piątek, 13 lutego 2015

Po co? Dla czego? Dla kogo?

Dziś znowu pytam siebie - po co jestem? Odpowiadam jak zawsze - po to, by zostawić ten świat trochę lepszym niż go zastałam. Będąc małym dzieckiem bardzo szybko poznałam co to przeciętność i pojęłam, że jest mi pisana. Była mi wręcz wpajana. „Będziesz sprzedawczynią na kasie, będziesz zamiatać ulice!” – szare, nienawistne zdania dzieciństwa, które na zawsze pozostały w dorosłej kobiecie. Wiedziałam, że umownie urocze marzenia dziecka się nie spełnią. Nie zaśpiewam na wielkiej scenie, nie wygram Oscara, nie nauczę się grac na perkusji, nie zachwycę niczym wielkim. To może chociaż kogoś uratuję? To może sprawię, że komuś będzie lżej? Może będę rozśmieszać, bo tego świat potrzebuje więcej? Brakowało mi jakiegokolwiek talentu, ale nic dla nikogo nie robić? To nie było dla mnie. Dzieciaki wiecznie powtarzają, że powinnam pójść do jakiegoś talent show. Pytam ich „z czym niby?” „No nie wiemy, ale pani przecież wszystko umie i  jest taka super!” – odpowiadają.



Pamiętam pogardę w głosie i rozczarowanie, że wybrałam sobie zawód nauczyciela. „Mogłabyś wszystko, a będziesz tylko durnym nauczycielem?” Jakie wszystko? Miałam przecież ponoć zamiatać ulice. A miliony? Po co mi miliony i kredytów stos w banku? Całą sobą miałam zamiar pokazać, że nauczyciel jako zawód wybrany różni się znacznie od wyboru kariery nauczyciela z braku pomysłu, odwagi, wiary, by być kimś innym, co, nie ukrywajmy, jest powszechnym stereotypem w moim zawodzie.

Uderzyła mnie ostatnio w serce. Nieśmiała, cicha, ale obecna. Skromna duma, że chyba spełniam swój zamiar bycia kimś więcej niż tylko nauczycielem. Ostatnio ponad tydzień przez chorobę nie byłam w pracy. Nie mówiłam nikomu, ale ciężko mi wysiedzieć w domu. Ludzie się śmieją, że jestem pracoholiczką. Ale to nie to. Trudno mi usiedzieć z myślą, że może ktoś będzie kogoś potrzebował, a mnie nie będzie. Co jeśli mały O. będzie potrzebował przytulenia? Co jeśli znowu ktoś zgniecie dobre zamiary któregoś z moich uczniów gimnazjalnych i nie będą mieli komu tego powiedzieć? Ostatnio żartobliwie powiedzieli, że powinnam założyć nie „kółko języka angielskiego”, ale „kółko psychologiczne” z liczbą problemów z jakimi przychodzą do mnie uczniowie i chęcią zwierzenia się.

„Wkurza mnie to, że dzieciaki non stop coś dla ciebie szykują i dają prezenty, miałam ci nie mówić, ale uszykowali ci znowu jakąś niespodziankę w klasie” – powiedziała z przekąsem, pół żartem, pół serio koleżanka z pracy w dzień moich imienin, który jednocześnie był dniem mojego powrotu do pracy po chorobie. Nie spodziewałam się niczego, ale oni pamiętali. Tak wielu pamiętało. Weszłam, a tam czekała moja wesoła gromadka w szeregu z literkami mojego imienia w rękach, wręczając mi je każdy z osobna, przypisując każdej literce jakiś przymiotnik mnie opisujący. Pojawiły się słowa „energiczna”, „wiarygodna”, „lojalna”. Znów dwa dni dostawałam kwiaty i życzenia. Nie umiem przyjmować. Rumieniłam się jak dziecko dostające wyczekiwaną pochwałę.

Szłyśmy korytarzem na lekcję i koleżanka polonistka postanowiła znów podzielić się informacją ze swojej lekcji. Uczniowie co roku mają pisać wypracowanie o ulubionym nauczycielu. „E. znowu wiodłaś prym”. – „I znowu dlatego, że jestem młoda i ładnie się według nich ubieram?”. – „oj nie moja droga! W tym roku mieli naprawdę porządne argumenty. Pisali, że można ci ufać, inspirujesz, zachęcasz do czytania, nie obrażasz, nie karcisz, wiesz dużo o świecie i orientujesz się w sprawach bieżących. Ponoć idealna jesteś!” – dodała z kolejnym przekąsem.

