Chłonę zapach wina w skwierczącej Toskanii.
Zalewam upał w gardle lodowatym drinkiem nad Morzem
Śródziemnym.
Prażę się na żaglówce otoczona pięknem Mazur.
Nie mogę przestać głęboko wdychać rześkości polskich gór.
Ach co to były za wakacje! Moich znajomych. Na Facebooku. Oczywiście;)
Ja odbyłam całkowicie
odmienne podróże.
Moje stopy nie stawiły się w
żadnych nowych miejscach, nie pobrudziły się podczas wspinaczki górskiej, nie
przecięły po wskoczeniu do dzikiego jeziora z nieznanym gruntem, nie obtarły się
od dalekich wędrówek leśnych, a skóra nie pomarszczyła się od długich, słonych
kąpieli morskich. Ale czy to znaczy, że nie spędziłam ich bogato? Że nie
szukałam innych pamiątek do zachowania w pamięci?
Przewędrowałam niesamowite
połacie wyobraźni. Cisza, pustka, pejzaż wpisany w uwypuklony krajobraz natury
wsi, do której często i jedynie uciekałam w te wakacje uruchamiał maszynerię
wyobraźni. Tam ruszają różne trybiki i nagle, słyszę i widzę. Absolutnie
wszystko. Tu kanty pejzażu nie stępiły się licznymi spojrzeniami, tratowaniem
stóp niedocenienia natury. To tutaj przechadzam się i rozmyślam czy melancholia
wyjdzie z użytku? Czy jestem jedyna? Nihilizm, ironia i sarkazm mają się
całkiem dobrze, ale czy moja dusza nie wyjdzie z użytku na podobieństwo kasety
magnetofonowej? Zaiste, w moim pokoju retro kaseta leży już na starej maszynie
do pisania jako ozdoba. W tym miejscu, na tej wsi, widzę najdłuższą tęcze świata
i chcę pobiec w poszukiwaniu jej końca, by uczcić i nagrodzić dziecko w sobie,
tutaj szykuję śniadanie na dworze, kartki książki samoistnie przewraca mi
wiatr.
Mówi się, że coś „tańczy na
wietrze”. Tutaj wyobraźnię porywa huragan. Nieopisany chaos wrażeń. Tutaj
drzewa nie tańczą. One pochylają się ku sobie, przygarniają i snują opowieści.
Niemi świadkowie mojego dzieciństwa, wieczni towarzysze, żądnej ciszy błogości
bezczynności, dorosłości. Żadne drzewa nie są tak głośne jak topole. Ona siedzi
obok, a ja zachodzę w głowę jakie myśli podróżują po firmamencie jej umysłu i
wyobraźni. Ledwo widoczny uśmiech w kącikach oczu i ust mówi mi, że
melancholijnie gdzieś tam mi towarzyszy i wspina się na szczyt tych topoli. To
one w tle szumiały, gdy pierwszy raz wyznała mi miłość, chwytając twarz w
dłonie i upewniając mnie, powiedziała stanowczo:
„słyszysz? Kocham cię…”
Zatem może wiatr nie wywiał nas
zagranicę ani nie przybliżył nowych miejsc rodzimych, co nie oznacza, że nie szukałyśmy
wrażeń w znanych już miejscach, nie odkrywałyśmy ich na nowo. Czy długi spacer
to nie przygoda? Wypatrywanie osobliwych kształtów drzew, opuszczonych domów
albo tych o tak prostych kształtach jakby były zdjęte z dziecięcego rysunku
zachwyca nas równie bardzo jak wkroczenie do Narnii. Czuję się równie
całkowicie oderwana od ziemi, gdy zaznaczamy swoją obecnością podczas kilku
wielkich koncertów tego lata. Nic nie może się równać ogromie wrażeń podczas
koncertów Of Monsters and Men czy Hozier’a, podczas tegorocznego Opener’a.
Absolutnie nie odbiega od znakomitości polska scena muzyczna zaprezentowana
podczas Męskiego Grania, a sielankowość tych wakacji podkreśla darmowy koncert
Natalii Przybysz na trawie, kiedy to po koncercie nie mogę się powstrzymać i podejść
z pytaniem „Natalia, zrobimy sobie zdjęcie stópek?” Zatem, oto i oneJ
Ale poczekajcie, brakuje tu
ścieżki dźwiękowej. Podróżowałyśmy obok siebie w kilkunastu metrach
kwadratowych mojej sypialni i odkrywałyśmy nowe dźwięki.
Puszczałyśmy całe zło przeszłości
w niepamięć i w milczeniu kroczyłyśmy po kojących wokalach.
Sprawdzałyśmy ścieżki dźwiękowe
do nowości kinowych.
Chodziłyśmy do kina, wybierałyśmy
własny repertuar na kilkudziesięciu calach telewizora i kilkunastu laptopa.
