Żyję. Każdego dnia. Żyję. Nie
egzystuję. Tylko żyję. Gdybyście zastanawiali się, gdzie podziewa się Junkie.
To żyje. Choć ostatnimi dniami trochę na obniżonych obrotach, bo od prawie
tygodnia nie mogę wyplenić z siebie choroby. Podupadłam na tym znacznie
fizycznie i psychicznie, ale żyję. Dba o mnie moja akuszerka. Bo przecież
nazwanie siebie pielęgniarką byłoby zbyt banalne, a ona to chodząca unikatowość.
Mówi się „w zdrowiu i w chorobie”. W potrzebie, w szczęściu i nieszczęściu. Ona
ciągle jest. Żyje ze mną. Człowiek nie
myśli o oddychaniu, póki mu powietrza nie zabraknie. Mi na szczęście Jej nie
brakuje. Wykreśliła „nigdy”, „nikt”, „nikogo” i „samotność” ze słownika.
Raptem tydzień temu miałam
urodziny. Nie wyliczałam, nie wyczekiwałam, nie zwracałam uwagi kto złożył
życzenia, a kto nie. Nie wypominałam niepamięci. Dlaczego? Bo nie potrzebowałam
spełnienia żadnego z życzeń. Żyję nimi codziennie. Moje urodziny trwały
właściwie trzy dni, że aż skończyły się chorobą. Jeśli miałabym podsumować, to większość
życzeń od znajomych kończyło się na słowie „wariatko” lub „krejzolko” – no to
co? Nie zamierzam zdrowieć z szaleństwa – sprawdza się najwidoczniej:) Nie wiem co dobrego zrobiłam roku zeszłego,
ale niektóre życzenia i forma ich złożenia rozpuściły mi serce i naprawdę
zaskoczyły. „Niech Twoja biblioteka wiecznie rośnie” ,”zawsze bądź nam
inspiracją muzyczną, filmową i książkową” , „nie zmieniaj się jako nauczyciel i
dalej inspiruj młodych” – słowa te często powtarzały się. Zaskoczyło nawet
rodzeństwo, które zazwyczaj nie przykłada wielkiej wagi do prezentów.
Nie mam wychowawstwa w tym roku,
więc nie liczyłam na żadne niespodzianki w piątek po urodzinach. Podeszła do
mnie moja J., z którą wiecznie wymieniamy się książkami, taka uczennica, o
której każdy marzy, bo myśli całkowicie samodzielnie, a myśli te nie są
powielane ani odtwarzane. Podeszła do mnie po lekcji, złożyła życzenia, po
czym, podkreślając, że robiła prezent sama, wręczyła mi małą książeczkę, którą
wypełniła życzenia i inspirującymi cytatami. Zostawiła więcej niż prezent. Parę
łez wzruszenia w oczach swojej nauczycielki również.
Gdy wchodzisz do piątej klasy i
wszyscy stoją równo na baczność – wiedz, że coś się dzieje. Gromkie „Happy
birthday” mnie zagłuszyły, a rysunek, w który włożono starania z dopiskiem „dla
najlepszej nauczycielki na świecie”, dały więcej niż życzenia urodzinowe – dały
motywację i wiarę w to, co się robi. Na koniec dnia, który myślałam, że już
lepszy być nie może, dałam się nabrać klasie gimnazjalnej, która celowo
wstrzymywała mnie od wejścia do sali (zapalali świeczkę i ustawiali się do
kolejnego „happy birthday”). Do słodkości dodali znowu coś od siebie, kartkę z
naszymi ulubionymi tekstami z lekcji, których kontekst tylko my rozumiemy. Wisi
teraz u mnie w pokoju. Bo gestów się nie chowa. Je się celebruje i jest się
wdzięcznym. Ja za te parę dni jestem ogromnie.
