Ponoć tempo jest wskazane. W
dzisiejszych czasach, im szybsze, tym lepsze. Wyprzedzanie na podwójnej
ciągłej, na trzeciego, wjazdy pod zakaz, parkowanie w niedozwolonych miejscach.
Ostatnie tygodnie wymagały ode mnie stawiania dwóch kroków na przód. Ciągle w
ruchu, na wyższych obrotach.
Gdy brak nam siebie, brak nam
wszystkiego. Zawsze to powtarzam. Gdziekolwiek jestem, muszę siebie zapakować w
torbę. Może dlatego nie umiem spakować się do małej torby. W końcu jest co pakować.
Wszystkie buty doświadczeń, legginsy pewności siebie, jeansy zadziorności,
książki pasji, muzyka relaksu i zmysłowości, kosmetyki zadbania. Żadna rzecz
nie jest spakowana przypadkowo. Spotkanie ze znajomymi, czy pierwsze spotkanie
z dziewczyną czy wylot do Londynu, wszystko wymaga przygotowań.
Wylot do Londynu. Można go przyrównać
do mojego uczucia podczas lotu. Dzień obudził mnie już o 5 rano, czy to z podekscytowania
czy z nerwów czy z powodu kolejnej migreny, która musiała uparcie się pojawić w
tak ważny dzień i przysporzyć o nudności. Samolot ruszył z impetem ekscytacji,
jednocześnie wymieszanej z niestrawnością niepewności co przede mną. Ostatni
wypad do tego rozległego miasta pozostawił mnie z niesmakiem, chciałam go osłodzić
wybierając się do przyjaciół z przyjaciółmi. Leciałam nie do miejsc, leciałam
do moich wytęsknionych osób. Wracałam rozpromieniona, pełna wrażeń, ciepłych
wspomnień i nowych przemyśleń.
Mój temat przewodni tego wyjazdu
uderzył mnie już przy wysiadaniu. Ogromny billboard z napisem „Donate the gift of life. Visit a
fertility centre”. Podaruj dar życia, odwiedź klinikę zapłodnień. Jakie to
proste, u nas piętnowane – pomyślałam. Zatrzymywałam się u znajomych, którzy
mają 4-letnią córeczkę. Najbardziej bystrą, rezolutną, kochaną i grzeczną
istotę, jaką w życiu poznałam. Z przyjaciółką postanowiłyśmy kupić jej na
przywitanie lalkę z ukochanej bajki. Nie muszę mówić kto się do kogo przykleił
na wszystkie dni pobytu? No oczywiście, że ja do niej:) Z wzajemnością.
Mogę Wam mówić jakie to Londyn
znów zrobił na mnie wrażenie. Że to miasto wielu narodowości, ale bez różnorodności,
z pewną dozą segregacji i ponurości. Że pół życia zajmuje podróż z jednego
punktu do drugiego, dlatego lokalni właściwie ciągle siedzą w swoich
dzielnicach. Zarobki są inne, pozornie wyższe, ale nie ma czasu z nich korzystać.
Że to ludzie tworzą miejsca, a nie miejsca ludzi, dlatego tak jestem wdzięczna,
że te kilka dni spędziłam z najlepszymi przyjaciółmi, którzy dbali o to, bym
zobaczyła co sobie tylko zażyczę. Bez nich, Londyn byłby tylko kolejną wielką
metropolią bez duszy. Mogę Wam mówić jak zakochałam się w klimatycznym Camden
Town.
Dodam, że w poniedziałek spełniło się moje kolejne kulturalne marzenie i
uczestniczyłam w światowej premierze ukochanego filmu z ulubioną obsadą –
Igrzyska Śmierci, dzięki czemu na własne oczy widziałam takich aktorów, jak
Jennifer Lawrence, Julianne Moore czy Donald Sutherland. Zdradzę Wam, że stałam
3 godziny w pewnej odległości od czerwonego dywanu i czułam się jak dziecko, dla
którego spadła gwiazda z nieba i wracając ciągle skakałam i krzyczałam z radości.
Podzielę się z Wami kąskami najlepszych dań i alkoholi.
Wszystko powiem, ale nie przekażę
tego ciepła w sercu. Nie przekażę tego uczucia, że przez te 5 krótkich dni
czułam się najbliżej bycia matką w moim życiu.
Mała, urocza W. skradła mi serce.
Mała W. nie odstępowała mnie na krok, rodzice i inne ciocie poszły w odstawkę.
Mogę skłamać mówiąc, że nie mogłam się doczekać aż wejdę do Tate Modern czy
odwiedzę Camden Town. Ale właśnie, to by było wierutne kłamstwo. Najbardziej
nie mogłam się doczekać kiedy Mała W. znowu podbiegnie do mnie i rzuci się w
moje ramiona, by po chwili wsunąć swoją dłoń w moją. Dzieci pokazują miłość
drobnymi gestami, zdaniami szeptanymi do ucha, falą pytań. Więc wracając w
ostatni wieczór autobusem do domu, mała W. znów usiadła obok mnie. W ręku
trzymała ukochany kocyk. Pochyliła się, by do ucha zdradzić mi, że od teraz jej
ukochaną zabawką jest lalka, którą dostała ode mnie i mojej przyjaciółki. Potem
zapytała czy będę za nią tęsknic. Mała W. chwilkę posmutniała, więc zaczęłyśmy
palcami malować wyimaginowaną tęczę na szybie autobusu, a wysiadając znów z chęcią
zamieniłam się dla niej w samolot. Rano odprowadziłam ją do szkoły. Tata przyznał,
że trudno wtedy ją zatrzymać, bo zawsze wybiega do przodu. Tym razem szła ze mną
za rękę, skacząc wspólnie po kostkach brukowych. Więc powiem Wam. Nie tęsknię
do zatłoczonego miasta emigrantów. Tęsknię do bycia samolotem, tej małej dłoni
w mojej, porannej pobudki i zabawy lalkami. Do bezwarunkowej miłości dziecka.
Bo miejsca i wspomnienia tworzą
ludzie. Miejsca to jedynie tło ważnych wydarzeń. Ja ten wyjazd zaliczam do jednego
z najdroższych memu sercu, a miejsca specjalne w sercu, to te, które zapadają we mnie na zawsze. A dłoń tej małej istotki nigdy mnie nie opuści.
Towarzystwo dziecka działa jak...magia. Jeden uśmiech, jeden gest mogą sprawić, że wszystkie nasze problemy życia dorosłego odchodzę w sekundzie w siną dal. Zabawa w chowanego, gra w chińczyka znów sprawiają, że jesteśmy radośni i optymistycznie do wszystkiego nastawieni. Magia..:-)
OdpowiedzUsuń