poniedziałek, 24 marca 2014

Oziębła wiosna.

Mogłabym was ogrzać ciepłem słów przeróżnych przemyśleń. Strzepać śnieg z samotnych dni i obudzić wiosnę w sercach w te mokre dni, które tak szybko zalały termometr endorfin. Trudno było nie rozpocząć weekendu uśmiechem, gdy ogrzał nas cudownymi 25 stopniami. Ludzie wykluli się ze swoich skorup i wyszli z głową zwróconą do słońca.

Obniżyłam szyby auta, wystawiłam rękę na zewnątrz, wybijając nią rytm na dachu. Obserwowałam namnażające się delikatne piegi pozytywnych myśli na moich ramionach, czole czy nosie. Zaparkowałam na starym osiedlu, przy rozpadających się kamienicach i usiadłam z książką w uroczej kawiarni na przepysznej kawie, zagryzając ją smacznym ciastem. Podzielność uwagi sprawiała, że jednocześnie napawałam się widokiem dziecka biegającego po chodniku, ludziach prażących się na trawie, wszechogarniającej przyjaznej atmosferze ludzi i ich uprzejmości. Następnie ruszyłam na spotkanie z osobą, która wiedziałam, że doprowadzi mnie do szczerego śmiechu. Jednocześnie mając okazję posiedzieć w spokoju i popatrzeć na otaczającą nas rzeczywistość, ponapawać się zapachem i szumem drzew. Zapowiadał się weekend spędzony z rodziną, dostałam więc zakaz czytania książek. Udało mi się czasami uciec od gwaru rozmów o niczym, rodzinnej zawiści wiszącej jak zawsze w powietrzu, w świat książki. Nazajutrz szwagier uratował mnie od zgiełku i pojeździliśmy na rowerze, a on pokazywał mi miasto od strony, której go w ogóle nie znałam. Widziałam niesamowite spowite drzewa, budzącą się zieleń, niesamowite budowle, opuszczone domy, pola otwartych możliwości. Komentowaliśmy i zachwycaliśmy się wspólnie wieloma rzeczami. Czas płynął nieubłagalnie i żadne z nas nie chciało wracać do tego rodzinnego galimatiasu. Przy rodzinie, siebie chowam w siebie, zatem gryzłam się w język, pomagałam siostrze w przygotowaniach, słowem wzorowa siostra, córka, ciocia, kompanka. Mimo niesprzyjającej już w niedzielę pogody, zabrałam rodzeństwo w przyjazne miejsca  by spróbowali i nowych smaków i miejsc.

Bo wiosna sprzyja rozkwitowi wszystkiego. Przyroda działa na nas inspirująco. Chcemy wszystkiego bardziej, intensywniej, wyraźniej, głośniej, czulej, ciszej. Ludzie wydają nam się nagle piękniejsi, gdy wyskakują z grubych ubrań. Kobiety są bardziej kobiece, sąsiad bardziej uśmiechnięty, ludzie stojący w korkach mniej zdenerwowani. Wiosną ludzie nie chcą tylko by otwierały się pąki drzew, ale ich serca również, a  po delikatnym rozkwicie, ktoś zamieszkał na tej użyźnionej glebie.

Jeździłam na tym rowerze, niby przepełniona zachwytem i radością wiosny, ale coś się czaiło za każdym drzewem. Czułam wiszący koniec czegoś, co się jeszcze porządnie nie zaczęło, coś, co kazało radości kurczyć się do korzeni, bo to jeszcze nie jej czas. Mam wrażenie, że koniec w moim życiu posiadł już swój własny zapach, jak perfum. Wiosna tego roku pierwszy raz mi ciąży, podkreśla samotną egzystencję.

"Po raz pierwszy w życiu było mi wiosną tak ciężko i samotnie. Już wolałbym trzy razy z rzędu przeżyć luty".

Mój węch nie pomylił znów zapachów.

