poniedziałek, 26 maja 2014

Płynnośc orientacji.


Mój Śp. wykładowca od Historii Wielkiej Brytanii potrafił sprawić, że żadna epoka w Wielkiej Brytanii nie była nudna. Znał wszystkie szczegóły z życia władców, oprócz ważnych wydarzeń i dat dodawał informacje „kto i z kim”. Wiedział zawsze, który król był homoseksualistą, a który krwiożerczym psychopatą – mordercą. Mówiąc pokrótce – homoseksualizm jest stary jak ziemia, po której stąpamy. Liczy sobie tyle lat, co heteroseksualizm, a mimo to ciągle budzi kontrowersje.
Psycholodzy, lekarze, księża, politycy od wieków próbują dociec przyczyn tej orientacji seksualnej zdobywając tym przychylność bądź też nie. Konserwatywni księża i politycy powiedzą, że gdyby Bóg chciał by istnieli homoseksualiści i by byli oni tolerowani, to stworzyłby Adama i Stefana, a nie Adama i Ewę. Kościół postrzega osoby o odmiennej orientacji seksualnej jako dewiację, z którą albo się człowiek rodzi, albo jest ona sytuacyjnie wymuszona na człowieku w miejscach takich jak więzienia, zakony czy wojsko. Podzielają oni wiarę, że orientacja ta jest uleczalna, a jeśli „pacjent” jest oporny na terapię, powinien tłumic w sobie swoje pragnienia i nie przekształcać ich w grzech cielesny.
Nie ma się co dziwić, że ten trend nietolerancji nadal jest obecny skoro Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne sklasyfikowało homoseksualizm jako dewiację w 1952 przyrównywaną do sadyzmu czy pedofilii. Swego czasu psychiatria była nazywana narzędziem ucisku homoseksualistów i główną przyczyną utrwalania stereotypów i szerzenia nietolerancji. W 1969r. doszło do pierwszym zamieszek w gejowskim pubie Stonewall Inn w Nowym Jorku, które uważa się, że zapoczątkowały amerykański, a co za tym idzie, światowy ruch walki o prawa LGBT. Był to czas kiedy policja dokonywała nalotów na tego typu miejsca, ludzie byli traktowani brutalnie, wyciągani po podłodze, spisywano dane osobowe, a potem podawano je do wiadomości publicznej, często rujnując kariery i życia. Kierowano się zasadami, według których:
1. Gejom nie wolno było podawać alkoholu w lokalu,
2.Mężczyzna nie mógł tańczyć z mężczyzną,
3. Każda kobieta i każdy mężczyzna musi nosić przynajmniej trzy części garderoby, które odpowiadają biologicznej płci.
Gejowski ruch aktywistów powstał na dobre, działając aktywnie np. w San Francisco. Mimo to, minęło ponad 20 lat zanim homoseksualizm wykreślono z listy chorób, nastąpiło to dopiero po referendum Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego w kwietniu 1974r.
Jeśli spojrzeć na inne wcześniejsze karty historii. Naziści naznaczyli ok. 10tys. homoseksualistów różowym trójkątem i wysyłali do obozów koncentracyjnych, uważając ich za antyspołecznych pasożytów stojących na drodze czystej rasy aryjskiej. Liczbę ok. 100 tysięcy zamykano w więzieniach lub zakładach psychiatrycznych. Z kolei w 1933r. Stalin „zatwierdził nowy kodeks karny przewidujący karę 5 lat ciężkich robót za seks z osobą tej samej płci. Kontakty homoseksualne uznawano za przestępstwo przeciw państwu tej samej rangi co szpiegostwo. Po "odwilży" w 1956 roku, w ramach psychiatrii represyjnej, gejów i lesbijki umieszczano w zakładach zamkniętych, gdzie często byli poddawani terapiom z użyciem elektrowstrząsów i środków psychotropowych.

W latach 80tych zeszłego wieku zaobserwowano zwiększoną zachorowalność na mięsaka Kaposiego, czyli nowotwór związany z zakażeniem wirusem opryszczki, oraz na pneumocystowe zapalenie płuc pośród mężczyzn w USA. Połączono te objawy z mężczyznami mającymi stosunki seksualne z innymi mężczyznami, w rezultacie czego powstawała nazwa GRID - Gay-related immune deficiency – zespół niedoboru odporności gejów. Dziś znane jako AIDS, a wprowadzenie tej nazwy nastąpiło dopiero w 1982roku. Dziś wiemy, że to nie choroba gejów i lesbijek, ale każdego mającego kontakt z osobą zarażoną wirusem HIV i jej śluzami, a nie sztućcami, dotykiem, pocałunkiem czy kichnięciem… W czasach kiedy AIDS było jeszcze GRID, lekarze niekiedy odmawiali leczenia pacjentom, ponieważ bali się zakażenia. Chorymi i umierającymi zajmowali się lekarze-wolontariusze zakładający maski, przedkładający dobro pacjenta nad własne.
W dzisiejszych czasach walczą ze sobą dwa poglądy źródła homoseksualizmu. Empiryczne podejście zakłada, że nie ma naukowych i fizycznych dowodów na to, że człowiek rodzi się gejem czy lesbijką i jest to jedynie cecha nabyta, co za tym idzie, orientacja ta jest zmienna. Przeciwne założenie mówi o tym, że człowiek rodzi się z daną orientacją i jest ona niezmienna. Naukowcy próbują odszukać „śladu” w mózgu, który determinuje nasz pociąg seksualny. Całkiem niedawno powstała teoria, że człowiek rodzi się z bardziej męskim lub damskim mózgiem, zatem gej jest to mężczyzna, który urodził się z mózgiem z cechami kobiecymi, a lesbijka to kobieta, która ma mózg z cechami męskimi.
I bądź tu człowieku mądry.
Powiem Wam, co wiem ja. Wiem, że weszłam do zerówki i wiedziałam na kogo spojrzałam pierwszego. PIERWSZĄ. Wiedziałam w szkole podstawowej, że kocham się w Ewelinie. Nie w Przemku, nie Łukaszu, żadnym Mateuszu, bożyszczu nastolatek. Nie siedziałam w więzieniu, nie zamknięto mnie w szkole dla dziewczyn, żaden mężczyzna mnie nie skrzywdził. Pewnego dnia, gdy Internet stał się bardziej dostępnym medium, zaczęłam wchodzić na czaty i w ten sposób poznałam swoją pierwszą dziewczynę, którą po pierwszym spotkaniu wiedziałam, że chcę całować i dotykać jak nikogo innego. Jestem tą, która nigdy nie widziała siebie obok mężczyzny, nie dlatego, że uważa ich za płeć gorszą, ale po prostu od zawsze tak czułam w zakamarkach siebie i nie chciałam próbować niczego, co by odpowiadało normom społecznym. Urodziłam się w kobiecym ciele z męskimi pragnieniami. Tak, jak mam brązowe/zielone oczy, brązowe włosy i piegi. Żadna doza alkoholu, nawoływań, obelg i uszczypliwości nie potrafiła do tej pory tego zmienić.
Wiem też, że są kobiety, które nie poszły za swoim pragnieniem i dziś są mężatkami, które tęsknią do niespełnionych kobiecych miłości. Niektóre te kobiety odważyły się pójść za swoim sercem i odnalazły miłość w późniejszych latach. Niektóre pewnie umrą i nigdy jej już nie odnajdą, bo nie będą umiały wyjść z wygodnej społecznie szafy.
Wiem też, że pragnienie i orientacja rozpływają się po alkoholu. Zwłaszcza po ciele kobiecym. Alkohol ściąga nogę z hamulca i wciska gaz do dechy otwartości. Miniony weekend był kolejną okazją by się o tym przekonać. Byłam na weselu, gdzieżby indziej poddać się alkoholowym uciechom ciała i puścić wodze zaciśniętego języka za zębami.

„Ożeń się ze mną! Będę z Tobą tańczył do końca świata!” – krzyknął I. w tańcu.
Podbiegł Ł. I wycałował/obślinił mi rękę do ramienia zanim się obejrzałam.
Rozmowa moich dwóch przyjaciół płci męskiej (oboje żonaci) przy stole:
 „Gdy E. zmieni kiedyś „drużyny” to ja pierwszy się jej oświadczę i z nią ożenię”
– „Po moim trupie!” Odparł A.
„Kim jest ta niewiasta w żółtej sukience, za którą wszyscy latają? Bo zaraz i ja odfrunę” – zawtórował ojciec jednej z koleżanek.
Nie odstępowała mnie K. dolewając whiskey wyznając na boku: „Dobra, ja już nie piję, bo nie wiem już czy podobasz mi się bardziej Ty czy mój mąż”.

Jej mąż później w tańcu ze mną: „jesteś feministką, prawda? Pederastką pewnie i nimfomanką też” dodał pół żartem, pół serio.
Odparłam: „Za pierwsze i drugie przepraszać nie musisz, ale za ostatnie tak, bo już nie pamiętam co to seks”.
Nie była to pierwsza mężatka i nie pierwszy mężczyzna, którzy „wyczuli” moją orientację. Nie była to jedyna mężatka, której orientacja robi się płynna po alkoholu.
Czy byłam niegrzeczna? Nie. Ktoś kiedyś mi powiedział, że ja sama jestem chodzącym grzechem, którego trudno nie popełnić, nieważne co robię, czy tańczę, rozśmieszam innych czy po prostu stoję i patrzę przed siebie.

Nie wiedzą jednego. Gdy wszyscy położą się pijani do łóżek obok swojego męża/żony/chłopaka/dziewczyny, ja ugniotę kołdrę komplementów i wtulę się w nią w pozycji embrionalnej, bo to ona żoną mą. 




środa, 21 maja 2014

Pokolenie nienasyconych.

„Może to odwieczny lęk człowieka, że w ogóle jest na świecie, legł u podstaw wynalezienia aparatu fotograficznego. W każdym razie doczekał się człowiek wreszcie wynalazku, który, zaszczepił w nim wiarę, że istniał, istnieje i będzie istniał. Wielka to przewaga zdjęć nad życiem. Zastanawiam się tylko, dlaczego człowiek jest tak nienasycony.” (W. Myśliwski)

Otóż to. Dlaczego tacy nienasyceni? Kto jeszcze pamięta co to klisza na 36 zdjęć i trzeba było wyliczać co uwiecznimy z wycieczek. W którym momencie staliśmy się tak skupieni na sobie, że przesunęliśmy obiektyw na swoje twarze zamiast przed siebie? Co sprawia, że czujemy tak niepohamowaną potrzebę uwieczniania wszystkiego na aparacie jakby ze strachu, że to zniknie w naszej pamięci jak zdmuchany przez wiatr pył zapomnienia? Najbardziej rozczarowujące i uwłaczające – kiedy i ja poddałam się temu trendowi? Bo mamusia i tatuś za mało mnie kochali? Nie dostałam nigdy takiej uwagi, jakiej pragnęłam, a teraz technologia i Internet nam to ułatwiają? Nie brzmi to żałośnie? A jednak. Czy zachód słońca stanie się piękniejszy, bo odbije go w ekranie telefonu? Nic bardziej mylnego, ponieważ nigdy nie uzyskujemy idealnego odzwierciedlenia krajobrazu przed nami, kolory nigdy nie będą tak samo nasycone, światło nie będzie tak samo padało, a co ważniejsze, nie zapiszemy w ten sposób naszych wrażeń i nie będziemy mogli nacisnąć przycisku „odtwórz”.

Na początku zeszłego wieku ludzie walczyli o to by w ogóle przeżyć i uciekali od śmierci, niekiedy poświęcając się dla kraju. Nam przyszło żyć w wieku, w którym panicznie boimy się zapomnienia, braku uwagi i śmierci. Presja bycia sprawnym fizycznie, atrakcyjnym, zadbanym, zabieganym. Pchamy się po karnety na baseny, siłownie. Na osiedlach obserwujemy wysyp biegających ludzi. Nie oszukujmy się, mało kto robi to dla utrzymania kondycji, większość skupia się na zgubieniu wagi. A może by tak zgubić kompleksy i narzucane przez media, uszczypliwe koleżanki z pracy, wymagającego partnera standardy?
Ciągle chcemy bardziej mieć niż być. Nienasyceni dobrami. W szafie ciągle za mało ubrań, w portfelu zawsze mogłoby być więcej królów Polski, w garażu mógłby stać lepszy samochód, a w salonie bardziej designerskie meble. Nienasyceni. Bezustannie. Sobą i rzeczami.

Nienasyceni swoim wyglądem. Zauważyłam, że znudziło mi się patrzenie na samą siebie. Wstydzę się swojego uzależnienia od technologii, nie chcę by mój telefon był przedłużeniem mojej dłoni. Od jakiegoś roku, kto jest uważny, śmieje się, ze moją trzecią ręką jest książka, nie telefon. Co złośliwsi nadal powiedzą, że to pierwsze. Przestałam dodawać tyle zdjęć na wszędobylskiego Facebooka, zdecydowaną większość usunęłam, nie wstawiam zabawnych statusów, które kiedyś, mówiłam sobie, że poprawiają ludziom humor, a mnie utwierdzają w roli bezpiecznego clowna. Po co mi to było? Przecież nie jest tak, że ktoś mnie prosi by wróciły, bo za nimi tęskni. Bezcenne chwile chowam dla siebie, jak chcę je wyrazić, to ubieram je jedynie w słowa i przelewam na papier.

Słowa. Myśli. Rozmowy. Autentyczne spotkania. Dyskusje o życiu. Zwierzenia. Szczerość.  Tym jestem nienasycona. Czytając wczoraj Newsweek natknęłam się na statystyki mówiące dumnie o tym, że plasujemy się w światowej czołówce w częstotliwości uprawiania seksu. Polak uprawia seks średnio 143 razy rocznie, 52% uprawiało seks oralny, a 15% analny. 143? Kiedy? Gdzie? A na mnie niektórzy mówili zboczona. Odbiegam od statystycznego Polaka znacznie. Nie takiego nasycenia szukam.

Wyglądam „połączenia”. Słów bez końca, dzielenia myśli, nie tylko łóżka i dóbr materialnych. Bo tak, czuję się przesycona nieufnością do ludzi, rozczarowaniami, dwulicowością, samotnością. A nie chcę tak. Chcę zajmować się sobą i cieszyc się z tego, co robię dla siebie i innych. Przecież jest cudownie, nie przelewam się luksusami, ale mam wszystko, czego potrzebuję by wieść godne życie. A i tak przychodzą dni kiedy wypływa ze mnie cała energia i nic nie jest w stanie jej wskrzesić. Człowiek niby wie, że jest wartościowym człowiekiem i ma wiele do zaoferowania, ale podświadomość szepcze mu zwątpienie i są dni, kiedy czuję się najbardziej samotnym człowiekiem na całej planecie. To nie jest brak wdzięczności za to, co mam, ale nawet będąc nasyconym można czuć się jakby się nie miało nic, gdy wokół brak Kogoś. Nie narzekam. Spędzam dni starając się pozostawić po sobie ślad w ludziach nie w postaci głupkowatych zdjęć, ale dobrych uczynków, wartościowej rozmowy, pocieszenia, po prostu BYCIA. I wiecie co? Dawno nie słyszałam tyle razy słów „dziękuję” lub „nie wiem co bym bez ciebie zrobiła”. Można? Można. Tego na Facebooku nie znajdziecie.

Dziś jechałam autem, wracałam z pracy, płyta odezwała się znaczącą piosenką, chwile zadumy, smutku, spojrzałam na siedzenie pasażera, nie było Cię tam, ale kiedyś byłaś. Miałam ochotę przycisnąć gaz i nie skręcać w lewo, jechać w nieskończoność, nie zważając na to czy doprowadziłaby mnie do Ciebie. Po prostu oddać się tej chwili tęsknoty. Nie zrobiłam żadnego zdjęcia. „Pstryknęłam” zdjęcie kilkoma słowami i wcisnęłam „wyślij”. Zrozumiałaś przekaz.

To tak prawie jak BYĆ.

 „Jedno, czego nam wolno pragnąc, to miłości. Miłość nie tylko w słowach, uczuciach, także w rozkoszy. A rozkosz nie zna wieku. Nie patrzy, czy ciała są młode, czy już się marszczą, obwisają. Być może umierając, będziemy tęsknic nie do życia, lecz do rozkoszy. Nie życia będziemy żałować, lecz tego, co nas w nim 
ominęło.” (W. Myśliwski)

Dlatego szukam chwil ważnych, tych, które kiedy miną, będę żałować, że minęły. Nasycam się takimi i pielęgnuję w pamięci, nie na aparacie. Nie szukam wspólnych zdjęć do wstawienia na Facebooka z nienasycenia uwagą, ale odbicia wartościowych wspomnień na kliszy mojej pamięci. Kiedy ostatnio zajrzałeś do swojej prawdziwej „kliszy”? 

"I never used to
How did I get to
Ever get used to
Sleeping alone"

Prosta piosenka, dobitny przekaz. 

niedziela, 11 maja 2014

Przeskakując siebie.

"Związki nigdy nie giną śmiercią naturalną. Są mordowane przez nastawienie, zachowanie, ego, ukryte korzyści lub ignorancję".

Lista jest pewnie nieskończenie długa. Wina zawsze wypośrodkowana. Błędy w komunikowaniu potrzeb, które ostatecznie nas od siebie stopniowo oddalają. Co za tym idzie, narastają żale, tłumione w sobie lub furiacko wyrzucane razem z latającymi talerzami. Brak uwagi partnera, który popycha nas w ramiona kogoś bardziej „uważnego”. Nasze kompleksy budują mury, zakrywamy je krzykami, zazdrością, brakiem pewności siebie i partnera. Rutyna, która, jeśli niedopilnowana, urasta do tak wysokiej rangi, że nie potrafimy już spojrzeć na partnera przychylnie, jedynie z pogardą do jego codziennych nawyków. Trzeba być piekielnie uważnym by nie wybudować tak wysokiej tamy, której już nie przeskoczymy i nie odświeżymy uczucia, ale je zamordujemy.

Ja dziś tak niechcący się znów "zamordowałam". Porządkując półkę spadły na mnie stosy kartek. Różnego koloru, różnej treści, różnej wielkości, ale w większości z zamiarem wywołania u mnie uśmiechu po powrocie z pracy, gdy ja zawsze wychodziłam wcześniej, a Ona godzinę po mnie, a pod poduszką zawsze zostawało coś dla mnie. Miałyśmy mnóstwo swoich małych, bezpiecznych "rutyn". Zawsze wspólne środy i każdy weekend. Dziś to wszystko urocze, ale obie wiedziałyśmy, że nasze uczucia zamknięte były w tych kartkach i nie mogły się po czasie uwolnić, by zmaterializować się w czynach.
Mija prawie półtora roku od rozstania, a nasi znajomi łapią się na tym, że czasami nawet zapominają, że byłyśmy razem.

Dziś myślę co się z nami dzieje po rozstaniach, jak czasami osoby kiedyś tak bliskie znikają na zawsze. Wszystkie nasze "zawsze" umierają w "nigdy". Kto by pomyślał? Istnieją pewne umowne zasady, których się nie przekracza z naszymi byłymi partnerami podczas ponownych spotkań. Na powitanie unikamy pocałowania w usta. To zawsze najbardziej niezręczny moment – jak się przywitać? Jak powitać kogoś, kogo się kiedyś kochało, niekiedy do utraty tchu i myślało się, że to ta jedyna? Niezręcznie? To mało powiedziane. Dziś czasem nawet przybija mi piątkę. To dopiero smutne. Kolejna zasada – unikamy kontaktu wzrokowego – bardzo niekomfortowo spotkać się wzrokiem na dłuższą chwilę, bo nasze oczy już nie są nasze, często zarezerwowane dla kogoś innego. Rozmawiamy pobieżnie, o sytuacjach, nie uczuciach. Nie każdemu byłemu partnerowi można wyznać, że czuje się samotnie, bo istnieje ryzyko odebrania tego jako pretensję albo depresję, przesadne marudzenie. Kolejny niezręczny moment – pożegnanie. Zasadą jest, że jak już odważysz się kogoś na pożegnanie przytulic, to nie dłużej niż dwie sekundy. Często uciekamy od siebie jak poparzeni. A po alkoholu? To już inna historia.