Próbowałyśmy osobliwych seansów wybierając się do Łóżkoteki podczas Festiwalu
Transatlantyk, sącząc prosecco, uprzednio racząc podniebienia wykwintnością
francuskiej kuchni, przygotowując się balsamicznym hiszpańskim winem. Wracając
do auta, po skosztowaniu wyśmienitej kawy po wietnamsku, śmiejemy się
unikatowością spotykanych nas zdarzeń, gdy mały kolega zastawia mi auto (nie)znacznie
utrudniającym wydostanie się z parkingu Mercedesem! Mina parolatka, który
pilnował w jaki sposób się wydostanę, by nie potracić jego auta bezcennie
zapisała się w mojej pamięciJ
Bo podróżować muzyką, filmem,
jedzeniem też można.
Zatem, gdybyśmy miały polecić
kierunki kina jakie obrać, a w których może macie zaległości, to koniecznie
wybierzcie się do Francji, Hiszpanii czy innych krajów europejskich, nie omijając
Wielkiej Brytanii i dokumentu „Amy”, który absolutnie kazał mi wyjść z kina na
czworakach smutku i przypomniał o porażającym talencie i tragedii życia Amy
Winehouse. Francois Ozon znów zachwycił w filmie „Nowa Dziewczyna”. Absolutnie
królowało jednak kino hiszpańskie, kiedy to bez wahania wydawałam ocenę 10/10
oglądając „Magical Girl”. Jeśli ktoś tęskni za osobliwością i odrobiną kiczu w
kinie koniecznie musi obejrzeć „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu”,
którego wydłużone kadry zdjęte jak ze starej pocztówki całkowicie zawładnęły moim
sercem. Filmy „Plemię”, „Grubasy”, „Dzikie historie” czy „Biały Bóg” to filmy,
których nie zobaczycie już na ekranach kin, ale zdecydowanie warto je dołączyć
do swojej filmoteki. Kategorycznie
zabraniam tracenia czasu na obejrzeniu głośnego i przereklamowanego „LOVE”
Gaspar’a Noe, który ani nie mówi o miłości ani o seksie, jest banalnym filmem
bez opowieści, ani chwytliwych dialogów, za to z taką ilością seksu rzucaną w
twarz, dosłownie, że uczyniło to z niego kiepskiego pornosa, jak dla mnie. Dawno
nie wyszłam tak rozczarowana z kina z językiem przesyconym samymi
nieprzychylnymi uwagami pod adresem filmu, którego wyczekiwałam i specjalnie na
przedpremierę się udałam. Zatem, niewiele
zjechałam kilometrów, ale przewertowałam godziny filmowych wrażeń.
Skoro wakacje te nie są takie
mobilne, podróżuję pamięcią i wyobraźnią. Przypominam sobie te wszystkie miejsca,
w których zabłądziłam autem. We wspomnieniach nie szukam zgiełku, znajomości i
powszechności. Widzę ciemne uliczki, baśniowe ogrody, stare, poczciwe babcie.
Odtwarzam wszystkie te zbłądzone, zagubione w morzu pozornej nieistotności
miejsca, w których słucham i przestrzegam nakazów ograniczenia prędkości, tam
gdzie auto i wyobraźnia samoistnie zwalniają. To miejsca, które nie niszczeją
od ludzkich spojrzeń i ciężaru stóp. To miejsca, gdzie mogły zacząć się ciekawe
opowieści, gdzie nie wyciąga się aparatu, gdzie dopisuje się własne opowieści
nieśmiałego podróżnika.
Emil Cioran cytowany w książce
Andrzeja Stasiuka „Jadąc do Babadag” radzi byśmy „trzymali się towarzystwa
zwierząt, kucali sobie u ich boku jeszcze przez tysiąclecia, wdychali wonie
stajni niż laboratoriów, umierali z chorób, a nie z lekarstw, kręcili się wokół
naszej pustki i łagodnie w nią zapadali.” I to właśnie książki wytyczyły mi
szlaki najlepszych podróży podczas tych wakacji. Słuchałam się ich nostalgii,
melancholii, przemyśleń i trzymających mnie na skraju łóżka wrażeń. Kucałam, by
pogłaskać miejscowego psa, który wita nas niczym sołtys swoich włości,
przedstawialiśmy się sobie, oprowadzał mnie po okolicy, oglądałam wszystko z
perspektywy czworonoga, z językiem na wierzchu, wąchaniem okolicy,
podskakiwaniem na ciekawsze kąski odosobnienia miejsc, do których poniosły mnie
stopy podczas spacerów. Gdzie indziej mogłabym na końcu rzeki, odnodze
jeziornej, zobaczyć dwie kąpiące się krowy, które wlepiły we mnie wzrok tak
uporczywie, że czułam się jakbym weszła komuś do łazienki i naruszyła jego nagą
prywatność.
5937 stron złożyło się na 16
książek, które pochłonęłam w te wakacje. Używanie słowa „przeczytać” nie równa
się ilości wrażeń jakie ono dostarczają i tego lata również mnie nie
rozczarowały. Przecież pod tym pałacem liter, spotykamy siebie, pukamy do
drzwi, które zamknęliśmy za sobą albo i otwieramy te lśniące nowością. Jak to mawia mój ukochany
Andrzej Stasiuk, którego lekturze również musiałam się rytualnie poddać tego
lata, książki zawieszają samotność istnienia.