Byłam gotowa, nieśmiało i niepewnie, ale powoli uchylałam serce, podlewałam drobnymi nadziejami. Chciałam być, a nie bywać, gotowa wiele włożyć siebie i dać z siebie, chciałam ufać i być osobą zaufaną, kochać i być kochaną, przytulać i być przytulaną. Znów źle się ulokowałam, zamiast rozkwitać, znów więdnę. Oczy podlewają się wbrew mnie, bo gdzieś w ich zakamarkach boleśnie im, że nie spojrzą prosto w Twoje, a to lubiły, usta nie spotkają się z Twoimi, a ramiona nie zamkną na Tobie, a było im tam dobrze, a nawet bezpiecznie.

"Wie pan, każdy człowiek ma jakąś potrzebę kontaktu z ludźmi, ale kontaktu nie przypadkowego, tylko jakiejś bliskości charakteru, myślenia, nastroju."

Tymczasem zostaje mi znów schować z powrotem do środka te wszystkie słowa, których Tobie nie wypowiedziałam, gestów, których nie wykonałam, uczuć, których nie okazałam, darów, którymi nie obdarowałam. Zabezpieczyć je hasłem niedostępności.

Zostają mi piosenki, słowa pobrzmiewające w uszach. Dlaczego chcemy kochać i byc kochanymi, a tak to sobie komplikujemy?



“I don’t want to judge
What’s in your heart
But if you’re not ready for love
How can you be ready for life?

So let’s love fully
And let’s love loud
Let’s love now
‘Cause soon enough we’ll die.”


Moja wiara mnie kiedyś zabije, mówię Wam. 

piątek, 14 marca 2014

Mrówczo wypracowane zaufanie.

"Utknęliśmy w pokoleniu, w którym lojalność to tylko tatuaż, miłość to tylko cytat, a kłamstwo to nowa prawda".

Niedawno pisałam, że najpiękniejsze co możemy dać drugiemu człowiekowi to swój czas.

Dziś w promieniach słońca, w powiewie wiatru i tłumie dziecięcego śmiechu, ciepła i zwierzeń, przyszedł mi kolejny cudowny prezent do głowy.

W czasach, w których priorytety stanęły do góry dnem, wartości się poprzewracały potykając się w biegu o posiadanie rzeczy materialnych, kiedy tak trudno rozstrzygnąć kto ci bratem, a kto wilkiem, warto się zastanowić co i komu dajemy najważniejszego z siebie.

Czujecie? Zauważyliście za iloma maskami się chowamy i w ile skorup się skrywamy? Przy kim mogę być sobą? Kto zasługuje na prawdziwą mnie?

Zaufanie.

To w dzisiejszych czasach wartość nad wartościami. To ten najpiękniejszy prezent. Ofiarować, darzyć, okazać komuś zaufanie. Być tą jedną na milion osobą, przy której czujemy i chcemy być sobą. Przy której tak naprawdę najbardziej chcemy milczeć. W kotle ciągłego hałasu i rzucanych pustych słów, chcemy spotkać kogoś przy kim bez skrępowania zamilkniemy i nie będziemy musieli ciągle błyszczeć i czegoś udowadniać. Móc spojrzeć komuś w oczy i znaleźć tam odpoczynek. „Ty mnie znasz, bez słów wiesz, co czuję, co myślę, gdzie boli, gdzie dotknąć, jak i kiedy przytulic”.

Znacie program telewizyjny dla dzieci „Pan Robótka”? Ja tak, i gdy usłyszała o tym siedmioletnia Iza, pełna entuzjazmu powiedziała, że za tydzień zrobi dla mnie coś, co Pan Robótka jej pokazał. Uśmiechnęłam się i odparłam „dobrze kochanie, nie mogę się w takim razie doczekać”. Nie spodziewałam się, że dotrzyma słowa, bo mój zawód mnie nauczył, że dzieci miewają krótką pamięć J Minął tydzień i widzę jak w moją stronę ceremonialnie kroczy mała Iza z rączkami trzymanymi z tyłu. Udawałam, że nie widzę i usiadłam przy biurku. „Pani E.….zrobiłam dla Pani mrówkę, tak jak obiecałam, cały weekend nad nią siedziałam”. Byłam szczerze zachwycona, a Iza na moją reakcję chyba uleciała do samego sufitu. Koleżanka z pracy uprzedziła mnie wcześniej, że Iza od rana chodzi przejęta czy spodoba mi się jej praca dla mnie.

