widziałam go już przez „judasza” i otwierałam drzwi, zanim zdążył wejść na moje piętro. Siadał, rozgaszczał się, kładł stopy na moje biurko i tlił się w blasku monitora, chował za oknem, tulił w moją kołdrę, zasypiał na poduszce. Brał moje oczy w dłonie i delikatnie wyciskał z nich łzy i zatykał usta przed łkaniem.

Ale jak to tak? Znowu wrócić do punktu wyjścia, poddać się, dać się? Mam w sobie więcej siły! Jestem bardziej samoświadoma, sprytniejsza i wiem jak odeprzeć atak hormonów. Ten pan czający się za rogiem to zwyczajnie smutek. Próbował do mnie przemówić, usiadł na ramieniu, szeptał myśli złe, ale tym razem powiedziałam mu wyraźne i głośne „Spadaj!”. Gdy tylko odtwarzacz wrzucał jego ulubione piosenki, podchodziłam szybko i wyszukiwałam coś weselszego, co by go tylko bardziej wkurzyć. Poszłam dalej i postanowiłam poszukać nowych dźwięków, co by mieć więcej opcji odpędzania smutku. Odkrywanie nowego zawsze napawa mnie niesamowitą pasją życia i radości. Szukałam również nowych obrazów i stron do przeczytania. Wypełniłam do połowy pustą szklankę!
Natrafiłam na ten teledysk:



I nagle poczułam prawie namacalnie jak ktoś rozlewa mi uśmiech i ciepło na sercu. Rozpuścił się nagle lód za oknem. Dodatkowo, wstając dziś zobaczyłam nieśmiało wstające razem ze mną słońce. Jakby poprzedni wieczór zapowiedział dziś świetlisty dzień. Są teledyski, które przenikają wprost do mojej duszy, mówią do mnie swoim własnym językiem obrazów, tworząc gonitwę myśli w mojej głowie. Ten mężczyzna w teledysku to przecież ja!

Zdradzę wam sekret. Junkie jeżdżąc do swojego domu na wsi porzuca wszystkie rzeczy przyziemne. Ściąga obcisłe ubrania, zakłada luźne spodnie, białą koszulkę lub wyłącznie stanik, wkłada ręce w kieszenie, zmywa makijaż, zostawia zegarek na półce, zostawia za sobą wszystko to, co ją ogranicza, narzuca jakieś powierzchowne standardy piękna, czuję się wtedy niesamowicie wyzwolona i kobieca, zabiera ze sobą tylko muzykę i słuchawki i idzie w las. I co robi? Wchodzi w jego głąb, widzi przebijające się między konarami promienie słońca i ma wrażenie, że są odzwierciedleniem wszystkich pozytywnych myśli i dobra na świecie. Wtedy nie ogląda się nawet za siebie, rozpościera ręce i idąc przed siebie zaczyna tańczyć, podskakuje, robi piruety. Dokładnie tak, jak ten mężczyzna w teledysku. Potem zastanawia się czy ktoś jej może nie widział i pomyślał „wariatka”. Ale Natura zaprasza ją do tańca. Jak odmówić takiej partnerce? Ludzie mówią na mnie „wariatka, świr, głupol” i inne eufemizmy na kogoś optymistycznego;) Ale jeśli mam tę umiejętność, siłę, charakter, pomysł czy chęć by wywoływać uśmiech, salwy śmiechu czy poprawy humoru u innych, to czemu mam z tego nie korzystać?


Dlaczego o tym piszę? Bo myślę, że wszyscy w te mrozy, samotne wieczory, smutki czające się za rogiem każdego piętra naszych egzystencji potrzebujemy trochę ciepła. Zawsze mamy wybór. Możemy sobie wmówić, że nic dobrego nas już nie spotka, że wcale nie mam czasu ugotować sobie czegoś dobrego, nie mam czasu zadbać o swój wygląd, nie mam chwili chwycić za książkę, a co dopiero pójść do kina. To wszystko to kwestia chęci, a nie czasu! Mogłabym bez problemu powiedzieć sobie, że nie mam na nic czasu. Kiedyś tak robiłam, byłam podręcznikowym leniem. Pracuję od 10 do 12 godzin dziennie. Komu by się chciało potem jeszcze coś zrobić ze sobą lub dla siebie? Ale Kochani, jak brak nam siebie, to przecież brak nam wszystkiego. Ostatnio kolejna osoba zapytała mnie jak ja znajduje na wszystko czas? Bardzo mnie to dziwi, ponieważ czas, choć może i szybko płynie, to jednak my jesteśmy jego władcami i tylko od nas zależy na co i na kogo go poświęcimy.  Nic i nikt nie mieszka tak daleko by nie móc wyruszyć w jego stronę, przytulic, pocałować, poczuć. Swój czas powinnyśmy organizować tak, żeby było nam jedynie żal, że kończy się już udane spotkanie z książką, filmem i fascynującą osobą, ale nigdy nie powinnyśmy wyliczać sobie ile tego czasu nie mamy. Skupianie się na tym czego nam brak zamiast na tym, co jest w zasięgu naszej ręki, jest źródłem największej ilości frustracji i kłótni między ludźmi.

