środa, 28 października 2015

Nie mam żadnej mądrości.



Nie mam żadnej mądrości (...). 

Mój przyjaciel ma dużo mądrości i bardzo, bardzo chorą córeczkę, której ciałko mieści się w dłoniach.

Ja nie mam żadnej mądrości, mam za to paru przyjaciół i trochę zaprzyjaźnionych książek.
Żyję, sobą i w sobie, i w innych ludziach, w tym, co we mnie zmieniają, i w tym, co w nich sobą zmieniam nieodwracalnie i już pozostawiam zmienionym, w bliskich i dalekich, żyję w tym mężczyźnie, co płakał w tramwaju, i w przyjaźniach, i nawet we wrogach moich żyję. Żyję.

Rano zapaliłem papierosa przed śniadaniem, mroźną drogą po bułki. Smakował. Nie jestem mądry. Żyję.



Lubię, gdy pisarz otwiera skrzypiące drzwi siebie i wpuszcza nas do środka. Nie ukrywa, że czasami jest nienaoliwiony i nie posiada wielkich mądrości. Podobała mi się "Wyspa łza", w której Joanna Bator wyjaśnia nam swój proces twórczy, i wywiad z Andrzejem Stasiukiem w "Życie to jednak strata jest", gdzie słyszymy autora najgłośniej, a nie przez pryzmat swoich bohaterów, czy przypadła mi też do gustu intelektualna rozmowa Agnieszki Drotkiewicz z Dorotą Masłowską w "Duszy światowej". 

Tak samo urzeka mnie pan Szczepan Twardoch. I znów spoglądam na okładkę, portret autora potoku myśli, pęknięć na jego wyobraźni, które idealnie odzwierciedla lekko zmarszczone czoło. I znów opowiem Wam skromnie o lekturze, po którą warto sięgnąć, o 270 stronach, które gdzieś tam zapukały też do drzwi mnie.

Ktoś może powie, że to powieść, dzienniki, o niczym, a dla kogoś mogą być o wszystkim. Mogą męczyć niestrawnością, a mogą kogoś nakarmić do syta lub nawet pozostawić chęć na dokładkę.

Ja zawsze chętnie dokładam sobie do półki zaprzyjaźnionych książek pozycje Szczepana Twardocha. Literackiego twardziela ze Śląska, który nietuzinkowo opisuje rzeczywistość, której, tak uparcie twierdzi, nie jest obywatelem.

„A ja poddaję się trochę temu szaleństwu, jakim jest poszukiwanie znaków w świecie, mowy drzew, tajemniczego kodu pęknięć na asfalcie i eposów zapisanych cirrusami na niebie.
Poddaję się rozmyślaniom nad swoim własnym brakiem mądrości.

Patrzę na tę przenikliwą okładkę książki, myśląc, że choć na mojej półce brakuje mi już miejsca, to nie położę jej poziomo, zasługuje na stanie w pionie, dlatego wysuwam inną, mniej znaczącą i robię miejsce dla „Wielorybów i ciem”.  Bo ja przecież ciągle też szukam pęknięć na asfalcie i śledzę uciekające tory na końcu pociągu.

Patrzę na tę szklankę po kawie, osadowych pozostałościach po mlecznej pianie i śladach cynamonu. Nie wygląda atrakcyjnie ani smacznie. Pobojowisko tak wyczekiwanego smaku.
Widzę siebie w tej szklance i pytam siebie po co piszę od tylu lat. Nie mam żadnej mądrości. Piszę coraz rzadziej, bo coraz bardziej to dostrzegam. Uciekam od wszelkich mądrości, komentowania rzeczywistości kreowanej przez innych. Nie obchodzi mnie już tak bardzo. Podobnie jak Szczepan Twardoch, nie ma dla mnie rewolucji, dla której niosłabym transparent.

Przestałam się tak przejmować. „Nie jestem obywatelem rzeczywistości”.
Twardoch zauważa, że codziennie ulegamy niewolnictwu czy to płacąc podatki, czytając książkę czy stojąc na czerwonym świetle. Ważne, żebyśmy w środku nie pozostali niewolnikami swoich spraw, póki jesteś wierny sobie, nie jesteś niewolnikiem. Staram się zatem nie zniewalać rzeczami zbędnymi. Piszę mniej, bo czuję się mniejszym niewolnikiem świata.

Nie mam żadnej mądrości. Żyję.  

 (…) warto czytać wielkie powieści, warto pisać, warto zarabiać pieniądze i je wydawać, warto kochać to, co obejmuje się wzrokiem, wyszedłszy na wzgórze, a reszta to niepotrzebne hipotezy, symulakra i zupełnie zwykłe kłamstwa”

Poświęcam się temu, co warto. Czytam wielkie powieści, pijam dobre wina, zakrapiam czasami wieczory whiskey. Czasu nie marnuję na kiepskie kino. Kocham się z muzyką. Jesienią do kawy dodaję cynamon, a z zielonej herbaty przerzucam się na czerwoną. Staram się jeść mniej szkodliwie, a coraz bardziej wykwitnie. Czasami kocham prostotę i rutynę jak czcionkę Times New Roman. Całuję chrześniaczkę i przytulam jak najmocniej. Szukam niebanalności obrazów. Zajmuję się kochaniem każdego krajobrazu. Codziennie przelatującego, ogromnego Herkulesa na moim niebie, gdy wracam ostatnio z pracy. Zawsze szukam Jej dłoni do wsunięcia się w nią, a gdy doskwiera zimno wtulam się w Jej ramię. Zawsze przepuszczam Ją w drzwiach. Szanuję też starszych, uśmiecham do nieznajomych. Nie nienawidzę. Kocham. I w tej miłości, a nie minionym cierpieniu szukam inspiracji i wzruszeń.

Ale nie. Nie mam żadnej mądrości życiowej.


Żyję.

piątek, 23 października 2015

Oda do emocji.



W medycynie istnieje zjawisko nazywane syndromem Stendhala. Polega ono na tym, że kiedy na człowieku sztuka wywiera olbrzymie wrażenie zaczyna mu się kręcić w głowie, serce bije mocniej, ciśnienie się podnosi. Jest to bardzo żywa i fizjologiczna reakcja. Takiej samej doświadczył właśnie Stendhal, gdy zwiedzał groby Michała Anioła, Dantego czy Galilea we Florencji.



Czujecie tak? Pozwalacie sobie na tak silne czucie? Nie umieracie w stagnacji i braku oddziaływań, w wiecznym otępieniu obowiązków? Mam nadzieję, że nie…

W pełni rozumiem co czuł Stendhal. Czuję to, gdy czytam coś wzniosłego, oglądam coś dramatycznego, słucham czegoś tak prawdziwego. Czy to ostatnio wspomniana książką „Jeden z nas”, czy melancholijny majstersztyk w postaci mini serialu „Olive Kitteridge”. A teraz to crescendo emocji kończy, a raczej rozkłada ich wachlarz, nowy utwór, i nadchodzący album, Adele.

Dla mnie obraźliwym nazwać ten utwór zaledwie piosenką. Poddać ją jakiejkolwiek kategoryzacji. Czy jest lepsza niż poprzedni album czy nie. Mając tak potężny głos i emocje jak Adele nie trzeba się z nikim ścigać. Nawet z samym sobą.

Co „Hello” ze mną robi? Wyciska wypieki na policzkach i dekolcie, tli łzy w kącikach oczu, wybija rytm serca, stawia włosy na baczność, gdy Adele wchodzi w refren. Rozrywa płaszcz i zrywa do biegu. Jestem koniem pociągowym emocji. Dodatkowo dowiadujemy się z teledysku, że Adele to też wyśmienita aktorka, która pozwala nam obserwować i współodczuwać wszystkie emocje towarzyszące tekstowi tego utworu.

Jak cudownie się to zgrywa z jesienią za oknem. Z co dopiero minionym weekendem kiedy to wróciłam do twórczości Adele. Przechadzałam się samotnie po lesie i wzdłuż rzeki wciskając wszystkie emocje w swój chód, oddech, spojrzenia. Kiedy to sama czułam się główną bohaterką nie nakręconych teledysków tych utworów. A dziś Adele raczy mnie takimi wrażeniami, że nie mam gdzie ich pomieścić, dlatego jestem tutaj znów z Wami. I proszę o dzielenie, o emocje, o wrażliwość, o szczerość.  



„Kiedy miałam 7 lat, chciałam mieć 8. Kiedy miałam 8, chciałam mieć 12. Kiedy miałam 12, chciałam mieć po prostu już 18. Mam wrażenie, że całe życie spędziłam na ciągłych życzeniach. Zawsze pragnąc być starszą, pragnąc pamiętać albo też zapomnieć. Żałując, że zniszczyłam tak wiele z powodu strachu lub nudy. Żałując, że nie poznałam lepiej prababci, że znam siebie zbyt dobrze przez co wiem zawsze jak się coś skończy. Żałując, że ścięłam włosy albo, że nie jestem wyższa. Żałując, że nie poczekałam albo, że się pospieszyłam.
Mój ostatni album był „rozstaniem”, ten jeśli miałabym go nazwać, nazwałabym go „pogodzeniem”. Godzę się ze sobą. Ze straconym czasem. Z wszystkim co zrobiłam bądź nie. […] Album „25” jest o tym jak poznałam siebie nie zdając sobie z tego sprawy. I przepraszam, że tak długo to trwało, ale cóż, życie mi się przytrafiło”.

To po krótce wstęp i wyjaśnienie samej Adele w liście do fanów. Czyż piękno nie tkwi w jej szczerości?

A teraz słuchamy w tekście piosenki, która ma niby być o pogodzeniu, a równie bardzo wyciska łzy:

„Witaj, to ja,
Zastanawiałam się czy po wszystkich tych latach
Chciałbyś się spotkać, by przerobić wszystko,
Mówią, że czas leczy rany
Ale ja jakoś niewiele się uleczyłam.”

Silny, tak potężny refren rozszarpuje wspomnienia, wszelkie wyrzuty, niedopowiedzenia:

„Witaj z drugiej strony,
Dzwoniłam już chyba tysiąckrotnie
By cię przeprosić za wszystko, co uczyniłam
Ale jakoś nigdy nie ma cię w domu
Witaj z zewnątrz
Przynajmniej mogę powiedzieć, że się starałam
Powiedzieć ci, że przykro mi, że złamałam ci serce,
Ale już nieważne, bo najwyraźniej już cię to nie rozdziera.”

Adele wraca w wielkim stylu. Tekstowo, wokalnie, muzycznie. I tak bajecznie wizualnie. Za teledysk odpowiedzialny jest wybitny reżyser młodego pokolenia, który stoi za sukcesem wielu nagradzanych filmów – Xavier Dolan. Adele nie mogła wybrać lepiej. Widać dotyk geniuszu w ujęciach, a jakość obrazów zawdzięczamy kolejnej innowacji. Po raz pierwszy w historii użyto kamer IMAX – więc tak, Adele wraca w wielkim, dodatkowo innowacyjnym stylu w tak pozornie stoickiej balladzie. Balladzie, która rozszarpuje emocjonalnie na strzępy.

Czujesz? Ja absolutnie całą sobą.

Na myśl przychodzi mi porywista jesień i słowa Andrzeja Stasiuka:

„Tymczasem to jest spektakl, to jest przedstawienie wielkie jak opera albo i symfonia. Proszę sobie przypomnieć uporczywą nudę długiej zimy z jej bielą, szarością i czernią i zamarzniętym przez tygodnie słupkiem rtęci. To prawie jak śmierć wcielona w krajobraz. Traci się nadzieję, że kiedykolwiek odtaje. Ale jak zwykle cud następuje i zaczyna się meteorologiczne crescendo. Narastają zjawiska. Jest w tym żywotność, niespożytośc sił, biologia jakaś nieokiełznana, która doprowadza nas do rozpaczy.”


Miłego, emocjonalnie bogatego weekendu Kochani! 




poniedziałek, 19 października 2015

Z serii: Książka, która nigdy nie przestanie cię prześladować.

Ponad 520 stron w niespełna trzy dni. Stron porażającej lektury, która zakrawa na pewną dozę sadomasochizmu, ponieważ czytając ją czułam, że świadomie robię sobie psychiczną krzywdę. Nie będę wspominać o treści książki, bo ona chyba jest jasna, ale o odczuciach i jak zawsze kunszcie pisarskim autorki. 

Aktywnie recenzuję przeczytanie książki na portalu lubimyczytac.pl, ale z Wami nie zawsze dzielę się wszystkim, co przeczytam, ponieważ, no cóż, zrobiłby się wtedy z tego blog książkowy;) Ale czasami, muszę, po prostu muszę „wyrzucić” z siebie książkę, bo inaczej zalegnie we mnie za mocno i nigdy się po niej nie otrząsnę do końca. Podobnie miałam po lekturze „Najgorszy człowiek na świecie” Małgorzaty Halber.

Czas na „Jeden z nas. Opowieść o Norwegii” Asne Seierstad, która w swojej obszernej karierze autorki literatury faktu wzięła się za zrelacjonowanie tego najgorszego faktu dla swojej ojczyzny – zamordowania przez Andersa Breivika 77 osób 22 lipca 2011 roku i ranienia dotkliwie kolejnych 33.

I wahanie jak tu ocenić tę książkę? Jak oddzielić emocje od oceny i ich nie wymieszać, bo jednocześnie mam ochotę tę książkę odłożyć i nigdy po nią już nie sięgać, a zarazem wszystkim ją polecać. 

Czytałam jak oszalała, poparzona, jakby każda kartka mnie bolała, zawsze przerażona tym, jaka kolejna odrażająca prawda kryje się na kolejnej stronie tej historii norweskiej tragedii.

Książki czyta się z różnych powodów; najczęściej dla przyjemności, odstresowania, zabicia lub wypełnienia czasu - to na pewno nie jest jedna z tych książek. Czyta się też z ciekawości, chęci poszerzenia wiedzy faktograficznej, ukształtowania poglądów. Z szacunku - i to już bardziej jedna z tych książek. Sama okładka i tytuł są tak sugestywne, narzucają zastanowienie i spojrzenie dookoła siebie i do swoich okien, a jednocześnie można spojrzeć na różne barwy tych okien symbolizujące wykrzykiwane zdanie: Nie wygrałeś Breivik, nadal nie będziemy odtrącać odmienności i tolerancji, a kolory nigdy nie zszarzeją. Równie symboliczna czarna wstążka żałoby na rogu okładki jest skutecznym chwytem hołdującym pamięci umarłych.

Bo ta książka wytacza strasznie ciężkie działa tematyczne i żadna kamizelka kuloodporna nie uchroni nas od dzielonego bólu i łez ofiar i bezsensowności tego feralnego, lipcowego dnia. Tym, że autorka ubarwia wydarzenia osobistymi opowieściami, realistycznymi, brutalnie odwzorowującymi rzeczywistość opisami, kiedy to słyszysz każdy krzyk, wystrzał, błaganie o pomoc, czujesz odłamki pocisków we własnym ciele i widzisz zimny i bezwzględny uśmiech Breivika. Co sprawia, że czujesz, że czytasz wybitny kryminał. Kryminał, który niestety wydarzył się naprawdę. Czytając momentami złościłam się na autorkę na tak osobiste i brutalne obrazy, taką prawie przesadną wnikliwość, ale okazuje się, że każda rodzina ofiar miała wgląd do książki i zatwierdzała wszystko, że każdy skrawek tej historii jest napisany za zgodą, a autorka wszelkie tantiemy ze sprzedaży przeznacza właśnie fundacji "Jeden z nas". 

Mogę chyba tylko powiedzieć - czytasz na własne ryzyko. Ryzyko pewnej traumy odciśniętej również na tobie. Ryzyko zastanowienia się nad własną, obecną polską rzeczywistością i podejściem niektórych Polaków do uchodźców, niektórych polityków, którzy chcą rządzić Polską...Podejście, które wcale nie jest tak odległe od przyczyny, która zrodziła się w umyśle Breivika, a doprowadziła go do tak szokującej zbrodni.


A to chyba też wyczyn pióra autorki, która tak bezczelnie gra na emocjach, za co ją szczerze jednocześnie nienawidzę i podziwiam. Zatem powtarzam – czytasz na własne ryzyko. Nadszarpniętych nerwów, łez i zastanowienia się nad własnymi poglądami.


Jak bardzo jesteś tolerancyjny?

Jak bardzo niechętny odmienności?

Jak bardzo zbulwersowany sytuacją uchodźców?

Jak bardzo nie pomógłbyś ludziom uciekającym od wojny?


Jak Bano czy Lara, które przybywając z Iraku do Norwegii, niczego nie pragnęły tak bardzo jak być „Jedną z nich”…


sobota, 17 października 2015

Jesiennośc uczuć.

W tle dla Ciebie:

https://www.youtube.com/watch?v=kYG0cUHQ_jo

Przyszła łaskawa. Budząca tak wiele sprzecznych emocji jak polska polityka. Nienawidzona albo wielbiona. Przyjmowana z otwartymi ramionami bądź obojętnie odrzucana. Zamykana na cztery spusty. Wypatrywana i kojąca jak deszcz bijący o parapet. Sezon statusów i memów o nadchodzącym zimnie. Tak. To ona. Jesień. Sezon mam krzyczących „Podkoszulkę założyłaś?! Skarpetki grube masz?! Rękawiczek nie zapomnij! A parasol? Jak ty się ubrałaś znowu!? Za zimno jest, zmarzniesz i zobaczysz!”



Dla mnie sezon docieplany, herbaciany, jeszcze bardziej przytulany, jak najbardziej nie niechciany. Okres, który jak żaden inny nie ugaszcza nas taką różnorodnością barw, a jednocześnie surowością krajobrazu, który wydaje się wyludniony i opustoszały, a gdy idziesz na spacer skrajem lasu czy łąki, spostrzeżony samochód na tej surowej połaci jesieni wydaje się doklejony do krajobrazu jak sztuczna zabawka.



Dni krótsze, ale czy to źle, że wcześniej można zapalić świece i mieć pretekst do wcześniejszego wskoczenia pod koc, gdy tylko dopełnienie obowiązków pozwoli? Bezustannie z książką i herbatą. Ludzie ciągle pytają skąd wynajduję na to czas, gdy jednocześnie pracuje od rana do wieczora. Czas? Czasu mogę nie mieć na wyjazd za granicę czy gdzieś głębiej w Polskę, bo weekend ma tylko dwa dni. Ale czas na siebie? Na szukanie? Na odkrywanie? Na szukanie nowych słów, twórców, obrazów, filmów, dźwięków? To nie czas. To chęci. To szukanie. Jak masz znaleźć skoro nie szukasz? Jesień jednak nigdy nie była tak odkrywcza, głośna, wyrazista i pełna barw odkąd jest Ona. Tak. To znowu o Nas. O Naszej jesienności.

Żadne spotkanie nie jest takie same, nawet jeśli po czasie następuje jakaś powtarzalność czynności. Niekiedy pracy jest tyle, że człowiek ani się obejrzy i już minęły dwa tygodnie, a czasami rozłąka wlecze się jak tygodniowa ulewa jesienna, która ani trochę nie przysparza sympatii tej porze roku.
Coś takiego było w tym poprzednim weekendzie, że znów cieszyłam się na niego jak dziecko. Wszystko, każda minuta i czynność było odliczeniem do soboty do godziny 11:31, kiedy to miała wyjść z pociągu. Kiedy to znów wbiegnę na peron i będę prostować kręgosłup, wypinać pierś, poprawiać włosy i zastanawiać się jak stanąć, by spodobać się Jej znów z dystansu. I po raz kolejny zapomnę o tym zupełnie, gdy to ja ujrzę Ją kroczącą z dystansu. Z perfekcyjnie rozwiewanymi włosami, dłońmi pierwszy raz zakrytymi seksownymi rękawiczkami, w skórzanej czerni kurtki i stukających w oddali obcasach. Znów nie będzie się śpieszyć, ciągnięta walizka i przewieszona torebka na dłoni będą dodawać Jej wytworności, a nie ociężałości podróży. Ona. Moja Dziewczyna, do której uśmiecham się z daleka choć jeszcze nie widzi. Którą chwytam w pasie, całuję w usta „cześć Kochanie” na powitanie.

Tytuł klasyki kina „Wożąc Panią Daisy” zmieniłyśmy na „Wożąc Panią A.”, i jak ja bardzo lubię to robić. A. nie ma prawa jazdy, ale mi wcale nie przeszkadza mieć ten autentyczny zaszczyt posiadania takiej pasażerki życia. Chłoniemy wszystko, co mijamy, informujemy się o ciekawych kąskach krajobrazu, kontemplujemy jeśli coś Nas zmusi do refleksji. Sobota bywa leniwa dla Jej wypoczynku po podróży. Ona wtedy ucina sobie drzemkę, a ja siadam obok Niej i zazwyczaj czytam. Chciałabym móc pokazać Wam wykradziony kadr Jej snu, bo wygląda wtedy tak pięknie, ale pewnie by mnie zabiła, więc nie zaryzykuję;)) Gdy już nawet Jej wydłużony sen wywołuje tęsknotę, wybudzam Ją powoli pocałunkami i pytam czy już wstanie i czy zrobić Nam herbatę. Jej błogi uśmiech wtedy jest wart…Jest bezcenny. Nie potrafię go wycenić ani odlać w rzeźbie słów.  