Dziś spacerowałam po boisku podczas przerwy na dyżurze. Obserwowałam uważnie dzieci, bo słońce wywołuje w nich nadmierną aktywność fizyczną, a wtedy łatwo o upadki i skaleczenia:). Emanowała ze mnie czysta radość, nagle poczułam od tyłu małe ręce tulące mnie z całej siły „Pani E.!” – krzyknęła mała Oliwka i rozpuściła mnie swoim, jak zawsze, szczerym uśmiechem pełnym miłości i opowiadaniem o swoich planach na weekend i co kupiła koleżance na urodziny. Znów dodała mi kopa energii. Dzieciaki dokazywały, bawiły się w berka, nie mogłam się znów powstrzymać i przyłączyłam się do nich. Nie obchodziła mnie opinia starszej koleżanki po fachu, która się nam przyglądała. Biegałam jak szalona po boisku. I ten spontaniczny, niczym niewymuszony, nieudawany śmiech dzieci do rozpuku to coś, co ładuje moje baterie, dodaje otuchy, wypełnia mnie jak balon i rozpycha radością.

Iza i Oliwia po raz kolejny okazały mi ZAUFANIE. To coś, co sądzę wyróżnia mnie od innych nauczycieli. Łączę nauczanie z zaufaniem budującym fundamenty szacunku. Idę korytarzem i czuję małe zaufane rączki, który chcą mnie chociaż musnąć, bądź przybić piątkę i nie omijam nikogo, bo one pewnie nie wiedzą, ale one też są dla mnie całym światem.  Te małe istotki przypominają mi co dzień, co w życiu ważne. Iza dając mi mrówkę i Oliwia opowiadając swoje historie na pewno nie miały o tym pojęcia. Kończyłam pracę naładowana po brzegi siebie wiarą, dobrą energią, nadzieją.

Wezwała mnie do siebie dyrektorka. Rodzice przyszli na skargę. Zbyt swobodnie uczę.

Skończyłam pracę zawiedziona, czerwona z nerwów i łzami tłumionymi w gardle. „oho, patrzcie E. jaka czerwona, musiała być niezła rozmowa” – „tak była, wracam do domu, idę się odstresowac, miłego weekendu koleżanki”. Dorośli mnie znów rozczarowali.



Trzymam się mrówki. Ona najlepiej wie jak pracuje. 


wtorek, 11 marca 2014

Cztery lata blogowania:)

