Czuję…
Czuję…
Czuję…
Te słowa przewijają się w mojej
głowie jak mantra będąca sensem istnienia, potrzebna jak tlen, wytęskniona jak
z dawna nieodczuwalne uniesienie. Bo można posiąść wiele dóbr materialnych, wypełnić
kieszenie pieniędzmi, szafę ubraniami, kalendarz spotkaniami, ale walizki uczuć
nigdy nie da się przepakować. Nie powinno się. To dobro, dla którego
bezustannie powinno dobudowywać się pokój w naszych wnętrzach, nawet jeśli ktoś
uprzednio zawalił ten pokój gruzami.
Wraz z nadejściem nowego roku,
niepohamowanie czuję. Czuję powracanie do siebie ze zdwojoną mocą. Wzięłam
ostry zakręt i zmieniłam kierunek ku sobie, by już z niego nie zbaczać. Bo na
chwilę zapomniałam. Wykonywałam pozornie te same czynności, ale nie było ich we
mnie, stałam obok i przyglądałam się swoim czynom. Nie brałam w nich udziału.
Dramatycznie wyciągałam dłoń do oddalającej się siebie, siebie, która zabierała
mi radość i ubierała w milczenie. A ja przecież nie cierpię milczeć. Czułam się
jak C w CH. Niesłyszalna.
Chciałam usłyszeć siebie, dlatego
zapakowałam torbę i wyjechałam do domu na wsi. Wzięłam nowo zakupione książki, przyrządziłam
sobie grzańca i zasiadając przy kominku życzyłam sobie „zdrowia!”.
I czuję. Czuję tę wdzięczność za
kąt siebie w świecie powielania, dostosowania się i nie wychylania się pod zbyt
wyzywającymi kątami. Wyjechałam na wieś i przewijałam taśmy siebie do szczęśliwych
chwil, zapachów i wrażeń.
Musicie wiedzieć, że to magiczne
miejsce przenoszące do głębi siebie. Jak szafa prowadząca do Narnii siebie. Siedzę
w fotelu i czuję nie tylko ciepło wina przepływającego przez gardło, ale każdy
składnik osobno. Nagle umiem je wszystkie nazwać. Czuję błogość poznania nowych
bogactw językowych podczas lektury Andrzeja Stasiuka. Czuję jak w tym miejscu
mama znów staje się mamą, a ja jej dzieckiem, któremu szykuje kanapki pokrojone
w kostkę jak za dawnych lat. Czuję jak mama rośnie, gdy jej szczerze za nie
dziękuję. Czuję zapach chleba, sierści zwierząt, wilgotności lasu. Czuję, że
nigdy nie widziałam tak pięknej pełni księżyca, która symbolizowała dla mnie
oświetlenie mroku nie tylko na zewnątrz, ale i w sobie. Wstawałam kilka razy w
nocy i tuż przed świtem, bo czułam, że to coś niepowtarzalnego, a tego z rąk
się nie wypuszcza. Sen odszedł na bok, nie liczył się. Chciałam być aktywnym
widzem własnego pobudzenia. Czuję mroźny wiatr za oknem i trzaskający ogień w
kominku. Uśmiechałam się do Ciebie wtedy w nocy, czułaś, prawda?
Czuję, że szkoda dnia, poranek
nie dawał długo spać. Czuję, że kawa to romans z narastającym pobudzeniem, więc
piję ją ceremonialnie. Czuję, że długo nie wysiedzę, by nie wyrwać się z
meandrów ciepłego salonu w rześkość spaceru wzdłuż rzeki z moim małym kompanem.
Czuję miłość tego małego stworzenia, które tęskniło za mną równie bardzo jak ja
za nim. Puścił się pędem przede mną. Czuję, że po co iść, wyrwałam się i
pobiegłam za nim. Kto powiedział, że to pies musi zwalniać do naszego tempa?
Czemu by nie dotrzymać go szczęśliwemu zwierzęciu? Czuję dzikość i dziewiczość w
sercu porównywalną z ekstazą odczuwaną przez zwierzę wypuszczane na wolność. Nie
ma żywej duszy dookoła, zatem mogę głośno wybuchać śmiechem, gdy koleżka skacze
jak kaczka w pogoni za nimi. Mogę mówić do niego: „misiaku, uważaj, bo
wpadniesz do rzeki, ty wariacie”, a on odwraca się i podbiega do mnie
spragniony pieszczot jakby zrozumiał, co do niego właśnie powiedziałam i
podziękował za troskę.
Czuję, że mogę wyrzucać ręce do góry, jakbym zdobywała
najwyższą górę i podśpiewywać pod nosem dopasowane piosenki ścieżki dźwiękowej
mojego serca. „Gdzieś Ty była? Dwie godziny cię nie było, nie zamarzłaś?!” –
mówi mama po moim powrocie. „Dwie godziny? Nie czułam czasu…” – odparłam.
Czuję…życie. Czuję, że pewne
osoby pojawiają się w naszym życiu w danym momencie z ważnego powodu. Idę i
czuję, że nieświadomie, bez nawigacji prowadzi mnie ku sobie.
Idę i czuję zalewające pytania „co
robi, co czuje, co myśli, w co jest ubrana, co za miejsce raczy się jej
obecnością?”. Idę i eksperymentuję z uśmiechem w wyobraźni. Przeprowadzam
inwentaryzację pragnień, fantazji, tego wszystkiego, na co zwraca się uwagę
przy pierwszym spotkaniu. Sonduję wypukłości, znaki szczególne. Obmyślam obrys
ciała, sporządzam rysunek techniczny mapy pragnień. Mierzę gęsią skórkę. Śledzę
reakcję ud. Określam zasadowość zawartości ust przy płynnej wymianie pragnień.
Czujesz?
Ja czuję…jak powoli wracam do
siebie. Rozpinam powoli, aczkolwiek z niewyobrażalnym wyczuciem, jak guziki
seksownej koszuli. Chcę się ją rozedrzeć i rozebrać w pośpiechu, ale ja czuję wartość
i obietnicę skrywaną za tym, co kryje się pod koszulą. Najlepsze prezenty
sporządzane są z poświęceniem czasu, uwagi i głębokiego zaangażowania.
Czuję jak przygryzam wargę.
Czuję, że to widać na zewnątrz.
Przechadzam się korytarzem w błękitnej koszuli, obcisłych jeansach i stukam
obcasami pragnienia i otwartości na to, co kryje za sobą przyszłość. Wpada na
mnie moja K. i mówi: „a Ty co taka seksowna dzisiaj?”
„Ten seksapil ma imię”.
Oddychacie? Dajecie zaprzeć sobie
dech? Żyjecie? Na zwiększonych obrotach i pełną piersią możliwości?
Czujecie?
Czuję jak Banks znów przechadza
się po mojej wyobraźni i dzięki niej czuję bardziej wyraziście.
Czuję jak pragnę.
Jak wkładanie pięści w serce i
łopotanie nim na wszystkie zgodne strony…
Powroty do rodzinnych stron, do starych kątów i gratów, to często dobry początek, by móc wrócić do samej siebie.
OdpowiedzUsuńPiękny post.