"Za każdym razem kiedy piszesz o dzieciakach, odnoszę wrażenie, że sama masz coś z dziecka.. Co dokładnie? Mam wrażenie, że przepełnia Cię bezwarunkowa miłość.. Spotkać takie coś u DOROSŁEGO człowieka to chyba cud w dzisiejszym otaczającym nas świecie. Nie wiem czy zazdrościć czy gratulować:)"

Tak jedna z czytelniczek mnie ostatnio ciepło podsumowała w komentarzu na blogu. A niedawno natrafiłam na stos tych kartek, nie zawsze przychylnych. Dziś myślę o swoich błędach, które potrafiły "mordować". O tym, że nie wyróżniam się tym od nikogo, bywam nieznośna do sześcianu. I żadna doza wariactwa, optymizmu, beztroski we mnie nie potrafi tego zniwelować na wieczność. Bywam skrajna, impulsywna, bywają chwile kiedy chciałabym coś „już, teraz, natychmiast” i gdy tego nie dostaję, czuję się jak dziecko, któremu odebrano zabawkę. Mało dojrzałe, jak na świadomą kobietę, prawda? Uczę i ćwiczę się w cierpliwości. Jak mi idzie? Nie mnie to oceniać.

Ale co to dla mnie znaczy? Że ludzie się nie zmieniają? Jak to? Że zawsze będę taka sama? Nie. Poczułam smutek, rozczarowanie samą sobie. Zawsze wiem co robię nie tak, a czasem nie potrafię tego przeskoczyć. Z wszystkich walk, te toczone ze sobą są najcięższe. Ale po chwili poczułam też motywację. Skoro dalej mogę pracować nad sobą, to jest co robić, nawet w samotności:). Bo na wszystkie komplementy jakie dostaję, to mogłabym nimi wypchać sobie poduszki i przytulać się do nich w nocy, ale one nie zastąpią ciepła autentycznej, ukochanej osoby obok. Mocno wierzę w to, że dla tej następnej będę tą lepszą wersją siebie, o którą walczę każdego dnia.



Są piosenki, które sprawiają, że mam ochotę wstać, wyjść, iść.


Spacerować kilka godzin. Z rękoma w kieszeni, z rękoma wyrzucanymi spontanicznie w powietrze, z rękoma ocierającymi się o liście drzew. Nosem chłonącym litry zapachów, które wlewają w moją duszę uśmiech. Gdy tak idę, lubię siebie i wierzę, że jestem tą zmianą, którą chcę widzieć w ludziach.
Zatem nie próżnujmy. Dalej bądźmy zmianami, jakie chcemy widzieć w ludziach. Jest co robić, nad czym pracować, kształtować siebie, analizować, niwelować niepożądane cechy, dopieszczać te dobre.
Gdyby ktoś mnie dziś zapytał, czego od związku pragnę, powiedziałabym:

Chcę przy kimś pozostać sobą.

Tańczyć, kiedy do tańca się mnie poprosi, śmiać się do rozpuku, gdy się mnie rozśmieszy, śpiewać w aucie, co sił w płucach. Płakać, gdy mnie się wzruszy i tych łez się nie wstydzić. Być przytuloną, gdy tego potrzebuję. Chłonąc życie, które płynie wokół nas, ale też położyć się na trawie i odpocząć, kontemplować rzeczywistość, gdy przecież jest tak piekielnie wciągająca i ciekawa. Być sobą - bo wbrew pozorom, nie wyrosłam na pewności siebie. Wyrosłam na strachu i wstydzie. Wstydzie, że za głośno się śmieję, że mam donośny głos, że jestem wariatem, że za dużo płaczę, że za dużo mówię, że mam piegi, że jestem zbyt wrażliwa. Lubimy wytykać, lubimy zmieniać. Ale czy wszystko warto?


Nie chcę pozostać cieniem własnego potencjału i znów być tłamszona, zalewać mój ogień wodą obojętności. Pewna piekielnia inteligentna osoba:) przypomniała mi wczoraj prostą prawdę: "Mam swoje pewne zasady, które nie każdemu odpowiadają, ale przecież nic na siłę". Oto cel: pozostac sobą z kimś. 



Dziś muzycznie "Not about angels", because I'm not always an angel myself. But that's OKAY.


Proste? Oczywiste? A tak często zapominane. Pamięć w związku to zabawna sprawa. Bo najczęściej idzie w zapomnienie. W chwilach najważniejszych zapominamy o sprawach istotnych. Kłótnia zabija pamięć o tym, co oczywiste. O tym za co kogoś pokochaliśmy, zdecydowaliśmy się z nim być, co nas w kimś pociąga, co szanujemy, cenimy i co napawa nas dumą w partnerze. Tak trudno przeskoczyć tamę obojętności, złości, żalu i pretensji. Czego dziś sobie życzę? Chce skakać najwyżej jak się da.