„Moje myśli. Wyłaniają się z nieznanych mi ciemnych zakamarków mojego umysłu, mojego ja, którego nadal nie mogę do końca poznać i okiełznać. Moje ja, z którym nie potrafię się zaprzyjaźnić. Nie zawsze potrafię zaakceptować. Ja, które zradza myśli dla innych czasem przesadne, bezcelowe. Dla mnie jednak są całym sensem mojego istnienia. Bez moich myśli nie czuję się sobą. Czuję, że zatracam siebie w oczekiwaniach innych. To czego mi brakuję ostatnimi czasy to bycia sobą. Świat poza mną wydaję się być przypadkiem, a ludzie w nim żyjący ciężarami, które nie chcą wyjść z mojej głowy. Co się stało z ludźmi? Dlaczego wszędzie doszukujemy się noża, który w każdej chwili ktoś nam może wbić w plecy? "Wsparcie" jest już tylko pojęciem, słowem, które wyszło z użycia. Czemu pomoc przychodzi w postaci złośliwej, wytykającej błędy, zamiast poparcia naszych myśli i zapewnienia, że nie są one złe. Żyjemy w świecie ciągłego strachu i odliczania. Jedno goni drugie. Moje życie składa się z odliczania. Przed snem odliczam czas, który przeznaczę na sen. Czy to wystarczy by się wyspać? Gdy wstaję liczę minuty, by nie spóźnić się do pracy. Gdy jestem w pracy odliczam czas do jej zakończenia. Gdy wracam sprawdzam czy mam czas i prawo do chwili drzemki przed dalszą pracą. Gdy przychodzi wieczór staram się wygospodarować czas dla siebie. Na siebie. Bo, gdy brak nam siebie to przecież brak nam wszystkiego. Siebie odnajduję w swoich zainteresowaniach i pasjach. Są nimi filmy, muzyka i pisanie.
O czym myślę? O wszystkim i to „wszystko” będę tu spisywać. Kim jestem? To pytanie bez odpowiedzi, nie znam nikogo, kto potrafił by na nie bez wahania odpowiedzieć. Potraficie? Ja nie. Mogę zacząć od powiedzenia, jestem nauczycielką, jestem lesbijką, co za tym idzie mistrzynią kamuflażu, pasjonatką i więźniem własnych myśli, wad i obaw. Ale walczę z tym. Walczę ze sobą, by nie obudzić się pewnego dnia i nie mieć na kogo spojrzeć, o kim pomyśleć i nie znajdywać w niczym sensu, bo przez moje użalanie się nad sobą i światem odepchnę wszystkich, których kocham. Bo tak, bywam męcząca. Prawdziwym wyzwaniem i wyczerpaniem jest kochanie mnie. Dlatego ja czasem nie kocham siebie. Więc tak, będą to myśli kolejnej zakompleksionej kobiety, realistki z przebłyskami optymizmu i skrajnymi atakami pesymizmu. Witajcie.„

Tak mniej więcej przywitałam Was dokładnie 4 lata temu. Z powyższego postu wynika, że nie zaczęłam pisania w dobrym nastroju, pełna wiary w powodzenie i przetrwanie pisania. Pierwszy post był sumą frustracji wywołanych przytłaczającym mnie otoczeniem i osobą, która tłumiła cechy, które w sobie lubiłam, a przy niej czułam, że nie są pożądane, a raczej postrzegane jako nienormalne. Powyższy post pisała kobieta, która czuła się ciągle niewidzialną dziewczynką zamkniętą w klatce.

Kim jestem dziś? Chyba potrafiłabym odpowiedzieć na to pytanie całkiem obszerne. Dziś jestem kobietą świadomą w pełni swoich atutów, potrafiącą je wykorzystać i czynić z nich dobro. Ciągła autoanaliza towarzysząca mi tutaj, doprowadziła mnie do wielu budujących wniosków, dzięki którym dalej poddaje rzeczywistość w ciągłą wątpliwość, ale nie pozwalam już jej sobą zawładnąć. Nauczyłam się cieszyc, a nie ciągle marudzić. Odgrodziłam marudzenie od zwyczajnych spostrzeżeń. Zwalczyłam większość kompleksów, nabyłam pewności siebie, pozbyłam się destrukcyjnych zachowań. Czasami jeszcze toczę walki sama ze sobą, ale tylko w celu bycia lepszą wersją siebie. Nic co robię nie ma prowadzić do negatywnych zachowań ani zranienia kogokolwiek. Staram się  być dobrym człowiekiem.

Dziś jestem nauczycielem pewnym swoich mocnych stron, który wie, że obrał dobrą drogę zawodową i odnajduje się na tej drodze i nie wchodzi w złe zakręty w kolejnym roku swojej pracy. Jestem dumna ze swoich zawodowych poczynań i chętnie się z Wami często nimi dzielę.

Przestałam odliczać, oglądać się z wyrzutem za siebie, stałam się panią własnego czasu i rzędu innych cyfr życia. Wyrobiłam sobie warsztat przemyśleń, stałam się jeszcze bardziej wnikliwym obserwatorem. Zmienił się mój wygląd zewnętrzny i wewnętrzny, ale to ciągle ja. Ciągle ta kobieta, która nie chce doprowadzić do braku siebie, a co za tym idzie, braku wszystkiego. W świecie podszytym ludźmi niestałymi, w dalszym ciągu szukam tych, na których będę mogła się obrócić i spojrzeć prosto w oczy, dalej walczę o bycie w życiu dłużej niż „dwie sekundy”. Dziś destrukcyjnym emocjom dawno wystawiłam nagrobek, zaprzyjaźniłam się ze sobą, zaakceptowałam. Piszę dziś tę notkę w dobrym nastroju, pełna nadziei w moc sprawczą zdarzeń i mojego życia, które pokochałam.

Dowód? Macie go tu biało na brązieJ Sądzę, że te cztery lata pisania idealnie oddają podróż mojego własnego ja, stopniowych zmian, i w życiu i stylu pisania. Ten blog to mój najlepszy powiernik, przyjaciel, kosz na śmieci myśli, wazon na bukiety pozytywnych myśli, grób w którym chowam żale i frustracje, pole, na którym zasiewam świeże plony nadziei na przyszłość. Jest wszystkim. Jest miejscem, dzięki któremu poznałam mnóstwo osób, które zostały na wieczne godziny, a nie dwie sekundy. Kocham WasJ

A co ważniejsze, kocham siebie. Dzięki Wam, dzięki temu miejscu, i, kurczę chyba mogę to powiedzieć, dzięki sobie trochę też.  


Wita Was dziś inna Junkie niż ta sfrustrowana dziewczyna cztery lata temu. Witam tych, którzy dopiero zaczęli ze mną podróż i ściskam tych, którzy prześledzili ją od początku i ciągle tu sąJ 

niedziela, 9 marca 2014

Moja prywatna "Karta Dań".

Jestem smakoszem. Tak, chyba tak mogę siebie określić.

Lubię „smaczne” życie, osoby, intensywność, coś co wyostrza zmysły, przeszywa na wskroś. Lubię dbać o wrażenia, silne, wyraziste, warte zapamiętania i utrwalenia. Przeplatać codzienność zdarzeń z wyjątkowością by czerpać przyjemność z jednego i drugiego i doceniać obie wartości.

Chyba nie mam cierpliwości do „pieprzenia trzy po trzy”, do „walenia kotka za pomocą młotka”. Jeśli rozmowa to taka, w którą inwestuję swoją „własność intelektualną” i wkładam SIEBIE, a nie tylko listę rzeczy wykonanych w minionym tygodniu. Jeśli osoby w moim życiu to te na zawsze, a nie na dwie sekundy. Jeśli dotyk, to przeszywający na wskroś, jeśli pocałunek to namiętnie odciskający się w pamięci, jeśli przytulenie do będące przewodnikiem ciepła po całym ciele i duszy.  

Lubię też zatem „treściwie” i „smacznie” zjeść. Dlatego niekiedy zabieram się na randkę zmysłów z nowym smakiem kulinarnym. Nigdy się wtedy nie spieszę. Próbuję na początku wszystkiego osobno, witam się z każdą potrawą osobno, przeżuwam dokładnie, przełykam powoli, pozwalam smakom rozpłynąć się w całym przewodzie pokarmowym. Z nowym jedzeniem witam się skrupulatnie, z należytym szacunkiem, tak jak z nowo poznaną osobą. 

Jeśli muzyka to zdecydowanie różnorodna, ale zawsze idealnie dopasowana do nastroju czy wymogów sytuacji czy towarzystwa. Muzyka to pokarm dla duszy, nastrojów, ciała i umysłu. To niewidzialna ręka przyjaciela podnoszącego nas z chodnika, albo ręka spychająca nas z ostrego klifu niepowodzeń tygodnia. W każdym bądź razie, oczyszcza. Karmi moje zmysły i przemyślenia jak wyszukana kolacja w wykwintnym towarzystwie. Nie ma dnia bym nie znalazła kolejnej pozycji na moim muzycznym „menu” i nie dodała jej do listy „potraw”.