Te wszystkie gesty były tylko
dodatkiem do tego najważniejszego. Tego, który dała mi Ona tuż po północy moich
urodzin. Nie odliczałam, leżałam, czytałam, sączyłam piwo i zanim się
obejrzałam wybiła północ, a mnie zaskoczenie niemal zwaliło z łóżka. Nie
zakrztusiłam się. Przełknęłam namiętność i słowa zachwytu nie miały końca. Ona
potrafi mnie zaskoczyć każdego dnia. Ja z Nią codziennie rodzę się na nowo.
Dlaczego zatem nie potrzebuję życzeń wszystkiego najlepszego? Bo ja to w końcu
dostałam. Ją życzyłam sobie przy każdej spadającej gwieździe.
Zajrzałam w przeszłość. Wiedziałam,
że nie pisałam nic kolorowego w dzień swoich urodzin, ale mimo wszystko
chciałam sobie przypomnieć. Dwa lata temu życzyłam sobie być zmianą, którą chcę
widzieć w ludziach, mniej niszczyc, burzyć, odbierać, a więcej budować, rozpogadzać
i dawać. Gryźć się w język i przełykać własny jad, niż komuś nim zrobię
krzywdę. Dziś nie pamiętam już jego smaku. Rok temu przechodziłam drobny
kryzys, miałam ciężki dzień w pracy, wróciłam do domu i nie stał się bardziej
lekki. Towarzyszyła mi osoba, której dziś w moim życiu nie ma. Ale znowu. Znowu
posta zakończyłam życzeniem jednego – osoby, która wychwyci mnie z tłumu
osamotnienia i przytuli mnie na dłużej niż dwie sekundy.
Dziś nie pytam się już z
niedowierzaniem czy naprawdę znalazłam, wiem, że tak jest. W dzisiejszym
świecie mimo pragnienia czegoś stałego i zobowiązującego, boimy się po to sięgnąć
i pokazać to światu. Pstrykamy sobie z kimś selfie, wstawiamy na FB w formie
ogłoszenia, po roku, dwóch, zabieramy się za usuwanie. Wstyd – znów trzeba zmienić
status związku. Nie kultywuję tych praktyk. Hołduję prawdziwym zobowiązaniom.
Zatem co robi Junkie? Żyje. Żyje spełnianiem wyobrażeń o relacji jaką zawsze
chciała z kimś budować. Cegiełka po cegiełce dokładana do zaufania i kompletnego,
bezpiecznego, bez uchybień – zatracenia. Bo w dzisiejszych czasach boimy się wziąć
odpowiedzialność za czyjeś szczęście, za czyjeś potrzeby. W tej kwestii nie
brak mi odwagi. Praktykujemy i celebrujemy proste wyrażenia „masz rację,
Kochanie”, „proszę”, „dziękuję”, choć Ona mówi byśmy nawet nie zaczęły dziękować
sobie, że jesteśmy, bo nigdy nie skończymy.
A co jeśli przyznam głośno, że
jestem z Tobą szczęśliwa?
A co jeśli bezwstydnie poproszę
Cię o pomoc?
A co jeśli będę prosić o więcej?
Wszystkiego?
A co jeśli nigdy nie odwrócę od
Ciebie wzroku?
A co jeśli zawsze będę mieć dla
nas lwie serce?
A co jeśli „zawsze możesz na mnie
liczyć?”
A co jeśli „już nigdy?”
A co jeśli powiem „potrzebuję Cię”?
A co jeśli powiem Ci, że…?
W zeszłym roku płuca wydzierały
piosenkę Podsiadło „And I”. Moja przyszłość musiała ją usłyszeć, że dziś mogę
ją cytować ze spełnieniem między wierszami.
"And I know that
You saw me
There in the crowd I stood alone”
Zauważyła mnie. Nie ucieka. Jest.
A ja dziękuję, że jesteś! Dłużej
niż dwie sekundy.
Ta książeczka z cytatami...oj sama bym się chyba popłakała ze wzruszenia :-) Nie przestawaj być taką kobietą jaką jesteś- wszystkiego naj :-)
OdpowiedzUsuń