piątek, 6 lutego 2015

A co jeśli...?

Żyję. Każdego dnia. Żyję. Nie egzystuję. Tylko żyję. Gdybyście zastanawiali się, gdzie podziewa się Junkie. To żyje. Choć ostatnimi dniami trochę na obniżonych obrotach, bo od prawie tygodnia nie mogę wyplenić z siebie choroby. Podupadłam na tym znacznie fizycznie i psychicznie, ale żyję. Dba o mnie moja akuszerka. Bo przecież nazwanie siebie pielęgniarką byłoby zbyt banalne, a ona to chodząca unikatowość. Mówi się „w zdrowiu i w chorobie”. W potrzebie, w szczęściu i nieszczęściu. Ona ciągle jest. Żyje ze mną.  Człowiek nie myśli o oddychaniu, póki mu powietrza nie zabraknie. Mi na szczęście Jej nie brakuje. Wykreśliła „nigdy”, „nikt”, „nikogo” i „samotność” ze słownika.

Raptem tydzień temu miałam urodziny. Nie wyliczałam, nie wyczekiwałam, nie zwracałam uwagi kto złożył życzenia, a kto nie. Nie wypominałam niepamięci. Dlaczego? Bo nie potrzebowałam spełnienia żadnego z życzeń. Żyję nimi codziennie. Moje urodziny trwały właściwie trzy dni, że aż skończyły się chorobą. Jeśli miałabym podsumować, to większość życzeń od znajomych kończyło się na słowie „wariatko” lub „krejzolko” – no to co? Nie zamierzam zdrowieć z szaleństwa – sprawdza się najwidoczniej:)  Nie wiem co dobrego zrobiłam roku zeszłego, ale niektóre życzenia i forma ich złożenia rozpuściły mi serce i naprawdę zaskoczyły. „Niech Twoja biblioteka wiecznie rośnie” ,”zawsze bądź nam inspiracją muzyczną, filmową i książkową” , „nie zmieniaj się jako nauczyciel i dalej inspiruj młodych” – słowa te często powtarzały się. Zaskoczyło nawet rodzeństwo, które zazwyczaj nie przykłada wielkiej wagi do prezentów.



Nie mam wychowawstwa w tym roku, więc nie liczyłam na żadne niespodzianki w piątek po urodzinach. Podeszła do mnie moja J., z którą wiecznie wymieniamy się książkami, taka uczennica, o której każdy marzy, bo myśli całkowicie samodzielnie, a myśli te nie są powielane ani odtwarzane. Podeszła do mnie po lekcji, złożyła życzenia, po czym, podkreślając, że robiła prezent sama, wręczyła mi małą książeczkę, którą wypełniła życzenia i inspirującymi cytatami. Zostawiła więcej niż prezent. Parę łez wzruszenia w oczach swojej nauczycielki również.



Gdy wchodzisz do piątej klasy i wszyscy stoją równo na baczność – wiedz, że coś się dzieje. Gromkie „Happy birthday” mnie zagłuszyły, a rysunek, w który włożono starania z dopiskiem „dla najlepszej nauczycielki na świecie”, dały więcej niż życzenia urodzinowe – dały motywację i wiarę w to, co się robi. Na koniec dnia, który myślałam, że już lepszy być nie może, dałam się nabrać klasie gimnazjalnej, która celowo wstrzymywała mnie od wejścia do sali (zapalali świeczkę i ustawiali się do kolejnego „happy birthday”). Do słodkości dodali znowu coś od siebie, kartkę z naszymi ulubionymi tekstami z lekcji, których kontekst tylko my rozumiemy. Wisi teraz u mnie w pokoju. Bo gestów się nie chowa. Je się celebruje i jest się wdzięcznym. Ja za te parę dni jestem ogromnie.
Te wszystkie gesty były tylko dodatkiem do tego najważniejszego. Tego, który dała mi Ona tuż po północy moich urodzin. Nie odliczałam, leżałam, czytałam, sączyłam piwo i zanim się obejrzałam wybiła północ, a mnie zaskoczenie niemal zwaliło z łóżka. Nie zakrztusiłam się. Przełknęłam namiętność i słowa zachwytu nie miały końca. Ona potrafi mnie zaskoczyć każdego dnia. Ja z Nią codziennie rodzę się na nowo. Dlaczego zatem nie potrzebuję życzeń wszystkiego najlepszego? Bo ja to w końcu dostałam. Ją życzyłam sobie przy każdej spadającej gwieździe.