Recepta jest prosta. Chcesz przeczytać książkę, nie patrz na mnie, nie patrz na innych, nie zazdrość mi mojego czasu – chwyć za swoją i do dzieła! Otwórz wyobraźnię, a od razu nabierzesz energii do dalszych działań. Może dziś nie ma warunków do biegania, do ćwiczeń na świeżym powietrzu i spaceru po lesie, ale wiem, że ten las tam jest, czeka na mnie i w końcu przyjdzie na niego czas, wiem, że mogę wpakować się do auta i pojechać napalić w kominku i popatrzeć na olśniewającą biel, która może być równie piękna jak kwitnąca zieleń wiosny.

Przyszłość niesie ze sobą tyle możliwości, teraźniejszość nie jest gorsza. Jestem stwórcą własnego czasu.
Jedno z porzekadeł głosi „Najpiękniejsze, co możesz komuś dać, to swój czas”. Dostrzegam to i doceniam. Nie wymyślam wymówek, nie zamykam się, nie obwiniam zmęczeniem. Najlepszy czas to taki przegadany z Tobą na łóżku, nie musi być zakrapiany dobrym alkoholem, częstowany wykwintnym jedzeniem i ciekawym towarzystwem. W gonitwie ludzi i zajęć, to dla mnie najcenniejszy prezent.

Wstań i pobiegnij. Zatańcz na swój sposób. Smutkowi drzwi nie otwieraj.

Live and let live. Love and let love.

:)

niedziela, 12 stycznia 2014

W zgodzie ze sobą.

Pamiętam swoje dzieciństwo bardzo wyraźnie. Mnóstwo zabaw, uczuć, emocji, niepewnych, strachu. Nasza ulica była pełna dzieci w podobnym wieku, rosłam razem z moimi dwoma młodszymi braćmi, zawsze było z kim kombinować, broić, bawić się. Pamiętam wspólne ogniska, pierwsze kroki odpowiedzialności i dzielenia obowiązków, czyli kto rozpala, kto przynosi chleb, kto kiełbaskę, a kto wiadro z wodą, żeby je potem ugasić. Pamiętam kąpiele błotne, za które matka potem nam dawała ostro na tyłek. Pamiętam wyrywanie zęba nitką, przyciskanie zimnego noża przez mamę, gdy nabiłam sobie ogromnego siniaka na czole. Pamiętam wyścigi za bratem do babci, bolesny upadek i szwy na czole. Pamiętam rysowanie węglem po ścianach niezamieszkałego domu, pamiętam próby dostania się do niego, jakby to była nasza strzeżona forteca. Pamiętam smak piachu i szczawiu i zakłady kto zje go więcej.  Pamiętam bójki z rodzeństwem, kłótnie, łzy, strach przed karą, każdą jedynką przyniesioną do domu. Pamiętam pierwsze gotowanie u babci, jej nauki, wysyłanie mnie do sklepu po zakupy i nagradzanie mnie za to lizakiem albo złotówką, wartą dla mnie wtedy milion dolarów. Pamiętam pomaganie dziadkowi w szklarni, sadzenie warzyw. Pamiętam pierwszą jazdę na rowerze, pierwsze przyjaźnie, pierwsze łzy, rozczarowania, odkrywanie swojej seksualności i w którą stronę ona podąży. Pamiętam umiłowanie do tańca, muzyki, śpiewu i filmów. Wystarczyła prośba babcia, „E. zatańcz i zaśpiewaj dla nas” i zawsze posłusznie słuchałam i z miłą chęcią sprawiałam innym radość.

Pamiętam dzieciństwo bez technologii i Internetu i jestem za to wdzięczna.

Pamiętam, że ojciec zawsze chciał być pierwszym w posiadaniu nowinek technologicznych. Pierwszy kolorowy telewizor na ulicy, pierwsza satelita, pierwsze MTV, pierwsza kamera, wypożyczalnia kaset wideo, pierwszy komputer, pierwszy Internet. Pamiętam wprowadzenie się jeszcze większej agresji i kłótni rodzinnych razem z Internetem do naszego domu. Najbardziej furiackie bójki między rodzeństwem, gdy stawialiśmy się nastolatkami, były często spowodowane tym, że ktoś wydłużał surfowanie po Internecie, kiedy była kolej już kogoś następnego. Nie jeden włos z głowy został wyrwany i nie jedna osoba wylądowała odbita od ściany lub kaloryfera. Pamiętam wprowadzenie się oddalenia odkąd w domu zamieszkało coraz więcej technologii.

Skąd przypływ słodko-gorzkich wspomnień i odniesień? Po seansie filmu „Her”. Spośród śmietanki propozycji filmowych, jakie nam kino oferuje w sezonie Oscarowym, ten film póki co zachwycił mnie najbardziej. Nie bazuje na żadnej prawdziwej historii, których zawsze jesteśmy świadkami pośród Oscarowych fabuł. Nie kusi brawurą i brutalnością tematyki. Reżyser Spike Jonze to marka sama w sobie i albo się lubi jego kino albo nigdy się do niego nie sięga. Ja kocham jego „Adaptację”, „Być jak John Malkovich” czy „Gdzie mieszkają dzikie stwory”.

Spike Jonze to hollywoodzki dziwak i tym razem serwuje nam miłosną historię, w której główny bohater zakochuje się w swoim systemie operacyjnym, który dopasowuje się indywidualnie do potrzeb użytkownika. Ten film to obraz społeczeństwa żyjącego w dobie zaawansowanej technologii, które niby dalej korzysta z metra, opala się na plaży, je na świeżym powietrzu, ale w uchu zawsze ma swój przenośny komputer wykonujący wszystkie jego polecenia. To też opowieść o tym jak ludzie się do siebie zbliżają i oddalają, kochają, by potem zranić, ale zawsze też w końcu powstać. Niestety premiera tego filmu w Polsce została wyznaczona na banalną datę Walentynek, co moim zdaniem już trochę ujmuje filmowi. Polska reklama filmów odbiera im tak naprawdę dobrą opinię. Widz sugerujący się wyłącznie trailerem w Polsce często myśli, że idzie na komedię, a potem wychodzi z kina oburzony, że obejrzał melodramat albo dramat, jak np. Don Jon czy Wilk z Wall Street. Zatem pragnę uczulić, „Her” to nie komedia romantyczna.  Spike Jonze to też autor krótkometrażowego filmu, nad którym się już kiedyś zachwycałam i polecałam Wam jego lekturę:



Mi takiego kina brakowało, coś świeżego, coś innego, coś osobistego. Odnajdywanie siebie w skrawkach fikcyjnych postaci, to dobra cecha filmu, bo to znaczy, że nie koloryzuje on rzeczywistości. Oprócz czerni i bieli i tęczy, ukazuje również szarości, a przede wszystkim daje lekcje. Każe się nad sobą zastanowić, a przede wszystkim odejść od komputera i wyjść do ludzi.
Ostatnio natrafiłam na cytat, który bardzo mi się spodobał, tłumacząc go, brzmiał mniej więcej tak : „Jesteś szczęśliwym człowiekiem, jeśli potrafisz cieszyc się widokami, kiedy nieplanowo zbaczasz z drogi”.
Uśmiechnęłam się szeroko, ponieważ najpiękniejsze widoki minionego roku to były dla mnie te, gdy przypadkowo źle skręciłam i wjeżdżałam na jakąś polną drogę lub mijałam szereg polskich wsi, od których bił spokój i sama natura. Odkryłam dzięki temu parę pięknych rzek, o których istnieniu nie miałam pojęcia.

UWAGA.

Użyję teraz tych dwóch przerażających słów. Choć są tak potężne, że zawsze mam ochotę w nie wpleść jeszcze słowo „chyba”. Ale dziś tego nie zrobię.

Jestem szczęśliwa.

I wystarczyło przypomnieć sobie siebie i pogodzić się z wariatem w sobie. Tańczę, krzyczę, skaczę, wygłupiam się, inspiruję i jestem inspirowana, wywołuję uśmiech i salwy śmiechu. Ktoś mi kiedyś powiedział, że mam talent wywoływania uśmiechu. Odparłam, że to żaden talent, bo mnóstwo ludzi to potrafi. Usłyszałam, że ja robię z tego sztukę i nie jestem byle jakim wariatem. Co się zmieniło? To, że w końcu zaczęłam w to wierzyc. Będąc na wycieczce w Berlinie z dzieciakami, wyminął nas mężczyzna na rowerze, który śpiewał sobie ile wlezie. Wyśpiewywał radość i optymizm. Dzieci się śmiały, że dziwak, a ja byłam zachwycona i zazdrosna. Czemu ja tylko nucę pod nosem, kiedy płuca same się rwą do wolności głosu? Gdy widzicie kobietę przechadzającą się między wieszakami ubrań w centrum handlowym, która sobie śpiewa i okazjonalnie nawet zrobi obrót do rytmu, to jestem ja. Dziwak. Optymista. Wariat. Człowiek żyjący, a nie tylko egzystujący.

Jedna z bohaterek filmu „Her” mówi o sobie: „Potrafię zbyt dużo myślec o wszystkim i mogę znaleźć milion sposobów by w siebie zwątpić. Dużo ostatnio myślę o tej części siebie i dopiero teraz zaczynam rozumieć, że jesteśmy na tym świecie naprawdę krótko, a ja jestem tutaj i chcę w końcu pozwolić sobie odczuwać radość. So fuck it.”

Zatem. Oddycham życiem. To również noworoczne zalecenie dla Was wszystkichJ



niedziela, 5 stycznia 2014

Przepis na zdrowe relacje.

Związek. Może być partnerski, konkubinacki, małżeński, poligamiczny czy monogamiczny. Udany bądź nie. Dlaczego „bądź nie”? Bo zamiast przywiązywać się to się związujemy na supeł wokół szyi uniemożliwiając zdrowe oddychanie? Bo nie potrafimy rysować granic i nie umiemy też ich łamać, kiedy trzeba? Bo brakuje nam wolności? A może powód jest zły?

Na powiedzenie „mam wolność w związku” reakcje są raczej negatywne, kojarzone z rozwiązłością seksualną bądź brakiem wystarczającego zaangażowania i miłości. A ile razy cytujemy frazę mówiącą o tym by puszczać to, co kochamy wolno, a jak do nas wróci to jest nasze? Wolność w związku oznacza, że wybieramy bycie z kimś nie dlatego, że go potrzebujemy do spełniania własnych celów bądź ratowania siebie i swojej samooceny, ale dlatego, że wybieram ją/go dlatego, bo chcę z nim być, bo szanuje jego poglądy, uczucia, potrzeby, bo dana osoba jest dla nas najpiękniejsza, niepowtarzalna i ważna.

Pomyślmy jak wiele razy jakaś więź rozpoczyna się od uleganiu pochlebstwom i łechtaniu cudzego ego. Tak wielu z nas chodzi ze spuszczonymi głowami własnych samoocen, że merdamy ogonkiem na każdy komplement wymierzony w nasze bezbronne serce i ego. Ja osobiście doszłam do punktu w życiu, w którym nie oglądam się za każdym zasłyszanym komplementem i nie czuję powinności odwzajemnienia go. Jak o wiele pociągająca i interesująca jest osoba, z którą podczas rozmowy z nią możemy słuchać o jej planach na przyszłość, pasjach, można śledzić iskrę w oku życia, a nie zalewać się ich zmartwieniami, problemami, niepewnością. Oczywiście usłyszeć, że jest się pięknym, ślicznym i inteligentnym jest cudowne, ale jak o wiele bardziej pobudzająca jest pochwała naszych poglądów, postawy, nastawienia do życia i zainteresowań. Najlepszy dowód, że ktoś nas też słucha i obserwuję, a nie tylko patrzy.

Wielu z nas nie wierzy, że ma wystarczająco atrakcyjne cechy by móc być tymi wybranymi. Że można nas z „wolna” wybrać. Idea wolności jest przedstawiania w opozycji do związku. Wielu z nas sądzi, że związek to budowanie zaufania, poczucia bezpieczeństwa, wzajemna opieka i podnoszenie poszarpanego w dzieciństwie poczucia wartości. Związek to nie ratunek, to nie jest cel, jeśli wchodzimy w związek bez umiejętności spojrzenia w lustro przychylnie, to powinnyśmy to wyleczyć na terapii, a nie wywierając presję na partnerze. Poczucie naszej wartości kształtuje się w dzieciństwie i pośród najbliższych, głównie rodziców, ukochana osoba nie uratuje nas przed przeszłością, która już nastąpiła. Może wspierać, ale nie leczyć.