„Kurcze, oni chyba naprawdę mnie kochają. Z wzajemnością” – zakradło się skromnie w serce. Objęłam ich wszystkich jak szeroko moje ramiona sięgały. Na drugi dzień przywitała mnie reszta klas po przerwie chorobowej. „Matko jak my za panią tęskniliśmy! W końcu ktoś normalny!” Moja J. (ta sama, która zrobiła dla mnie ręcznie książkę na urodziny) spojrzała na mnie i skromnie powiedziała: „dobrze, że pani już jest”. W trakcie lekcji zapytała „podobał się pani mój prezent? Wzruszyła się pani?” – zapytała żartobliwie, a ja zwiesiłam głowę i z uśmiechem odparłam: „dobra, przyznaję się bez bicia, poryczałam się!” Ten moment, kiedy łapiesz spojrzenie ucznia i ono wyraża dumę, zaufanie i wiarę, a w oczach ma zdanie „kocham panią”? Bezcenny. Ode mnie zawsze mogą liczyć na szczerość. To nasza niepisana umowa.  

Dziś zaczęły się nam ferie. Przez moją chorobę, musiałam dziś nadrobić i zrobić kilka testów. Pojękiwali, droczyli się, próbowali przekupić, przekonać, żebym odpuściła, przemówić do mojej żartobliwej strony charakteru. „Kochani, wiecie, że nic nie wskóracie, a wam jak zwykle pójdzie dobrze i marudzicie niepotrzebnie”. Uśmiechnęli się i wszyscy pokornie usiedli do pisania. Zaufanie i szacunek. To też chyba wypracowałam. Wychodząc do domu, zatrzymała mnie mama mojego siedmioletniego ucznia. „Proszę pani, miłych ferii! Chciałam powiedzieć, że P. kocha angielski z panią, mówi, że żadna pani tyle się nie rusza, nie rozśmiesza i tak fajnie nie uczy jak pani!”


Wsiadłam uśmiechnięta do auta, ale chwilę wcześniej przyszedł do mnie sms od brata z bardzo smutną wiadomością. Nagle poczułam się taka malutka, że nie miałam się gdzie przed tą wiadomością schować. Nie było ucieczki od tej fali poczucia bezsensu i paradoksu życia. Napisał wiadomość tylko do mnie. Czy wiedział, że przyjmę ją całym sercem i podzielę jego smutek? Po co jestem? By uczynić ten świat trochę lepszym niż go zastałam. Czy mi się udaje? Brat przypomniał mi o Niej. Czy Ona byłaby ze mnie dumna? Z nauczyciela, ale też człowieka jakim się stałam? Do dziś pamiętam Jej spojrzenie, które budowało we mnie góry wiary w samą siebie. Bezsens życia brutalnie mi Ją odebrał. Nigdy Bogu za to do końca nie wybaczyłam.

Po co to wszystko? Po co jeszcze jestem? Dziś chce mi się głośno krzyczeć. Dziś „znowu byłam naga i piętnastoletnia”, a  Ty byłaś przy mnie. Czy macie pojęcie jak dobrze, że Ona jest?


Ostatnio natrafiłam na kolejny artykuł, który próbował udowodnić, że nie tylko zakochanie, ale też miłość to czysta chemia. Nic spektakularnego, czyste hormony, reakcje naszych ciał. A nawet jeśli, to co?



Jeśli to komponent mnie, jak krew, to, co jeśli znajdę ten najbardziej brakujący składnik samej siebie i poczuję się nagle pełna? Przepełniona pojęciem sensu wszystkiego. Co jeśli to składnik niezbędny do życia, jak woda czy powietrze i ja właśnie oddycham i obmywam się Tobą? Jeśli miłość to faktycznie chemia, to mogę zadbać o to jak zdrowie i uzupełnianie witamin, Nasze chemia nigdy nie ustanie. Bo jeśli to wybór, to ja już dawno wybrałam Ciebie. Jeśli to kod przetrwania, to wpisałam jego współrzędne w serce i mózg w momencie, kiedy Cię poznałam.



