poniedziałek, 22 sierpnia 2011

górskie przemyślenia marudy o krótkowieczności szczęścia.


Jest wiele spraw, rzeczy, pytań na świecie, których nie lubię. Nie bez przyczyny mówi się na mnie wybredna, choć ja wolę patrzeć na siebie jako osobę z konkretnym gustem. Nie lubię obojętnie jakiego soku pomarańczowego. Mięso nie może być kiepsko przygotowane czy przyprawione. Nie żałuję pieniędzy na dobre jedzenie. Ubranie nie może nie być praktyczne i rozwalić się po krótkim czasie i nie moja wina, że akurat cena dyktuje często jakość to też nie kupuje ubrań tanich. Alkohol nie może być byle jaki jeśli ma smakować do pewnych potraw. Wolę Coca-Colę od Pepsi. Chipsy tylko Lays. Nie jestem wybredna. Po prostu wiem, co lubię.
A to czego zawsze nie lubiłam to pytanie czy jestem szczęśliwa. Stwierdzenie, że jest się szczęśliwym wywołuje u innych zazdrość i niedowierzanie tak naprawdę. Gdy słyszę kogoś obwieszczającego dookoła pełnię szczęście patrzę z ukrytym w myślach grymasem i zastanawianiem, w którym momencie to szczęście przestanie być takie wszechobecne. Nie ma samych dni słońca. Czasem przychodzi deszcz, czasem chmura, czasem burza z piorunami. Jakże banalne porównanie, ale jak najbardziej trafne jeśli odniesiemy je do naszego życia i humorów. Nie wierzę w permanentne szczęście, nawet nie chcę w nie wierzyć, bo to by znaczyło koniec drogi i starań, skończylibyśmy się jako ludzie i wkroczyli chyba w erę bez uczuć, w jakiś bezstan i wieczne bezczucie. Można mi zarzucić, że ciągle mi czegoś brakuje, nie można mnie zadowolić, ciągle czegoś szukam i sama nie wiem czego. Ja osobiście lubię tę niepewność, niepokój, ciągłe zastanawianie się, okazjonalne łzy smutku i pustki, bo to sprawia, że ciągle się staram i szukam ciągle to nowszych rozwiązań i dążeń do tego wymaganego szczęścia. Czasami mam wrażenie, że dzisiejszy świat narzuca nam, wmusza wręcz, szczęście by pozostać normalnym. Bombarduje się nas różnymi produktami, które mają dać chwilowe szczęście. Spójrzmy na reklamy, według nich jesteśmy bezustannie za brzydcy, za grubi, za brudni, za biedni, za głupsi i kupno danego produktu ma polepszyc nasz byt. Nie możesz ich nie miec, nie możesz pokazac, że może jesteś nieudacznikiem. Tak samo, gdy spotykasz się z „niby” przyjaciółmi to przecież nie chcą tak naprawdę widzieć Twojego złego humoru, masz obowiązek założyć szczęśliwa maskę z wymuszonym uśmiechem, inaczej jesteś gburem i marudą. Nie jestem osobą, która lubi udawać, że wszystko jest w porządku, gdy nie jest. Więc nie przepadam za stwierdzeniami, że nie jestem szczęśliwa. Bo nie wierzę w ideały i wieczne szczęście, bo szczęście nie tkwi w wieczności, tylko w momentach. Właśnie wróciłam z wyjazdu w góry. Z ucieczki do natury, przepięknych wschodów słońca, zapierających dech w piersiach widoków, majestatycznych gór, które sprawiają, że czujesz się bliżej szczęścia i perfekcyjnego stanu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. A tu co się dzieję? Zamiast dzielic wspólnie to szczęście z towarzyszami wyprawy większość chwyta się za telefony i wstawia fotę na facebooka, żeby podzielić się chwilowym uniesieniem ze znajomymi przed komputerami zamiast z tymi, którzy są z nimi na wyciągnięcie ręki. Co to świadczy o naszym społeczeństwie? Pragniemy wiecznego szczęścia, a szukamy go w prostokątnym ekranie telefonów i komputerów zamiast w dłoni czy ramieniu kogoś bliskiego. Uśmiech wywołuje liczba powiadomień, „Lubień” i komentarzy na portalu społecznościowym niż dzielony uśmiech osób dookoła, gdy patrzysz na szczyty górskie w blasku słońca. I czemu mi się mówi, że przesadzam, gdy proszę by zejść z facebooka chociaż zanim zejdziemy z góry? Nie chcę urazic kogokolwiek, kto tak robi, ale nie trzeba tego robic na każdym przystanku, po powrocie do domu, jakby świat miał się skończyc, bo znajomi nie zobaczą gdzie jesteśmy i co robimy. Dlaczego nie czerpiemy tej radości z wnętrz siebie i bliskich osób dookoła? 
Ja jestem dumna, że mimo wszechobecnego Internetu i, nie ukrywam, własnego uzależnienia od niego, potrafię zostawić świat wirtualny za sobą i wkroczyć w ten rzeczywisty. Całe życie żyję snami w świecie rzeczywistym, który czasami czyni nas niewidzialnymi, a Internet mu w tym pomaga. Tam na górze czułam się widoczna, wysoka, rześka i szczęśliwa. Zawsze chciałam zmieniać świat, uwrażliwiać ludzi na zapomniane piękno dookoła, w naturze, małych szczegółach. Dziś znalazłam film mówiący o 28-letnim zdziwaczałym pracowniku biurowym, który wieczorem przebiera się za bohatera, który wierzy, że ma super moce i na przykład ratuje kobiety przed rabusiami. Film pokazuje gorzko-słodki smak bycia osobą wierzącą w niemożliwe – mianowicie poczucie misji w imię czynienia bezinteresownego dobra i niesienia pomocy bezbronnym ludziom, nie oczekując nic w zamian. Świat rzeczywisty uczynił go niewidzialnym, dlatego postanawia w masce stawać się anonimowym bohaterem. Zabija się jego ideały i karze dorosnąć. Zainspirował mnie do dalszych rozważań o wierze w ideały.
 I to wieczne szczęście. Interpretując słowa, które widziałam na jednym z wrocławskich pomników „Do nieba patrzysz w górę, a nie spojrzysz w siebie: Nie znajdzie Boga ten, kto go szuka tylko w Niebie”  - w górach, tak blisko nieba, człowiek czuję się najbliżej boskości, wręcz nieważkości. I ja w tamtych momentach czułam szczęście w sobie. Spojrzałam w siebie, potem dookoła, za siebie, przed siebie i wszystko krzyczało szczęściem pochodzącym od natury. Warto czasami odejść od tego pudła komputerowego, by potem móc wrócić i mieć o czym napisać ze względnym sensem :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz