poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Osobliwie wakacyjne środki lokomocji.

Chłonę zapach wina w skwierczącej Toskanii.

Zalewam upał w gardle lodowatym drinkiem nad Morzem Śródziemnym.

Prażę się na żaglówce otoczona pięknem Mazur.

Nie mogę przestać głęboko wdychać rześkości polskich gór.

Ach co to były za wakacje! Moich znajomych. Na Facebooku. Oczywiście;)

 Ja odbyłam całkowicie odmienne podróże.

Moje stopy nie stawiły się w żadnych nowych miejscach, nie pobrudziły się podczas wspinaczki górskiej, nie przecięły po wskoczeniu do dzikiego jeziora z nieznanym gruntem, nie obtarły się od dalekich wędrówek leśnych, a skóra nie pomarszczyła się od długich, słonych kąpieli morskich. Ale czy to znaczy, że nie spędziłam ich bogato? Że nie szukałam innych pamiątek do zachowania w pamięci?



Przewędrowałam niesamowite połacie wyobraźni. Cisza, pustka, pejzaż wpisany w uwypuklony krajobraz natury wsi, do której często i jedynie uciekałam w te wakacje uruchamiał maszynerię wyobraźni. Tam ruszają różne trybiki i nagle, słyszę i widzę. Absolutnie wszystko. Tu kanty pejzażu nie stępiły się licznymi spojrzeniami, tratowaniem stóp niedocenienia natury. To tutaj przechadzam się i rozmyślam czy melancholia wyjdzie z użytku? Czy jestem jedyna? Nihilizm, ironia i sarkazm mają się całkiem dobrze, ale czy moja dusza nie wyjdzie z użytku na podobieństwo kasety magnetofonowej? Zaiste, w moim pokoju retro kaseta leży już na starej maszynie do pisania jako ozdoba. W tym miejscu, na tej wsi, widzę najdłuższą tęcze świata i chcę pobiec w poszukiwaniu jej końca, by uczcić i nagrodzić dziecko w sobie, tutaj szykuję śniadanie na dworze, kartki książki samoistnie przewraca mi wiatr.

Mówi się, że coś „tańczy na wietrze”. Tutaj wyobraźnię porywa huragan. Nieopisany chaos wrażeń. Tutaj drzewa nie tańczą. One pochylają się ku sobie, przygarniają i snują opowieści. Niemi świadkowie mojego dzieciństwa, wieczni towarzysze, żądnej ciszy błogości bezczynności, dorosłości. Żadne drzewa nie są tak głośne jak topole. Ona siedzi obok, a ja zachodzę w głowę jakie myśli podróżują po firmamencie jej umysłu i wyobraźni. Ledwo widoczny uśmiech w kącikach oczu i ust mówi mi, że melancholijnie gdzieś tam mi towarzyszy i wspina się na szczyt tych topoli. To one w tle szumiały, gdy pierwszy raz wyznała mi miłość, chwytając twarz w dłonie i upewniając mnie, powiedziała stanowczo:

„słyszysz? Kocham cię…”



Zatem może wiatr nie wywiał nas zagranicę ani nie przybliżył nowych miejsc rodzimych, co nie oznacza, że nie szukałyśmy wrażeń w znanych już miejscach, nie odkrywałyśmy ich na nowo. Czy długi spacer to nie przygoda? Wypatrywanie osobliwych kształtów drzew, opuszczonych domów albo tych o tak prostych kształtach jakby były zdjęte z dziecięcego rysunku zachwyca nas równie bardzo jak wkroczenie do Narnii. Czuję się równie całkowicie oderwana od ziemi, gdy zaznaczamy swoją obecnością podczas kilku wielkich koncertów tego lata. Nic nie może się równać ogromie wrażeń podczas koncertów Of Monsters and Men czy Hozier’a, podczas tegorocznego Opener’a. Absolutnie nie odbiega od znakomitości polska scena muzyczna zaprezentowana podczas Męskiego Grania, a sielankowość tych wakacji podkreśla darmowy koncert Natalii Przybysz na trawie, kiedy to po koncercie nie mogę się powstrzymać i podejść z pytaniem „Natalia, zrobimy sobie zdjęcie stópek?” Zatem, oto i oneJ



Ale poczekajcie, brakuje tu ścieżki dźwiękowej. Podróżowałyśmy obok siebie w kilkunastu metrach kwadratowych mojej sypialni i odkrywałyśmy nowe dźwięki.


Puszczałyśmy całe zło przeszłości w niepamięć i w milczeniu kroczyłyśmy po kojących wokalach.


Sprawdzałyśmy ścieżki dźwiękowe do nowości kinowych.




Chodziłyśmy do kina, wybierałyśmy własny repertuar na kilkudziesięciu calach telewizora i kilkunastu laptopa. Próbowałyśmy osobliwych seansów wybierając się do Łóżkoteki podczas Festiwalu Transatlantyk, sącząc prosecco, uprzednio racząc podniebienia wykwintnością francuskiej kuchni, przygotowując się balsamicznym hiszpańskim winem. Wracając do auta, po skosztowaniu wyśmienitej kawy po wietnamsku, śmiejemy się unikatowością spotykanych nas zdarzeń, gdy mały kolega zastawia mi auto (nie)znacznie utrudniającym wydostanie się z parkingu Mercedesem! Mina parolatka, który pilnował w jaki sposób się wydostanę, by nie potracić jego auta bezcennie zapisała się w mojej pamięciJ



Bo podróżować muzyką, filmem, jedzeniem też można.  

Zatem, gdybyśmy miały polecić kierunki kina jakie obrać, a w których może macie zaległości, to koniecznie wybierzcie się do Francji, Hiszpanii czy innych krajów europejskich, nie omijając Wielkiej Brytanii i dokumentu „Amy”, który absolutnie kazał mi wyjść z kina na czworakach smutku i przypomniał o porażającym talencie i tragedii życia Amy Winehouse. Francois Ozon znów zachwycił w filmie „Nowa Dziewczyna”. Absolutnie królowało jednak kino hiszpańskie, kiedy to bez wahania wydawałam ocenę 10/10 oglądając „Magical Girl”. Jeśli ktoś tęskni za osobliwością i odrobiną kiczu w kinie koniecznie musi obejrzeć „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu”, którego wydłużone kadry zdjęte jak ze starej pocztówki całkowicie zawładnęły moim sercem. Filmy „Plemię”, „Grubasy”, „Dzikie historie” czy „Biały Bóg” to filmy, których nie zobaczycie już na ekranach kin, ale zdecydowanie warto je dołączyć do swojej filmoteki.  Kategorycznie zabraniam tracenia czasu na obejrzeniu głośnego i przereklamowanego „LOVE” Gaspar’a Noe, który ani nie mówi o miłości ani o seksie, jest banalnym filmem bez opowieści, ani chwytliwych dialogów, za to z taką ilością seksu rzucaną w twarz, dosłownie, że uczyniło to z niego kiepskiego pornosa, jak dla mnie. Dawno nie wyszłam tak rozczarowana z kina z językiem przesyconym samymi nieprzychylnymi uwagami pod adresem filmu, którego wyczekiwałam i specjalnie na przedpremierę  się udałam. Zatem, niewiele zjechałam kilometrów, ale przewertowałam godziny filmowych wrażeń.

Skoro wakacje te nie są takie mobilne, podróżuję pamięcią i wyobraźnią. Przypominam sobie te wszystkie miejsca, w których zabłądziłam autem. We wspomnieniach nie szukam zgiełku, znajomości i powszechności. Widzę ciemne uliczki, baśniowe ogrody, stare, poczciwe babcie. Odtwarzam wszystkie te zbłądzone, zagubione w morzu pozornej nieistotności miejsca, w których słucham i przestrzegam nakazów ograniczenia prędkości, tam gdzie auto i wyobraźnia samoistnie zwalniają. To miejsca, które nie niszczeją od ludzkich spojrzeń i ciężaru stóp. To miejsca, gdzie mogły zacząć się ciekawe opowieści, gdzie nie wyciąga się aparatu, gdzie dopisuje się własne opowieści nieśmiałego podróżnika.

Emil Cioran cytowany w książce Andrzeja Stasiuka „Jadąc do Babadag” radzi byśmy „trzymali się towarzystwa zwierząt, kucali sobie u ich boku jeszcze przez tysiąclecia, wdychali wonie stajni niż laboratoriów, umierali z chorób, a nie z lekarstw, kręcili się wokół naszej pustki i łagodnie w nią zapadali.” I to właśnie książki wytyczyły mi szlaki najlepszych podróży podczas tych wakacji. Słuchałam się ich nostalgii, melancholii, przemyśleń i trzymających mnie na skraju łóżka wrażeń. Kucałam, by pogłaskać miejscowego psa, który wita nas niczym sołtys swoich włości, przedstawialiśmy się sobie, oprowadzał mnie po okolicy, oglądałam wszystko z perspektywy czworonoga, z językiem na wierzchu, wąchaniem okolicy, podskakiwaniem na ciekawsze kąski odosobnienia miejsc, do których poniosły mnie stopy podczas spacerów. Gdzie indziej mogłabym na końcu rzeki, odnodze jeziornej, zobaczyć dwie kąpiące się krowy, które wlepiły we mnie wzrok tak uporczywie, że czułam się jakbym weszła komuś do łazienki i naruszyła jego nagą prywatność.



5937 stron złożyło się na 16 książek, które pochłonęłam w te wakacje. Używanie słowa „przeczytać” nie równa się ilości wrażeń jakie ono dostarczają i tego lata również mnie nie rozczarowały. Przecież pod tym pałacem liter, spotykamy siebie, pukamy do drzwi, które zamknęliśmy za sobą albo i otwieramy te  lśniące nowością. Jak to mawia mój ukochany Andrzej Stasiuk, którego lekturze również musiałam się rytualnie poddać tego lata, książki zawieszają samotność istnienia.

„Jadąc do Babadag” I znów mnie pan, panie Andrzeju, porwał z kanapy, ławki w ogródku, krzesła w kuchni, z wszystkich tych banalnych miejsc, w których pochłaniałam pana słowa, do zupełnie innych krain. Bo kraje i miejsca, które opisuje i odwiedza p. Stasiuk może i są stare oraz zapomniane, opustoszałe, jak te stare, bujane krzesło na strychu obrastające kurzem zapomnienia i braku docenienia, ale i tak natrafi się w końcu ktoś, kto je odkopie i zechce przywrócić do stanu używalności. Jakakolwiek lektura Stasiuka jest idealna na wakacyjne dni, wszelkie jesienne dysfunkcje i zimowe chandry. Mistrz podróżniczego i duchowego pióra!

Raczyłam się kilometrami różnymi gatunkowo, zachwycałam się rozwiązłością wątków w końcu nadrabiając słynną kryminalną trylogię „Millenium”, gdzie równie otwarcie przyjęłam Lisbeth Salander do grona literackiej nieśmiertelności. Rozczulałam się czytając literaturę dziecięcą „Prosiaczek Fryderyk i dzięcioły”, którą otrzymałam w prezencie za zdany ważny egzamin zawodowy. Sir D'arcy Power w cytacie rozpoczynającym książkę, którą mimo, że traktuje o medycynie, czyta się ją niczym kryminał, przyrównuje przedsięwzięcia chirurgów do mocarstwa nazywanego Imperium Chirurgów - dodam od siebie, że każdy z nas powinien je zwiedzić i kupić sobie bilet do Państwa Nauki, do którego tak dostojnie zgrabnie zaprasza nas dr. Hartmann w książce „Triumf Chirurgów”.

Olga Tokarczuk wraz z Agnieszką Holland napisały wspólnie scenariusz i obecnie kręcą thriller moralny na podstawie znakomitej książki „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Bohaterka książki, pani Janina, nie znosi tego imienia, innym ludziom nadaje również swoje własne owoce wyobraźni. Jej zdaniem ludzie powinni mieć imiona odzwierciedlające ich osobowość, więc nazywa ludzi Wielką Stopą albo Dobra Nowina, albo powinni nosić imiona owadów czy ptaków jak Dębosz, Drozofila czy Corvus. Śledzimy świat jej oczami i jej opiniami na temat tego kto zabija jej sąsiadów. Okoliczni mieszkańcy mają ją za wariatkę ślepo wierzącą w horoskopy. Ale co jeśli pani Duszejko ma rację...? Tu żadne słowo nie jest przypadkowe, utkało się w cudownym talencie umysłu pani Tokarczuk i wciągnęło mnie bez reszty. Te porównania, zabawnie-ironiczne przemyślenia zamalowane dobitnymi prawdami o życiu.

Ktoś mógłby powiedzieć czy, aby mocno nie przytyłam w te wakacje, bo widać, że dużo siedziałam, a mało się ruszałam. Cóż za błędny przelicznik. Uwielbiam umysł spuchnięty od przemyśleń i wrażeń, kiedy namacalnie niemal czuję jak zmienia się jego pojemność, która wiecznie jest dodatkowo stymulowana godzinami rozmów z Nią.

Bo widzicie, ja cały rok noszę kombinezon. Drugie ja, oficjalne ja, obecne w pracy, wśród rodziny, w sytuacjach oficjalnych. Zdejmuję go uroczyście tylko przy Niej i w wakacje, kiedy to absolutnie nic nie staje pomiędzy mną a mną. Czuję się wtedy wyjątkowo wolna. Gdy sierpień chyli się ku końcowo powoli odkurzam ten kombinezon, odświeżam go, przygotowuję się do pracy i stawiam w pełnej gotowości działań.


Bo widzicie, jestem Atlantydą, która nie chce siebie uratować. Pierwszy raz w tym roku, suwak ewidentnie się zaciął, a ja nie tylko nie mam ochoty nałożyć na siebie kombinezonu, a co dopiero próbować naprawić ten suwak. Nie szarpię się, wracam z pewną rezygnacją, już z tęsknotą za pełnią siebie przy Niej.



Podczas różnych wydarzeń, nie możemy się widocznie całować w usta, ponieważ soczystość Jej czerwonej szminki odcisnęłaby się znacznie i mnie by rozmazała, dlatego proszę Ją albo Ona robi to znienacka i całuje mnie mocno w policzek, by zostawić odcisk swoich ust. Nie zmazuję go wtedy, noszę go dumnie jako odznakę prawdziwości Nas. Zdarzyło się, że nieświadome niczego, moje obie siostry, podchodząc dwukrotnie rozmazały te szminkę na moim policzku.

Boję się, że wrzesień porządnie rozmaże…mnie.