Zajrzałam w przeszłość. Wiedziałam, że nie pisałam nic kolorowego w dzień swoich urodzin, ale mimo wszystko chciałam sobie przypomnieć. Dwa lata temu życzyłam sobie być zmianą, którą chcę widzieć w ludziach, mniej niszczyc, burzyć, odbierać, a więcej budować, rozpogadzać i dawać. Gryźć się w język i przełykać własny jad, niż komuś nim zrobię krzywdę. Dziś nie pamiętam już jego smaku. Rok temu przechodziłam drobny kryzys, miałam ciężki dzień w pracy, wróciłam do domu i nie stał się bardziej lekki. Towarzyszyła mi osoba, której dziś w moim życiu nie ma. Ale znowu. Znowu posta zakończyłam życzeniem jednego – osoby, która wychwyci mnie z tłumu osamotnienia i przytuli mnie na dłużej niż dwie sekundy.

Dziś nie pytam się już z niedowierzaniem czy naprawdę znalazłam, wiem, że tak jest. W dzisiejszym świecie mimo pragnienia czegoś stałego i zobowiązującego, boimy się po to sięgnąć i pokazać to światu. Pstrykamy sobie z kimś selfie, wstawiamy na FB w formie ogłoszenia, po roku, dwóch, zabieramy się za usuwanie. Wstyd – znów trzeba zmienić status związku. Nie kultywuję tych praktyk. Hołduję prawdziwym zobowiązaniom. Zatem co robi Junkie? Żyje. Żyje spełnianiem wyobrażeń o relacji jaką zawsze chciała z kimś budować. Cegiełka po cegiełce dokładana do zaufania i kompletnego, bezpiecznego, bez uchybień – zatracenia. Bo w dzisiejszych czasach boimy się wziąć odpowiedzialność za czyjeś szczęście, za czyjeś potrzeby. W tej kwestii nie brak mi odwagi. Praktykujemy i celebrujemy proste wyrażenia „masz rację, Kochanie”, „proszę”, „dziękuję”, choć Ona mówi byśmy nawet nie zaczęły dziękować sobie, że jesteśmy, bo nigdy nie skończymy.   

A co jeśli przyznam głośno, że jestem z Tobą szczęśliwa?
A co jeśli bezwstydnie poproszę Cię o pomoc?
A co jeśli będę prosić o więcej? Wszystkiego?
A co jeśli nigdy nie odwrócę od Ciebie wzroku?
A co jeśli zawsze będę mieć dla nas lwie serce?
A co jeśli „zawsze możesz na mnie liczyć?”
A co jeśli „już nigdy?”
A co jeśli powiem „potrzebuję Cię”?
A co jeśli powiem Ci, że…?

W zeszłym roku płuca wydzierały piosenkę Podsiadło „And I”. Moja przyszłość musiała ją usłyszeć, że dziś mogę ją cytować ze spełnieniem między wierszami.



"And I know that
You saw me
There in the crowd I stood alone”

Zauważyła mnie. Nie ucieka. Jest.


A ja dziękuję, że jesteś! Dłużej niż dwie sekundy. 

1 komentarz:

  1. Ta książeczka z cytatami...oj sama bym się chyba popłakała ze wzruszenia :-) Nie przestawaj być taką kobietą jaką jesteś- wszystkiego naj :-)

    OdpowiedzUsuń