„Jadąc do Babadag” I znów mnie
pan, panie Andrzeju, porwał z kanapy, ławki w ogródku, krzesła w kuchni, z
wszystkich tych banalnych miejsc, w których pochłaniałam pana słowa, do
zupełnie innych krain. Bo kraje i miejsca, które opisuje i odwiedza p. Stasiuk
może i są stare oraz zapomniane, opustoszałe, jak te stare, bujane krzesło na
strychu obrastające kurzem zapomnienia i braku docenienia, ale i tak natrafi
się w końcu ktoś, kto je odkopie i zechce przywrócić do stanu używalności. Jakakolwiek
lektura Stasiuka jest idealna na wakacyjne dni, wszelkie jesienne dysfunkcje i
zimowe chandry. Mistrz podróżniczego i duchowego pióra!
Raczyłam się kilometrami różnymi
gatunkowo, zachwycałam się rozwiązłością wątków w końcu nadrabiając słynną
kryminalną trylogię „Millenium”, gdzie równie otwarcie przyjęłam Lisbeth
Salander do grona literackiej nieśmiertelności. Rozczulałam się czytając
literaturę dziecięcą „Prosiaczek Fryderyk i dzięcioły”, którą otrzymałam w
prezencie za zdany ważny egzamin zawodowy. Sir D'arcy Power w cytacie rozpoczynającym książkę, którą mimo, że
traktuje o medycynie, czyta się ją niczym kryminał, przyrównuje przedsięwzięcia
chirurgów do mocarstwa nazywanego Imperium Chirurgów - dodam od siebie, że
każdy z nas powinien je zwiedzić i kupić sobie bilet do Państwa Nauki, do
którego tak dostojnie zgrabnie zaprasza nas dr. Hartmann w książce „Triumf
Chirurgów”.
Olga Tokarczuk wraz z Agnieszką
Holland napisały wspólnie scenariusz i obecnie kręcą thriller moralny na podstawie
znakomitej książki „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Bohaterka książki,
pani Janina, nie znosi tego imienia, innym ludziom nadaje również swoje własne
owoce wyobraźni. Jej zdaniem ludzie powinni mieć imiona odzwierciedlające ich
osobowość, więc nazywa ludzi Wielką Stopą albo Dobra Nowina, albo powinni nosić
imiona owadów czy ptaków jak Dębosz, Drozofila czy Corvus. Śledzimy świat jej
oczami i jej opiniami na temat tego kto zabija jej sąsiadów. Okoliczni
mieszkańcy mają ją za wariatkę ślepo wierzącą w horoskopy. Ale co jeśli pani
Duszejko ma rację...? Tu żadne słowo nie jest przypadkowe, utkało się w
cudownym talencie umysłu pani Tokarczuk i wciągnęło mnie bez reszty. Te
porównania, zabawnie-ironiczne przemyślenia zamalowane dobitnymi prawdami o
życiu.
Ktoś mógłby powiedzieć czy, aby
mocno nie przytyłam w te wakacje, bo widać, że dużo siedziałam, a mało się
ruszałam. Cóż za błędny przelicznik. Uwielbiam umysł spuchnięty od przemyśleń i
wrażeń, kiedy namacalnie niemal czuję jak zmienia się jego pojemność, która
wiecznie jest dodatkowo stymulowana godzinami rozmów z Nią.
Bo widzicie, ja cały rok noszę
kombinezon. Drugie ja, oficjalne ja, obecne w pracy, wśród rodziny, w
sytuacjach oficjalnych. Zdejmuję go uroczyście tylko przy Niej i w wakacje,
kiedy to absolutnie nic nie staje pomiędzy mną a mną. Czuję się wtedy wyjątkowo
wolna. Gdy sierpień chyli się ku końcowo powoli odkurzam ten kombinezon, odświeżam
go, przygotowuję się do pracy i stawiam w pełnej gotowości działań.
Bo widzicie, jestem Atlantydą,
która nie chce siebie uratować. Pierwszy raz w tym roku, suwak ewidentnie się
zaciął, a ja nie tylko nie mam ochoty nałożyć na siebie kombinezonu, a co
dopiero próbować naprawić ten suwak. Nie szarpię się, wracam z pewną
rezygnacją, już z tęsknotą za pełnią siebie przy Niej.
Podczas różnych wydarzeń, nie
możemy się widocznie całować w usta, ponieważ soczystość Jej czerwonej szminki
odcisnęłaby się znacznie i mnie by rozmazała, dlatego proszę Ją albo Ona robi
to znienacka i całuje mnie mocno w policzek, by zostawić odcisk swoich ust. Nie
zmazuję go wtedy, noszę go dumnie jako odznakę prawdziwości Nas. Zdarzyło się,
że nieświadome niczego, moje obie siostry, podchodząc dwukrotnie rozmazały te
szminkę na moim policzku.
Boję się, że wrzesień porządnie
rozmaże…mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz