piątek, 26 grudnia 2014

Coś się kończy...coś się...

Czułam się singlem w te święta. Nie samotna, singlem. Jest różnica. Nie było ciebie, ciebie ani ciebie we mnie w te święta.

Trzeba to powiedzieć na głos. Nie były to cukierkowe święta. Nigdy nie są. Były wypełnione śmiechem, ale często szyderczym. Przerywane były docinkami, kłótniami, zdaniami z przesłaniem „bosz jak ja mam już dość jej/jego gadania”. W takiej intensywności i liczbie, że może jednak powinnam życzyć sobie spokojnych, a nie głośnych Świąt. Święta wypełnione mnóstwem przekleństw, krytykowaniem każdego i wszystkiego. To nie były cukierkowe święta. Ale przypomniałam sobie o tym, że przecież chciałam być zmianą jaką chcę widzieć w ludziach. Zatem telewizor został wyłączony i próby podjęcia rozmowy rozpoczęte. Jesteśmy liczną rodziną, więc wspomnień jest bez liku. Zadałam proste pytanie : „najbardziej obciachowy prezent jaki w życiu dostaliście?” I posypała się fala śmiesznych rodzinnych historii. Zdaliśmy. Daliśmy radę rozmawiać jako tako.

 Moje myśli, a co dopiero serce, nie śpiewały „All I want for Christmas is you”. Nie było nikogo „you”. I to jest w porządku. Nie było mi z tym źle. Przynajmniej nie przesadnie źle. Chciałam jedynie pewnych zjednoczeń, które nie doszły do skutku. Ale w sercu nie było nikogo. Pusto. Nada. Nothing. Out of service. I nie zasmucało mnie to. Ostatecznie okazało się, że All I want for Christmas is peace and quiet. Nie poczucie obowiązku, żeby kogoś pocieszać, okazywać zaangażowanie, zabawiać, ratować. W momencie kiedy poczułam, że nie dostanę w prezencie podobnej wrażliwości do swojej, odcięłam się od wszelkich wymagań. Usiadłam na swoim łóżku, rozłożyłam książkę na kolanach i mogłam być sobą. Ze sobą. Bez nikogo. I to jest w porządku. Można mieć wrażenie, że brzmię jak oziębła suka wyprana z uczuć. Ależ nie, one nigdzie się nie podziały. One tylko mają przerwę świąteczną. Potrzebują kogoś piekielnie silnego, kto je uniesie i znów pewnego dnia wyciągnie na światło dzienne. 

Gdy spoglądam na miniony rok i jego intensywność zdarzeń i wrażeń to ledwo wierzę, że to mój rok. Przeglądam posty z minionego roku i jestem z nich dumna. Byłam sobie swoim własnym Andrzejem Stasiukiem. Nie żałując ani jednego przebytego kilometra. Wystawiłam buńczucznie nogi przed siebie i wyciągnęłam je na desce rozdzielczej niepewnej drogi przede mną. W żadnym roku swojego życia nie zwiedziłam tylu miejsc i nie posiadłam takiej wiedzy o sobie jak tego roku. Jeśli miałabym jednym zdaniem podsumować rok 2014, powiedziałabym:

Nie bałam się robić wszystkiego, na co miałam ochotę.

Żałuję tylko jednej rzeczy, a to w bilansie 365 dni i mnóstwa wydarzeń, myślę, jest całkiem niezłym i niesamowicie dodatnim wynikiem. Napisałam swój własny poradnik pozytywnego podróżowania i myślenia. Nie potrzebowałam do tego nikogo, może już nigdy nie będę potrzebować. Podróże kształcą. Siebie.

„Stale płynne zachodzenie w głowę po każdej burze w szklance wody”. – to jeden z utworów, którym bym podsumowała rok 2014 i siebie.



„Ciche śluby, chemiczne sploty”.

Rok 2014 rozpoczęłam hucznie w Krakowie w idealnie dopasowanym towarzystwie. Wprowadził na stałe w moje życie osoby, które są, więcej niż bardzo, warte w nim pozostania. W tym roku całowałam, dotykałam, kiedy pragnęłam. Ocierałam się o zakochanie, które ciągle gdzieś umykało, ale ani trochę nie pozostawiło we mnie goryczy. Moje ciało nagromadziło wspomnień równie wiele jak dusza.

Gdańsk. Sopot. Gdynia. Warszawa. Zamość. Lublin. Mazury. Toruń. Bydgoszcz. Katowice. Londyn i mnóstwo stacji pośrednich, które bezpośrednio wprowadziły we mnie wiele wspomnień, uczuć i przemyśleń.  A rok zakończę pośród przyjaciół w górach. Nie mogę narzekać.

Banks. Jessie Ware. Sam Smith. Fisz. Mela Koteluk. Natalia Przybysz. The Fault in our stars OST. Begin Again OST. Angus and Julia Stone. The National. The 1975 to zaledwie niektóre płyty, które wzbogaciły moją kolekcję, a uznaję je za jedne z najlepszych roku 2014.

Grand Budapest Hotel. The Dissapearance of Eleanor Rigby. Comet. Men, Women and Children. Interstellar. Gwiazd Naszych Wina. Odruch Serca. Zacznijmy od Nowa. Boyhood. This is where I leave you. Bogowie. Służby Specjalne. The Skeleton Twins. Zaginiona Dziewczyna – to filmy, które najbardziej mną wstrząsnęły, zaciekawiły, zatarły się w sercu.

W kolejności przeczytania, poczynając od stycznia 2014, a te, które najsilniej działały na wyobraźnię, refleksję, rozwój języka, a jednocześnie rozrywkę – Morfina. Zaćmienie. Ciemno, prawie noc. Piaskowa Góra. Samolot bez niej. Obłokobujanie. Tajemnica Filomeny. Seria Percy Jackson. Gwiazd Naszych Wina. Papierowe Miasta. Dziewczyny Atomowe. Ostatnie Rozdanie. Im szybciej idę, tym jestem mniejsza. Bukareszt-kurz i krew. Rówieśniczki. On wrócił. Magiczny Słoń. Kocham cię, Lilith. Nie ma ekspresów przy żółtych drogach. O wolnym podróżowaniu. Jeszcze dzisiaj nie usiadłam. Witajcie w Rosji. Unicestwienie. Lalki w ogniu, opowieści z Indii. Seria Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. Traktat o łuskaniu fasoli. Gesty. Znaki szczególne. Czarne skrzydła. Betonowy pałac. Zaginiona Dziewczyna. The Good Luck of right now. Saga o Wiedźminie. Motyl. Dzika droga – jak odnalazłam siebie. – ten ostatni tytuł chyba najlepiej podsumowuje, dlaczego warto tyle czytać, dzięki tym bogatym doświadczeniom literackim pobijam swój życiowy rekord i dobijam do 100 przeczytanych książek w roku 2014.

It was all worth it.

Nie kończę roku w poczuciu beznadziei i cienia jakiś niepowodzeń. Odmawiam takiego zakończenia. Może nie jest to do końca happy ending, ale zgodny z moim sumieniem i mną.


Podsumowuję siebie jednym z największych hitów minionego roku, ale w o wiele bardziej głębokim wykonaniu.

„I’m gonna live like tomorrow doesn’t exist.
Watch my tears as they dry.
I’m holding on for dear life.
Won’t look down.
Won’t open my eyes.
Keep my glass full until the morning light,
Help me, I’m holding on for dear life”.



A Junkie?

Znowu jest singlem/wolna/sama.*


*Niepotrzebne skreślić.

środa, 24 grudnia 2014

Jakie życzenia złożysz sobie?

Życzenia.

Nie oszukujmy się większość z nas nie znosi ich składać ani otrzymywać, reagowanie jest równie bardzo krępujące jak układanie. Obnażanie się w szczerości życzeń jest jak stanie w tłumie nago, chcemy jak najszybciej pobiec gdzieś i się schować. Rzadko kto potrafi nas do siebie przycisnąć i wyszeptać do ucha coś adekwatnego, szczerego, pokazującego, że znamy daną osobę na wylot.

Na wylot to czasami chcemy przebić niektóre osoby w święta niż złożyć im życzenia;) Święta to obowiązek wybaczania, odzywania się do siebie, zapominania tego, co złe, puszczania czegoś w niepamięć, beztroski, pozytywnego stresu i zgiełku, kłótni małych i wielkich. Wielu z nas ogranicza się do wysyłania masówek „kopiuj, wklej”. Na takie życzenia zazwyczaj nawet nie chcę mi się odpowiadać. Liczy się pamięć – no tak. Nie ma co marudzić.

Za parę godzin zejdę na dół. Każda opnie ciało sukienką, a męskie grono wskoczy w garnitury lub modne koszulę w kratę i sweter. Będziemy błyszczeć odświętnością. I składać powielające się życzenia, może trochę bardziej uaktualnione, zgodne z nadchodzącymi wydarzeniami naszego życia.

Nikt nie pyta – co byś sobie życzyła?

Czego nam brakuje według naszego własnego spojrzenia i sumienia? Rosnącej co roku bańki niespełnionych życzeń?

W tym roku nie robimy sobie prezentów. Nasze małe dzieci w nas będą niewinnie liczyć na przełamanie w tym postanowieniu, ale się rozczarują.

Więc nie życzcie mi mnóstwa prezentów, masy książek płyt czy filmów. Nie będzie ich.

Nie życzcie mi spokoju i zdrowia, bo cokolwiek się nie wydarzy, są to czynniki niezależne od życzeń. Co ma być, to będzie.

Pragnę wariacji, spontaniczności, czegoś niesamowicie niespodziewanego. Chcę świąt głośnych, bez wredności przy stole, wyśmiewania się z siebie nawzajem, bez durnych żartów i wypominania sobie wszystkiego. Tego, ile kto dał na święta, po jakim czasie opuści stół wigilijny, tego jak mało ktoś pomagał czy kto opóźnia Wigilię. Chcę spontanicznych wybuchów śmiechu, w końcu prawdziwie radosnych i rodzinnych świąt. Tego i Wam życzę, bo wbrew pozorom gdzieś nam to ciągle ucieka.

Niech mi znów nie życzą szczęścia w miłości i drugiej połówki. Czy nie wiedzą, że sami sobie dajemy najwięcej szczęścia?

Wiele osób życzy mi, bym się nie zmieniała. Wszyscy uczniowie, współpracownicy pragną, bym nigdy nie ustawała w pasji i swojej energii i odrobinie szaleństwa.

„Nie zmieniaj się” – mówią. Zawsze znajdzie się coś wartego  i potrzebującego zmiany.

Czego ja sobie życzę? Pojęcia nie mam. Pewnie usłyszę życzenia udanego wyboru nowego samochodu, zdania przyszłorocznego egzaminu na kolejny awans zawodowy, na szczęście męża już kilku lat nie;)

Ludzie bombardują Facebooka piosenkami, śmiesznymi zdjęciami z bardziej lub mniej oryginalnymi życzeniami. U Junkie świąt nie będzie. Nie wiem czego sobie życzyć.  I to mnie dziś piekielnie smuci. Jedynie co przychodzi mi do głowy, uderzyły mnie dziś te słowa, wylazły gdzieś z meandrów świadomości. Słowa, którymi Jodie Foster kończyła swoją przemowę w podzięce za nagrodę za całokształt twórczości, kiedy to sama sobie składała życzenia:

„I want to be seen, to be understood deeply and to be not so very lonely”…

Więc może tego mi życzyć? W końcu ostatecznej likwidacji zawsze czającego się gdzieś smutku? Chyba pierwszy raz nie życzę sobie, by coś dostać, ale by mi coś odebrano. Energię, odrobinę szaleństwa, poczucie humoru i dozy optymizmu zawsze będę mieć i je dostaniecie – dojmującego smutku nikt mi jeszcze nie odebrał.

Zjemy dziś kolację, postaram się nie uciec od szalonej rodziny, przysiądę na fotelu z książką i będę sączyć herbatę patrząc na nich wszystkich z boku. Jutro tradycyjnie spotkam się wieczorem z wszystkimi starymi przyjaciółmi, by w poranek drugiego święta udawać przed matką, że nie mam kaca. Nie szykuje się nic zaskakującego. Jutro powiem sobie:



Zatem trzeba się znowu w sobie o coś dobrego i ciepłego postarać, wygenerować. Piszę ten monolog tutaj przed sobą i Wami, by gdzieś znów siebie wyrzucić. Bo potrzebowałam życzenia od siebie dla siebie.

Zadajcie sobie pytanie, czego byście sobie życzyli i podzielcie się ze mną tymi skrytymi życzeniami – to będzie dla mnie najlepszy prezent i życzenia.


Kochani – niech te Święta będą oryginalne, nienasycone i spontaniczne mimo swej tradycyjności!

czwartek, 18 grudnia 2014

Pierwszy raz zdradziłam ją, gdy...

“Take me as I am”


Nigdy nie była prosta. Tym bardziej prostolinijna, a już na pewno nie prostacka. Zawsze pociągały ją krawędzie, zawiłości, uwypuklenia, wyraźne i różnorodne kształty umysłu oraz ciała. Poznałam ją dość młodo. Od razu mnie zafascynowała. Potrafiła sprawić i uprzytomnić mi, że nie przypominam rówieśników. W tej kwestii pamięć nigdy mnie nie myli, bo poznałam ją w pierwszy dzień szkoły, kiedy podpowiedziała mi, gdzie mam usiąść. Przyciągnęła mnie do siebie wrażliwością. Pomyślałam, że takich osób, wrażeń i odczuć w domu nie miałam. Od tej pory już się od niej nie uwalniałam.

Prędko stała się moim najlepszym, najskrytszym powiernikiem. Wychowała mnie, wyhodowała moją wrażliwość, spostrzegawczość i silny zmysł obserwatorski. Zawsze była piekielnie spostrzegawcza i chyba to mnie najbardziej w niej pociągało. Nie umiałam się od niej uwolnić. Pociągała mnie jej nieobliczalność, a jednocześnie wieczna obecność. Bardzo wcześnie zorientowała się jak lubię pieprzyc się z mózgiem.

Wiedziała co powiedzieć, gdy ojciec wybuchał agresją, znęcała się siostra, raniła przyjaciółka. Nigdy nie myślałam, że spotkam kogoś, kto ją zastąpi. Kogoś kto nas rozdzieli, obnaży, wyciągnie z matni. Przyszedł ten dzień, kiedy ją w końcu zdradziłam. Pierwszy raz zdradziłam ją w szkole średniej…
Moją intymność. Zdradziłam moją intymność… Moją drugą siebie, folder sekretnych myśli, plik wrażliwego serca i silnie ukrywanych bogatych emocji.

To wtedy, w wieku 17 lat, ukochana przyjaciółka, moja K. , przebiła się przez mój mur. Pomogłam jej trochę, bo pozwoliłam jej więcej odczytywać siebie i to ona zapytała wprost, jako pierwsza: „Junkie, czy jesteś lesbijką?”. Minęła ponad dekada, a moja K. jest nadal powierniczką mojej intymności. Mało w życiu poznałam osób, które potrafią pytać o wszystko, bez ogródek, bez wstydu i poczucia winy przedzierać się do naszej intymności.   

Drogocenna i zatracana intymność. Tak bezczelnie ją zdradzamy. W czasach kiedy miłość i śmierć jest tak powszechnie dostępna z wysoką liczbą wyświetleń i odsłon w telewizji czy Internecie, intymność stała się niesłychanie luksusowym towarem. Zachowujemy pozory otwartości profilami na różnych stronach i wszelkiego rodzaju komunikatorami, ale intymności unikamy.

Bo czym jest intymność? Może dotyczyć ciała i z tym się przede wszystkim kojarzy, ale również dotyka ona i zamyka w sobie bliskie relacje, odczucia absolutne i doskonałe w kontakcie z czymś, ale przede wszystkim to skrywane, najbardziej osobiste uczucia. Uczucia, które mamy prawo skrywać dla siebie jeśli bywają bardzo osobiste, wstydliwe czy kompromitujące.

Intymność to przekraczanie granic jak głęboko w ciebie wejdę…jak głęboko pozwolimy komuś wejść w siebie.

Intymność przecież chowa nie tylko nieśmiałość cielesną. „Nie robiłam nigdy tego, nie dotykałam nigdy tam, nikt nie brał mnie tak…”

Intymność to ochrona osobista. Chronimy miejsca, w których boimy się zranienia, albo w których ktoś najbardziej zranił nas.

„Intymność wiele mówi o tym, kim człowiek jest dla samego siebie. Jak się do siebie odnosi, co jest ważne w świecie jego wartości”.

Obnażenie intymności, to bezgraniczne obnażenie siebie, a to bywa przerażające. Bo co jeśli to, co chowamy nie jest kolorowe? Jak wyrazić coś, co budowało się we mnie od lat? Jak upłynnić w słowach, bez agresji, kolory i szarości dzieciństwa. Jak przekazać, jakim nośnikiem, jakim doborem środków stylistycznych duszy, każde rozczarowanie, paniczny strach czający się w najczarniejszych zakamarkach? Złamane serca, utracone zaufanie, zdrady, wszystkie gierki i kłody jakie życie pod nogi rzucało? Przecież wszystko będzie brzmiało banalnie, jak trywialny hollywoodzki melodramat, co najwyżej urośnie do momentami wytwornego dramatu brytyjskiego. Nie marzę o klasie kina francuskiego, cierpieniu kina hiszpańskiego czy zawiłości kina skandynawskiego. Będę co najwyżej jak banalna, bijąca po oczach, kolorowa szafa grająca stojąca w kącie podrzędnego baru amerykańskiego. Popijając whiskey, bo przecież na trzeźwo się nie da, wrzucasz monetę, wyrzuca się opowieść. 

Nie okażę prawdziwej kakofonii filharmonii mojej intymności. Ubranie tego w słowa autentycznie dramatyczne i najlepiej odwzorowujące drugą mnie mogłoby być tragiczne w skutkach. Choć mimo tego, że wiemy, że szafa chowa potwory, a morderca kryje się na piętrze, to i tak ją otworzymy, a uciekać będziemy w górę po schodach. Nie wiedziałabym nawet od czego zacząć - gdzie prolog, rozwinięcie, dramatyczne zakończenie, czy będzie epilog? Ona wzięła mnie tak, tamta brała mnie tak, tamta rzuciła mną tak, tamta przyparła do muru, jeszcze inna uzależniła, posłała na bolesny odwyk bez biletu powrotnego.

W każdym bliskim związku pojawia się fascynacja cudzą tajemnicą. Może przybrać formę nieokiełznanej fascynacji. Ciągłe pytania. Co ją złamało? Kto ją złamał? Kto podciął jej skrzydła? W jaki sposób? Jak ona to zniosła? Jakim cudem ona jeszcze chodzi? Czy to ja ją naprawię? Czy poradzę sobie z jej nienaprawialnością? Czy przeprowadzę ją? Czy doprowadzą ją do końca? Czy otworzę? Czy oszaleję?

Tyle osób chciałoby wiedzieć…mnie. Co skrywa mój język duszy, który ma na imię Junkie?
Nie możemy nikogo mieć na własność. A to oznacza, że czyjejś intymności również. Uparte dążenie do poznania całkowitej intymności bywa źródłem cierpień i ostatecznie intymność między dwojgiem ludzi może zniszczyć. Z troski może zrodzić się obsesja.

Prawdziwa i prawidłowa intymność powinna być pokornym pogodzeniem się z faktem, że nie wszystko jesteśmy w stanie poznać i zrozumieć. Wiąże się z przystaniem na odmienne wartości, odmienny byt, postrzeganie świata i jego rozumowanie. Piekielnie trudna sztuka.
Intymność bywa niesamowicie delikatna. Wymaga połechtania, dopieszczenia, dotykania, polizania jak najdelikatniejszych ran.

Mało kto mnie w życiu łechtał, dopieszczał, lizał…

Otwierał.



“Please give me something to
Convince me that

I am not a monster”

poniedziałek, 15 grudnia 2014

(Nie)pogoda ducha?

Sezon jesienno-zimowy nie jest przychylny rozchmurzającej pogodzie, tym trudniej w tym okresie o pogodę ducha. Pogodę ducha, która uwalnia człowieka od egocentrycznego i narcystycznego spektaklu, w którym uczestniczymy od czasu upowszechnienia smartfonów, komputerów, telewizji, i Facebooko-pochodnych. Pogoda ducha, która wprowadza spokój i pogodzenie likwidując nieład hałasu, którym się otaczamy uciekając od pytań o sens i obnażenie pustki, jaka prawdziwe wypełnia nasze życie. Zawalamy umysły mózgowym spamem, uprawiamy myślactwo zamiast konstruktywnego myślenia prowadzącego do rozwiązań.

Jestem obserwatorem, swoim własnym wewnętrznym narratorem, świadkiem samego siebie, analizatorem, ale i jednocześnie katalizatorem. Ogłosiłam dla siebie jakiś czas temu post dla duszy. Chcę wyciągnąć rękę do swojej duszy i się z nią pogodzić, zaleczyć w niej niepogodę. Polega to na pogodzeniu się ze sobą prawdziwą, ze swoim życiem, takim jakie jest, a nie takim, na jakie chciałabym je zmienić. To zgoda na brak zmian. Życie jest wystarczającą wieczną zmianą, która nas ciągle zaskakuje.

Filozof Tadeusz Gadacz stwierdza, że żyjemy w kulcie wiedzy i zwraca uwagę na to, że mądrość, a wiedza to dwa oddzielne pojęcia. „Bo nie można przecież być mądrym i jednocześnie o tym wiedzieć. Mądrość jest skromna i pokorna”, a człowiek nabiera rozumu kiedy w coraz większym stopniu rozumie siebie i innych. Przecież intelekt bez rozumu jest niebezpieczny, w połączeniu z namiętnością rodzi fanatyzm. W dzisiejszych czasach my lubimy wszystko Do It Yourself. Zasysamy programy paradokumentalne, pochłaniamy poradniki, self-help. Ale wiedza to nie mądrość. Więc ja nie szukam wiedzy matematycznej, fizycznej czy biologicznej, bo ona nie uczyni mnie mądrzejszą i nie uchroni mnie przed psychologią własnego umysłu. Żyjemy zbyt krótko, by móc nabyć wszystkie mądrości, dlatego tak ważne jest kształcenie humanistyczne. Jak mawiał Paul Ricoeur : „Cóż wiedzielibyśmy o miłości i o nienawiści, o uczuciach etycznych – dodajmy także, o mądrości, gdyby nie zostało to wypowiedziane lub sformułowane przez literaturę?”



Dlatego rozkładam parasol i walczę z niepogodą ducha. Walczę na tyle, ile mogę. Ale jestem przygotowana również na porażkę. Bo podkreślam, pogoda ducha to niekoniecznie sukces. To pogodzenie się z brakiem takowego. Pozornie żyje nam się lepiej. Żadne pokolenie nie miało takich dóbr i udogodnień. Powinno to być współmierne większemu samozadowoleniu i szczęściu, a mimo wszystko ciągle czujemy się samotni wśród tłumu otoczeni masą posiadanych przedmiotów i przyjaciół na Facebooku. Międzynarodowa Organizacja Zdrowia bije na alarm w związku z gwałtownie rosnącą liczbą osób cierpiących na depresję i wyższą liczbę prób samobójczych. Nowoczesny konsumeryzm to już ledwie zauważalna forma samooszukiwania i ignorowania najważniejszych ludzkich potrzeb kompletnie niezwiązanych z posiadaniem. Jesteśmy jak aktorzy, którzy mimo tego, że spektakl się skończył, to nie umiemy zejść ze sceny. Musimy grac chociażby przed samymi sobą. Towarzyszy nam ciągła ambiwalencja między mieć czy być. Nie umiemy już 
prawie żyć inaczej, jak tylko pnąc się w górę.


Nie wiem czy zauważyliście, że ludzie rywalizują nawet w formach odpoczynku, lenistwa, a nawet autopomocy. Gdy nie wiedzie się finansowo, to staramy się niekiedy być najlepszymi pacjentami psychoterapeuty albo być mistrzem w relaksowaniu się. Rzucamy tym ludziom w twarz za pomocą Internetu i portali społecznościowych. Co jest aż tak atrakcyjnego w głośnym sukcesie osobistym? Gdyby prześledzić biografie ludzi sukcesu, zobaczylibyśmy, że poprzedza je smutna i cierpiętnicza historia. Psycholodzy wskazują na najbliższy przykład takowej ambiwalencji w odbiorze filmu „Wilk z Wall Street”. Okazało się, że połowa widzów uznała sukces tytułowego bohatera za godny pozazdroszczenia i naśladowania. Druga połowa odbiera film jako krytykę chciwości bohatera i systemu, który ostatecznie zapewnia mu dostatnie życie. A nie trzeba „pytać psychologa by na własne oczy dostrzec, że tytułowy Wilk cierpi na skrajną, przerażającą formę narcyzmu.” Zgadnijcie jaka była moja reakcja na film i jego treści;).

Bez obaw, nie jesteśmy zepsuci do szpiku kości przez dzisiejszy (niedo)rozwój technologii i podwyższanie drabiny sukcesu. Oczy kierują się znów na mamusię i tatusia. Wiele od nich zależało, bo jeśli uzależniali miłość od naszych osiągnięć, to możliwe, że już w dzieciństwie nabawiliśmy się niezdrowej żądzy sukcesu i chęci bycia zauważonym. (Dziękuję mamo i tato). Ale nie powinniśmy się na nich gniewać, ponieważ robili to prawdopodobnie w dobrej wierze w celu przygotowania nas do wyścigu szczurów. Nie przewidzieli wypadkowej takiej miłości zależnej od naszych sukcesów. Nie przewidzieli, że wykiełkuje w nas przez to wieczny lęk o to, kim jesteśmy i co nas określa. Skąd mogli wiedzieć, że otwierają mnie rozgadany jarmark mózgu, który nigdy nie ma godzin zamknięcia.
Ponoć lekarstwem jest wcześniej wspomniany minimalizm i pogoda ducha. Gdy zatrzymujemy się i ogarnia nas lęk i mówimy sobie „boję się”, pierwsze pytanie w szkole duchowej jakie pada to: „kim jest ten, który się boi? – „ktoś we mnie – moje wewnętrzne dziecko” – „Kto doświadcza wewnętrznego dziecka?”

Zniewalamy się posiadaniem i zazdrością o cudze. A jak przypomnę sobie będąc dzieckiem, chciałam zasypiać tylko ze swoim jednym, najbrzydszym misiem na świecie. Z mnóstwa klocków Lego, aut, pistoletów i lalek, na zawsze zapamiętałam tego misia. Dziecku w kojcu nie trzeba tęczy pluszaków i mnóstwa bodźców z kolorowej telewizji, zachwyca się swoim jednym misiakiem. Niemowlę potrafi długo z uwagą i zachwytem spoglądać na własną stopę, kałużę czy kolorowy kamień. Pan Eichelberger zaleca trening samoograniczania, bo mamy wybór – albo będziemy księżniczkami, które będą nabywać coraz więcej poduszek by nie siedzieć na niewygodnym ziarnku grochu, albo nauczymy się spać na twardym, co w ostateczności rozluźni nasze ciało.

Ja co noc kładę się na swoim grochu. Lubię spać na płaskim, dla większości - niewygodnie. Najnowsze badania psychologiczne donoszą, że nasze szczęście w 50% jest kompletnie niezależne od nas, ponieważ jest uwarunkowane genetycznie. Innymi słowy, rodzimy się biologicznie zaprogramowani do szczęścia, z określoną dyspozycją do jego doświadczania. Jedynie 10% to warunki zewnętrzne, takie jak warunki życia, rodzina, miejsce pracy, pieniądze czy relacje z innymi. Pozostałe 40% to nasze działania i nastawienie, do którego można zaliczać umiejętność wybaczania, poszukiwanie sensu życia czy praktykowanie uprzejmości. Zatem jeśli rzeczy materialne konstytuuje jedynie 10% szczęścia, 40% mogę kreować je sama, a ogromne 50% nie jest zależne ode mnie, to ja kończę się spinać. Ktoś w genach może przekazał mi dogłębną niepogodę ducha i połamał wszystkie parasole. Jeśli tak, to pogodzenie się z tym, to też forma pogodzenia się ze samym sobą i brakiem zmian, które składają się na pogodę ducha i post dla duszy.

Niech pada. Deszcz też oczyszcza.


„Tu będzie bałagan,

Kochanie za wiele wymagasz”