Bez wystarczająco zdrowego poczucia wartości, żyjemy w ciągłym strachu, że partner odejdzie, gdy tylko zobaczy jacy jesteśmy albo gdy natrafi na kogoś lepszego. Zaczynamy się stawać obsesyjnie zazdrośni, kontrolujemy, niszczymy całe piękno relacji, które nas połączyło. Jesteśmy mordercami miłości. Nie potrafimy sobie szczerze gratulować, życzyć dobrze, jesteśmy zawistni, wypominający, roszczeniowi. Ciągle chcemy coś w zamian. A co to za partner, który nie życzy mi dobrze, nie pragnie spełnienia moich marzeń, albo wręcz staje na ich drodze? Mówimy o poświęceniach, tracimy czas na wyliczanki kto ile pracuje, kto ile zarabia, kto więcej naczyń zmył. Zapominamy o sile prezentu. Zapominamy dawać i nie chcieć nic w zamian. Zapominamy siebie zaskakiwać. A przede wszystkim zapominamy o docenianiu siebie i o swojej wzajemnej wyjątkowości. Po czasie miłość przeradza się w bardziej uzależnienie emocjonalne i podstawy idą gdzieś na bok. Wolność powinna zostać zachowana „Kocham Cię, ale nie jesteś mi potrzebny by żyć, pęknie mi serce jak odejdziesz, ale dam sobie radę, wstanę i pójdę dalej”. Tak mało z nas nie umie powiedzieć „nie”. Idź Kochanie na miasto jeśli masz ochotę, ja dziś zostanę w domu. Albo to ja dziś zrobię obiad, a Ty odpocznij, mimo tego że sami jesteśmy piekielni wyczerpani tygodniem zajęć. Musimy też wiedzieć, że nie potrzebujemy kogoś, żeby nam sprzątał, gotował, prał, zabawiał czy podnosił samoocenę, ale chcemy kogoś, bo ten ktoś jest dla nas wyjątkową istotą, krocząc ze świadomością, że nie ma drugiej takiej. Chodzimy na kompromisy, „statkujemy” się, a nie chodzimy na randki.

Osoby wyzwolone, pewne siebie, wiedzące czego chcą, niezależnie uznajemy za zadufane w sobie. Mi lata pokazały, że są to cechy atrakcyjne i pożądane. Potrzeba nam osób, które rozwiną z nami skrzydła, bo już je posiadają i można na nich zalecieć po prostu o wiele dalej. Jeśli natrafimy na osobę z podciętymi skrzydłami, zawsze można wspierać i nakierowywać, ale nie wyręczać i samodzielnie ratować. Brak nam stanowczości i akcji. Zamiast powiedzieć „Pozwoliłam sobą pomiatać”, mówię „mąż/żona mną pomiata”. Wszystko jest do zrobienia, a my wolimy pozamykać się w klatce własnych obaw i słabnącego zaufania. Żyjemy w błędnym przeświadczeniu, że miłość to uległość i zadowalanie drugiej strony. A co z nami?  

Nie dostaniemy uwagi i niezależności jeśli sami jej w sobie nie mamy. Jeśli nam się wydaje, że sami nie jesteśmy w pełni warci uwagi, uczucia czy pożądania naszego obiektu zainteresowania, sami tracimy na atrakcyjności.

Często nie pamiętamy, dlaczego związaliśmy się z daną osobą. Przypominamy sobie to zaledwie w krótkich chwilach, zazwyczaj w chwilach upojenia alkoholowego i okazujemy nagle nadmierną troskę, pożądanie i chęć na seks.  

Ostatnio zostałam zapytana nie raz o etap w życiu w jakim jestem, czego bym chciała. Domieszki dojrzałości ze zwariowaniem, Martini wstrząśniętego nie mieszanego, głębokiego spojrzenia prosto w oczy, nie słabnącego pożądania, szczerego przytulenia, atrakcyjnej samoświadomości, pasji, niezależności, chęci, inicjatywy, ja doceniam Ciebie, Ty mnie. Pamiętamy, a nie przypominamy okazjonalnie.

Moje myśli mają imię.


Chowam je dla siebie, nigdzie się im nie śpieszy.