Tęsknocie przed tym weekendem towarzyszyło wzmożone pragnienie…To nieokiełznane jak milowy las. Wychodzące nie wiadomo kiedy, czające się w kącikach wyzywającego uśmiechu, w przymrużonym spojrzeniu. Kiedy to do ostatniej chwili nie wiem, że zaraz usiądzie mi na kolanach okrakiem i zacznie rozpinać koszule i spodnie. Kiedy nie wiem, że jeszcze tuż przed spotkaniem z kimś Ona da mi spełnienie, bo nie możemy wyczekać nocy, która wydaje się tak odległa. Kiedy to po nocy przychodzi poranek nigdzie Nas nienaglący i wyciskający z Nas ostatnie krople potu, które znów spływają mi brzuchu i to jest równie podniecające jak jęk rozkoszy.

W niedzielę miałam dla Nas drobne plany wyjazdowe. W obrębie 50 kilometrów od miejsca zamieszkania można odkryć przecież niespotykane nowości terenu. Wybrałyśmy się zatem do gościńca szczycącego się urokliwym ogrodem botanicznym i wyśmienitą kuchnią. Uraczyłyśmy się ostatnim deserem zjedzonym na świeżym powietrzu w tym roku i spacerem pośród wzrastającego chłodu jesieni. Żegnał Nas zachód słońca w tylnym lusterku i niezliczone kilometry lasów i wzgórz.
W poniedziałkowy poranek wstałam do pracy, a miłość czekała na mnie w łóżku po powrocie. Odliczałam każdą godzinę przestępując z nogi na nogę, kiedy to wrócę i ucałuję Ją ponownie na przywitanie po pracy. Wieczory spędzałyśmy na seansach filmów. Wybrałyśmy na wstępie ten, którego obie wyczekiwałyśmy. W Jej objęciach nawet smutek smakuje lepiej, a gdy po filmie scałowuje ze mnie łzy w milczeniu, a one nie przestają lecieć, szeptem mówi mi, że mnie kocha, bo ja wiem, że Ona wie, że ten film zabolał mnie z miliona osobistych powodów. W poniedziałek wyznaje mi również szeptem, ze nie chce jeszcze wracać do domu, a ja i tak nie zamierzałam Jej puścić.  



Lubię niespodzianki, choć tym razem los nie zaskoczył mnie miło kiedy we wtorek zaskoczył mnie chorobą i zatrzymał w domu na tydzień. Ścięło mnie z nóg, ale gdy w chorobie obok jest Ona, nawet dolegliwości tak nie ciążą. Choroba była ekwiwalentem mniejszej ilości mojej pracy, a więcej czasu z Nią, zatem czego chcieć więcej. Nic mnie tak nie wzrusza, gdy w kadrach filmowych można ujrzeć czytające obok siebie pary. Nie dziwota zatem, że wybrałyśmy na kolejny seans „Piękną i Bestię”, w której to przecież Bella kocha się w książkach i jest oniemiała z zachwytu, gdy Bestia pokazuje Jej ogromną bibliotekę. A my oniemiałe z zachwytu w swoich ściśniętych na sobie ramionach oglądamy śmiejąc się jak dzieci z perypetii Pani Imbryk i mojego ukochanego Bryczka. Lubię wtedy na Nas patrzeć w odbiciu monitora. Chowa się tam miłość i sama wtedy czuję się kadrem ulubionego filmu. W czwartek żegnałam Ją znów z ciężkim jak ołów sercem. Zawsze za mało czasu na ostatecznie spojrzenie, przytulenie i pocałunek. Wracam do domu, wieczorem jak zawsze zaglądam do książki, a Ona znowu dla mnie zostawiła tam osobliwą kartkę i niebanalność słów wyznania miłości. Zawsze zostawia siebie po sobie u mnie. Kocham to. A gdy jest mi autentycznie źle bez Niej, wysyła mi swój jesienny wiersz o uczuciu do mnie, który odgania wszystkie złowieszcze liście i błoto żmudnej pracy. 


Dziś wybrałam się na wieś z świeżo odnalezioną muzyką w tle. Po chorobie potrzebowałam odetchnąć świeżą jesienią, porozmawiać ze swoją tęsknotą, bo nagość jesieni jakoś przypomina dobitniej o tym, że nigdzie w pobliżu Jej nie ma.


Patrzę w górę, dookoła, pod nogi, nie omijam żadnego kierunku spojrzenia ani kroczenia po liściach jesieni. Obserwuję swoje ukochane drzewa, które teraz nieśmiało pozwalają patrzeć na swój powolnie postępujący negliż. Tutaj czuję Jej obecność najdobitniej. 

Tutaj, gdzie jesień praktycznie dotyka mnie cieleśnie, czuję, że gdyby jutra miało nie być, gdyby mnie miało nie być, byłabym szczęśliwa już na wieki, bo zaznałam tej największej, najważniejszej, wymazującej wszystkie poprzednie, miłości. 


niedziela, 4 października 2015

Ona i ja i cała reszta świata.

Odkąd pamiętam – nie znoszę oceniania.

Oceniania po wyglądzie, jednym nietrafnym żarcie, po jednym zdaniu nie wtedy kiedy trzeba, po jednym spotkaniu, powierzchownie, bez wnętrza, wybrzuszenia, wybebeszenia, wysercowienia.
Kobieta ubierająca się na sportowo – chłopczyca, singielka – stara panna, niezależna – nieszczęśliwa, bezdzietna – jeszcze bardziej nieszczęśliwa, wrażliwa – neurotyczna, twarda – suka, męska – lesba, zniewieściały - pedał. Cały cykl wiecznego zapętlenia błędnych osądów.

Moja mama wie, tak naprawdę od zawsze wiedziała, miała mnóstwo znaków, zanim ja uświadomiłam sobie, że to już jakieś „objawy”. Sygnały zwiastujące, że będzie miała córkę lesbijkę.
Gdy jako dziecko nie znosiłam, gdy zmuszano mnie do zakładania sukienki, szalałam za piłką nożną, nosiłam szalik FC Barcelony, wyróżniając się od dziewczyn, ganiałam za chłopakami…z pięściami. To, że nie bałam się stanąć w szranki z pozornie silniejszą płcią przeciwną nie czyniło ze mnie sfrustrowanego dziecka, które wyładowuje agresję, bo nikomu się nie podoba. Wspinałam się po drzewach, rozpalałam ogniska w niedozwolonych miejscach, pisałam węglem po opuszczonych budynkach, z chłopakami mogłam się bić i rozrabiać, ale nie rozmawiać. Do jakiej szufladki mnie zapakowano? Do chłopczycy, z którą lepiej nie zadzierać. Błędna ocena.

Pozorna ocena kogoś, kto już wtedy pragnął miłości i przytulenia ponad wszystko. Nie chciałam sukienek, bałam się makijażu, mocnej opalenizny, ukobiecenia, bo jak to, ja? Kobieta? Przecież mi nikt nigdy nie powiedział, że jestem piękna, nikt nie obraca się za mną, z kaczki nie będzie łabędzia.
Nie dziwota, że większość moich związków zaczynała się korespondencyjnie, nie tylko ze względu na ograniczoną dostępność możliwości poznania kogoś o orientacji homoseksualnej kilkanaście lat temu, ale i z tej trywialnej przyczyny – nie jestem ładna ani odważna. Pluszowy miś wrzucony w kąt, pokryty kurzem, nigdy z niego nie otrzepany, nigdy z bliska, od środka nieobejrzany.

Zatem bardzo szybko zbudowałam i nauczyłam się chować w swojej skorupie. Ale mamo, oj mamo, przecież Ty od razu wiedziałaś. Wiedziałaś w chwili, gdy przyprowadziłam pierwszą „koleżankę”, że to nie koleżanka. Wiedziałaś, że jestem zbyt dobra, że jestem wrażliwsza niż to, co sobą reprezentuję. Ile moich łez widziałaś. Mamy wiedzą najlepiej, wiedzą szybciej niż my, kto nas zrani. ALE nie zawsze. Nikt nie jest wszechwiedzący.

Całe życie oceniania. Nie rozmawiania, nie poznawania, oceniania. Osób w moim życiu. Mnie samej. Co jakiś czas, dziś znów dobitniej dociera do mnie, że nigdy nie doświadczę pełnej akceptacji ani tolerancji, nawet we własnym gronie. Za parę miesięcy przypadną moje dość okrągłe urodziny, a ja nadal spotykam się z sytuacjami takiej ignorancji i braku pojęcia, że ciągle muszę Bronic siebie, swojego życia, umysłu, serca, duszy.

Ostatnio na spotkaniu z przyjaciółmi, po raz kolejny musiałam tłumaczyć, że orientacja to nie kwestia tego, że "facet mnie porządnie nie przeleciał" i że czemu nie spróbuję? "-A czemu ty nie spróbujesz  z kobietą? Może jesteś hetero, bo Cię kobieta porządnie nie przeleciała?" Dopiero przy odwróceniu ról, ludzie pojmują - to nie wybór, to część natury.

Weekend spędziłam u siostry. Jest to czas kiedy to moja siostra zawsze wpływa na meandry mojej psychiki próbując mnie nakłonić do szczerej rozmowy z moją matką. Żeby zrobić oficjalny coming-out, oczyścić atmosferę, ulżyć jej, nauczyć się z nią rozmawiać. Bo choć tyle między nami słów pada, to nie niosą one ze sobą wiele wartości, znaczeń, głębi. Żali się, że tyle pracuję, że, gdy wracam wieczorem z pracy, to chwytam za herbatę, książkę i znikam. Mam ulżyć mojej matce w jej ciągłej niepewności, przykrości braku pełnej szczerości między nami. A kto mi ulży w tym, że własna matka nie interesuje się moim związkiem? Związkiem, który uważam, za najbardziej udany. Czemu to mi ma przypaść ta rola uczenia jej rozmowy po tylu latach na tym padole niedomówień? Coming-out? Jaki coming-out? Już go dawno zrobiłam. Nigdy nie przyprowadzając chłopaka do domu. Padło tyle zdań, tyle insynuacji, tyle bezpośredniości. Gdy ktoś wchodzi do pomieszczenia, w którym znajdujemy się z A. razem, to nie puszczamy swoich dłoni, nie odsuwamy się od siebie, nie wypuszczamy z ramion, gdy wybudzamy się nad ranem, a do salonu wchodzi któreś z mojej rodziny, gdy śpimy w naszym domu na wsi. Coming-out? Mamo zrób Ty. Wyjdź ze swojej zaściankowości nareszcie w pełni i zapytaj mnie jak poznałam A. Zapytaj jakie było pierwsze spotkanie, jakie są plany, dlaczego ta, a nie inna. Spójrz głębiej, a słowa będą zbędne.

Rodzice oceniają partnerów swoich pociech przez bardzo materialne kryteria, moi zwłaszcza – ma 
pracę? Ma auto? Ma mieszkanie? Gdzie pracuje? Ile zarabia? Związek to najwidoczniej wymiana zer na koncie i łączenie kont bankowych w jedno. Patrzę i myślę, jakie to smutne. Jakie to smutne, że moi rodzice traktują Nas jak powietrze. Jak musimy zamykać się w swoim świecie nie z przymusu, ale z namacalnej, wiszącej w powietrzu niechęci otoczenia. Po tylu latach, czuję się na powrót wpychana do szafy.

W  ten weekend zebraliśmy się rodzinnie na urodzinach wspomnianej siostry. Moi mali bratankowie bawią się zacałowując siebie. Wszyscy kategorycznie każą im zaprzestać takiej zabawy, bo przecież to nienormalne, gdy chłopcy się całują. Kłopotliwe spojrzenie na mnie może z dwóch osób i ja, znowu w kącie, zmuszona do milczenia, ja – nienormalna.



Nasłuchujemy się jak to nasz związek nie wypali, bo odległość, bo to kobieta z kobietą, bo to, bo tamto. Czuję się urwana jak na tym zdjęciu. Nikt nie patrzy z perspektywy, nie zna tła, nie pyta o motywy, nie pyta o potrzeby, nie zagląda w oczy, nie czyta Nas, nie pyta o źródła, nie zna bibliografii Nas, a tam nieskończona ilość pozycji składających się na budowlę Nas, która tylko rośnie w siłę. Mogą przeginać, zaginać, gnieść Nasze strony, ale żaden z Nas Feniks, który musi odrodzić się z popiołów. Tu nawet licha iskra zwątpienia się nie rozpala.

Mówcie, co chcecie, oceniajcie.

Ludzie małej wiary, ludzie bez tolerancji, ludzie bez miłości. Najsmutniejsi ludzie świata.



Pijemy za Was.

Na przekór światu.