Bo czym jest odległość w porównaniu z zasięgiem uczucia jakie do Ciebie żywię? To zaledwie parę zakrętów, które nie nastręczają mi żadnych trudności, by je spokojnie przejechać i zachwycić się widokami po drodze. Co z tego, że nie uda się Nam razem spędzić Walentynek, jak celebrujemy siebie codziennie? Bo czym faktycznie jest czas, jak tylko starszym panem z laską w siwej brodzie, którego ciągle wyprzedzamy i zbliża on nas do siebie? Dodałaś, że miłość to ciągłe definicje, badanie, dyskusje i dopóki człowiek nie będzie wiedział za co chce umrzeć, to nie będzie tak naprawdę żył.

Zgadzam się. Póki nie wiesz za co warto umrzeć, nie żyjesz naprawdę. Póki nie masz w imię czyje wyciągnąć pazurów i zawalczyć, nie żyjesz naprawdę.

 „Za jedną kroplę Ciebie, oddam prawą dłoń, słuch, powonienie”.

A Ty? Po co jesteś? Masz dla kogo?

Ja dziś płaczę. Odrobinę.

Bo mam co i kogo stracić.


Ale wiem.


„We live through scars this time”  

piątek, 6 lutego 2015

A co jeśli...?

Żyję. Każdego dnia. Żyję. Nie egzystuję. Tylko żyję. Gdybyście zastanawiali się, gdzie podziewa się Junkie. To żyje. Choć ostatnimi dniami trochę na obniżonych obrotach, bo od prawie tygodnia nie mogę wyplenić z siebie choroby. Podupadłam na tym znacznie fizycznie i psychicznie, ale żyję. Dba o mnie moja akuszerka. Bo przecież nazwanie siebie pielęgniarką byłoby zbyt banalne, a ona to chodząca unikatowość. Mówi się „w zdrowiu i w chorobie”. W potrzebie, w szczęściu i nieszczęściu. Ona ciągle jest. Żyje ze mną.  Człowiek nie myśli o oddychaniu, póki mu powietrza nie zabraknie. Mi na szczęście Jej nie brakuje. Wykreśliła „nigdy”, „nikt”, „nikogo” i „samotność” ze słownika.

Raptem tydzień temu miałam urodziny. Nie wyliczałam, nie wyczekiwałam, nie zwracałam uwagi kto złożył życzenia, a kto nie. Nie wypominałam niepamięci. Dlaczego? Bo nie potrzebowałam spełnienia żadnego z życzeń. Żyję nimi codziennie. Moje urodziny trwały właściwie trzy dni, że aż skończyły się chorobą. Jeśli miałabym podsumować, to większość życzeń od znajomych kończyło się na słowie „wariatko” lub „krejzolko” – no to co? Nie zamierzam zdrowieć z szaleństwa – sprawdza się najwidoczniej:)  Nie wiem co dobrego zrobiłam roku zeszłego, ale niektóre życzenia i forma ich złożenia rozpuściły mi serce i naprawdę zaskoczyły. „Niech Twoja biblioteka wiecznie rośnie” ,”zawsze bądź nam inspiracją muzyczną, filmową i książkową” , „nie zmieniaj się jako nauczyciel i dalej inspiruj młodych” – słowa te często powtarzały się. Zaskoczyło nawet rodzeństwo, które zazwyczaj nie przykłada wielkiej wagi do prezentów.



Nie mam wychowawstwa w tym roku, więc nie liczyłam na żadne niespodzianki w piątek po urodzinach. Podeszła do mnie moja J., z którą wiecznie wymieniamy się książkami, taka uczennica, o której każdy marzy, bo myśli całkowicie samodzielnie, a myśli te nie są powielane ani odtwarzane. Podeszła do mnie po lekcji, złożyła życzenia, po czym, podkreślając, że robiła prezent sama, wręczyła mi małą książeczkę, którą wypełniła życzenia i inspirującymi cytatami. Zostawiła więcej niż prezent. Parę łez wzruszenia w oczach swojej nauczycielki również.



Gdy wchodzisz do piątej klasy i wszyscy stoją równo na baczność – wiedz, że coś się dzieje. Gromkie „Happy birthday” mnie zagłuszyły, a rysunek, w który włożono starania z dopiskiem „dla najlepszej nauczycielki na świecie”, dały więcej niż życzenia urodzinowe – dały motywację i wiarę w to, co się robi. Na koniec dnia, który myślałam, że już lepszy być nie może, dałam się nabrać klasie gimnazjalnej, która celowo wstrzymywała mnie od wejścia do sali (zapalali świeczkę i ustawiali się do kolejnego „happy birthday”). Do słodkości dodali znowu coś od siebie, kartkę z naszymi ulubionymi tekstami z lekcji, których kontekst tylko my rozumiemy. Wisi teraz u mnie w pokoju. Bo gestów się nie chowa. Je się celebruje i jest się wdzięcznym. Ja za te parę dni jestem ogromnie.
Te wszystkie gesty były tylko dodatkiem do tego najważniejszego. Tego, który dała mi Ona tuż po północy moich urodzin. Nie odliczałam, leżałam, czytałam, sączyłam piwo i zanim się obejrzałam wybiła północ, a mnie zaskoczenie niemal zwaliło z łóżka. Nie zakrztusiłam się. Przełknęłam namiętność i słowa zachwytu nie miały końca. Ona potrafi mnie zaskoczyć każdego dnia. Ja z Nią codziennie rodzę się na nowo. Dlaczego zatem nie potrzebuję życzeń wszystkiego najlepszego? Bo ja to w końcu dostałam. Ją życzyłam sobie przy każdej spadającej gwieździe.

Zajrzałam w przeszłość. Wiedziałam, że nie pisałam nic kolorowego w dzień swoich urodzin, ale mimo wszystko chciałam sobie przypomnieć. Dwa lata temu życzyłam sobie być zmianą, którą chcę widzieć w ludziach, mniej niszczyc, burzyć, odbierać, a więcej budować, rozpogadzać i dawać. Gryźć się w język i przełykać własny jad, niż komuś nim zrobię krzywdę. Dziś nie pamiętam już jego smaku. Rok temu przechodziłam drobny kryzys, miałam ciężki dzień w pracy, wróciłam do domu i nie stał się bardziej lekki. Towarzyszyła mi osoba, której dziś w moim życiu nie ma. Ale znowu. Znowu posta zakończyłam życzeniem jednego – osoby, która wychwyci mnie z tłumu osamotnienia i przytuli mnie na dłużej niż dwie sekundy.

Dziś nie pytam się już z niedowierzaniem czy naprawdę znalazłam, wiem, że tak jest. W dzisiejszym świecie mimo pragnienia czegoś stałego i zobowiązującego, boimy się po to sięgnąć i pokazać to światu. Pstrykamy sobie z kimś selfie, wstawiamy na FB w formie ogłoszenia, po roku, dwóch, zabieramy się za usuwanie. Wstyd – znów trzeba zmienić status związku. Nie kultywuję tych praktyk. Hołduję prawdziwym zobowiązaniom. Zatem co robi Junkie? Żyje. Żyje spełnianiem wyobrażeń o relacji jaką zawsze chciała z kimś budować. Cegiełka po cegiełce dokładana do zaufania i kompletnego, bezpiecznego, bez uchybień – zatracenia. Bo w dzisiejszych czasach boimy się wziąć odpowiedzialność za czyjeś szczęście, za czyjeś potrzeby. W tej kwestii nie brak mi odwagi. Praktykujemy i celebrujemy proste wyrażenia „masz rację, Kochanie”, „proszę”, „dziękuję”, choć Ona mówi byśmy nawet nie zaczęły dziękować sobie, że jesteśmy, bo nigdy nie skończymy.   

A co jeśli przyznam głośno, że jestem z Tobą szczęśliwa?
A co jeśli bezwstydnie poproszę Cię o pomoc?
A co jeśli będę prosić o więcej? Wszystkiego?
A co jeśli nigdy nie odwrócę od Ciebie wzroku?
A co jeśli zawsze będę mieć dla nas lwie serce?
A co jeśli „zawsze możesz na mnie liczyć?”
A co jeśli „już nigdy?”
A co jeśli powiem „potrzebuję Cię”?
A co jeśli powiem Ci, że…?

W zeszłym roku płuca wydzierały piosenkę Podsiadło „And I”. Moja przyszłość musiała ją usłyszeć, że dziś mogę ją cytować ze spełnieniem między wierszami.



"And I know that
You saw me
There in the crowd I stood alone”

Zauważyła mnie. Nie ucieka. Jest.


A ja dziękuję, że jesteś! Dłużej niż dwie sekundy.