Hate crime. Zbrodnia nienawiści w
postaci werbalnej, zwanej również mową nienawiści, lub fizycznej nienawiści.
Wynikają zazwyczaj z ludzkiej niewiedzy, nieobalonych mitów i stereotypów na
tle rasowym, orientacji seksualnej, niepełnosprawności, religii czy narodowości.
Zawsze byłam ich zagorzałą
przeciwniczką. Ja, od dziecięcych lat, obrończyni uciśnionych, rycerka na
straży wszelkich cnót i wielkich wartości.
Nigdy nie przestaję łapać się za
głowę. Niby z wiekiem ideały powinny wygasać, rzeczywistość winna je
weryfikować, policzkować, spychać do lamusa, spuszczać w rynsztoku ludzkiej
obojętności i ignorancji. Siedzę i milczę, bo usilnie buduję wokół siebie mur,
odgradzam się od lewej i prawej strony polityki, bo nie ma już nigdzie
słuszności. Z opuszczonymi transparentami własnych przekonać, obserwuję jak
obecna polska władza wykonawcza wciela w życie jedynie własną wizję państwa,
nie pytając o to obywateli. Zamydliła oczy Polakom zmęczonym poprzednią władzą,
podatnym na chwyty marketingowe i wpływy innych, przez co obecnie obserwujemy
we własnym kraju naruszanie naszej demokracji i wolności przekonań oraz słowa.
Ze zgrozą chwytamy się za gardła
patrząc na zbrodnie poza granicami, a nie trzeba daleko szukać, by dostrzec je
na własnym podwórku. Kultura i polityka strachu zbiera swoje żniwa, gdy w
szkołach słyszę i obserwuję jak najmodniejszą obrazą stają się wyzwiska
"uchodźca, Arab, imigrant, muzułmanin", na domieszkę ciągle dorzuca
się "pedała". Starsi nie są mądrzejsi od młodszych, gdy na ulicach
mojego niewielkiego miasta, które już od kilku lat staje się przecież coraz
bardziej multikulturowe, 24-latek napada na hinduskie małżeństwo wyzywając ich od
Syryjczyków, jakby były to ogromną zniewagą, a nie określeniem narodowości
zwykłego obywatela, pobity zostaje mąż, a rasistowskie komentarze pełne
nienawiści mam wrażenie zostają niesprzątnięte na ulicach, rozgniecione w zgniłych
liściach przecież nieoczekiwanie ciągle ciepłej, polskiej jesieni, wgryzają się
w skórę i budują nielogiczne uprzedzenia wobec ludzi innej narodowości. Do
małej mieściny, w której pracuje zawitał do szkoły mały Paul, którego afro
amerykańskie pochodzenie myślałam nie przysparza mu kłopotów, bo przecież mamy
takie rezolutne. Pomyliłam się, dowiedziałam się w piątek o dokuczliwych
wyzwiskach, które mam zamiar porządnie uprzątnąć w najbliższy poniedziałek. Nie
stać biernie, gdy zaczynamy tonąc w mowie nienawiści.
Nigdy nie miałam zamiaru być lesbijką,
która będzie kulić się w płaszczu idąc metr obok od swojej dziewczyny. W swoim
życiu spotkałam się nie raz z mową nienawiści, rzadko fizycznym zbrodnią
nienawiści, jedynie dwukrotnie, rzucanymi kamieniami i gałęzią rzuconą w moją
stronę. Nigdy mnie to nie zniechęciło, zatem po udanej, romantycznej kolacji,
naturalnie chwytając się za dłonie spacerowałyśmy po poznańskich ulicach, gdy
zza pleców przechodząc przez ulice usłyszałam „odważne” wykrzyknienie: LESBY.
Słowo, którego nie znoszę ponad wszystko. Obracam się i widzę parę metroseksualnych
dwudziestoparolatków, rzucając w ich stronę złośliwie: PEDAŁY. Nie mieli odwagi
nawet znów na Nas spojrzeć. Przeszłyśmy obok tego obojętnie, choć w środku
zawsze coś się gorąco tli.
Co mnie obchodzą obcy na ulicy, nie
znamy się i pewnie nigdy więcej nie spotkamy, nie pozostaną w mej pamięci na
dłużej. Mowa nienawiści boli najbardziej z kochanych ust. Lata obrony swoich przekonań.
Nie, swojej orientacji nie nazwę przekonaniem, bo wpłynęło to we mnie jak
naturalny obieg krwi, nie poczułam żadnego pioruna, który uderzył mnie nagle i
obalił złą wiadomością. Kochanie kobiet objawiło mi się jako czysta dobroć i normalność.
Obrażaj mnie ty nieznajomy typku na ulicy, który karmi się niezrozumiałą dla
niego samego nienawiścią. Sprzątnę cię ze swojej planszy szybciej niż rzut
kością wypadnie na zero, którym jesteś w moim życiu.
Ale nie ty, nie ty, moja droga
przyjaciółko. Przyzwyczaiłam się, że czasem jeszcze muszę komuś bliskiemu
jeszcze tłumaczyć, dlaczego nie zamierzam pójść z żadnym mężczyzną do łóżka,
żeby się przekonać, co mnie omija i czy może nie zmienię zdania. Jakby
orientację można było zmienić jak bieliznę na czystą.
Mam trzy najlepsze przyjaciółki.
Równolatki, poznałyśmy się w liceum i twardo stoimy przy sobie do dziś. Byłyśmy
świadkami swoich pierwszych miłości, pocałunków, rozczarowań, złamanych serc.
Przed nimi pierwszymi zrobiłam coming out. Uczyły mnie, że nie cały świat jest
nienawistny. Ścierały się nasze pot i łzy i pogodzenia po burzliwych kłótniach.
Zawsze wracające do siebie.
Wszystkie trzy dotarły właśnie do
punktu, w której stały się matkami. To taki awans przyjaźni, przeniesienie jej
na inny poziom dojrzałości. Jeden syn, dwie córki, której jednej z nich
zostałam matką chrzestną. Najlepszy dowód na przyjaźń, która postanawia uczynić
z siebie rodzinę wybraną przez samego siebie. Znamy się jak łyse konie,
powinnyśmy, prawda?
Dlaczego więc przyjaciółka, która
jeszcze rok temu mówiła o niezbyt wielkiej chęci macierzyństwa, a dziś matką
się zwąca, wymierza we mnie tak dotkliwy komentarz? W dniu, gdy odwiedzam ją z
gratulacjami z drugą przyjaciółką i swoją chrześniaczką.
Przyjaciel rani jak kochanek, słowami
tnie historię nas, która i tak już jest pełna ran i blizn. Czy przyjaciółka do
dziś nie wie, że bycie lesbijką nie równa się świadomemu zrzeczeniu
macierzyństwa? Nie zna mnie? Nie wie jak boli każde „ciociu”, zamiast „mamo”?
Jak może wydawać tak surowe wyroki niesprawiedliwego sędziego?
Jak mogła powiedzieć,
że jestem niewdzięczną córką, która nie daje swojej matce wnuków?
Dawno nie
wprowadziłam celowo tak głuchej ciszy po tak dotkliwym komentarzu, nawet jeśli był pół-żartem, pół-serio. Druga
przyjaciółka spojrzała tylko niezręcznie, bo wie jak całym sercem pragnę
rozwoju życia pod własnym sercem. Jak łatwo wydawać osądy, gdy przekroczyło się
linię mety, do której ja nigdy nie dotrę.
Scena końcowa po popołudniu wspólnie
spędzonym, popołudniu podczas którego, moja maleńka H. nie odstępowała mnie na
krok, przytulała, gdy czuła się niepewnie, ode mnie jadła obiadek, pytała, gdy
czegoś nie rozumiała i chciała na „apa”. Ubieram ją i zakładam buty i nagle H. wyjątkowo
czule się we mnie wtula. Przyjaciółka pyta H. „Bardzo kochasz ciocię, co?” – „Tak,
baldzo!” – „tak, bo ciocia bardzo fajna jest” (bo mamą nie będzie … domyślała
moja głowa).
Nie miałam siły komentować, walczyć, przypominać,
że… dla dwóch spraw oddałabym prawą dłoń, słuch, powonienie, sprzedałabym duszę
diabłu.
Za to, by Ona kochała mnie do końca
świata i się ze mną zestarzała.
Za to, bym po którejś kolejnej
upojnej nocy naszej miłości, mogła się obudzić i poczuć, że we mnie rozwija się
owoc naszej miłości…
Bo tak. Przyjaciel rani jak kochanek,
słowami tnie historię nas, która i tak już jest pełna ran i blizn. A ja?
Płakałam jak dziecko w wannie. Bo żadna wykrzyczana „lesba” na ulicy, nie boli
jak mowa nienawiści kochanej osoby.