Jeśli filmy to oczywiście również wszelkiej maści, bo w końcu by docenić kino dobre, trzeba też czasami sięgnąć do tego gorszego. Jednak przede wszystkim takie, które przenosi mnie od razu w zawiłości własnego umysłu, tworzy natychmiastowy dialog w mojej głowie. Kino takie, które mnie pochłania, które sprawia, że w pewnym momencie oglądania uderza mnie moja własna mina odbita w ekranie monitora, oznaczająca, że film mnie „wchłonął”. Kino prowokujące do przemyśleń i budzące gamę skojarzeń i odnoszące się do kubków smakowych umysłu i serca. Takie, które zaraz po seansie wylewa ze mnie monolog mnie samej.

Jeśli książka to serwująca słowa skomponowane we wciągające językowe przystawki, dania główne i desery. Książka, w której odciska się osobiste pióro autora. Książka wciągająca nie tylko fabułą, ale oryginalnym językiem, znakiem rozpoznawczym autora. Jednego dnia mogę przeczytać fantastykę przeznaczoną dla młodego czytelnika, by na drugi dzień przenieść się w ciężkostrawne meandry czyjejś podświadomości rozbierające nas ze wstydu, ciasnych ram i szuflad, w które wciska nas społeczeństwo. Z książką witam się równie dystyngowanie jak z jedzeniem. Dotykam, wącham, pieszczę, przytulam, rozkładam na kolanach, pochłaniam. Nie bywam tak cierpliwa jak z jedzeniem, bo często pożeram je po pierwszych kęsach.  

Jestem wybredna? Wymagająca? Przesadna? Jestem swoim własnym szefem kuchni doznań i przeżyć? Czy po prostu wiem, co lubię, czego chcę, w czym gustuję? Nie jestem łatwym człowiekiem, podobno ciężkim. 

Ale też podobno: „Jeśli jest wspaniała, nie będzie łatwa, jeśli jest łatwa, nie będzie wspaniała. Jeśli jest tego warta, nie poddasz się, jeśli się poddasz, nie jesteś jej wart. Prawda jest taka, że każda osoba Cię skrzywdzi, dlatego musisz znaleźć taką, która jest warta cierpienia”.

Jakakolwiek odpowiedź, wsiadając w auto i po raz kolejny wyruszając w poszukiwaniu kolejnych smaków dla swoich zmysłów smakosza, uśmiechałam się do siebie jak zawsze mijając szereg wiatraków, gdy nagle zza chmur wyjrzało słońce. Dawało mi znów zielone światło, że mam spędzić miło dzień. Szwendałam się po sklepach bez konkretnego celu. Celem było zadbanie o siebie. Miałam nieokreśloną ochotę na garderobą, snułam się zatem szukając inspiracji dla odświeżenia wieszaka. Chciałam sukienkę, chciałam kurtkę, może płaszcz, długi, krótki, botki, szpilki, trampki, torebkę, torbę, sweterek, bluzkę opinającą ciało, bluzkę luźną. Chodziłam pytając siebie w czym będę dobrze wyglądać. Odpowiedź była prosta, bo wyglądać można dobrze we wszystkim, zależy jak się ktoś w czymś czuje. Skończyłam „obchód” pytając siebie na co ja mam dziś ochotę, nikt inny, w czym ja się poczuję sobą. Odłożyłam sukienkę, sięgnęłam zatem po obcisłe czarne spodnie, do tego biała koszulka z krwisto-czerwonymi przygryzanymi kobiecymi ustami i tak poczułam się piekielnie smakowicie. Znów uśmiechnęłam się sama do siebie.

Uprzednio siedziałam w restauracji serwującą wyrazistą i wyśmienitą kuchnię. Romansowałam z daniem uśmiechając się znów sama do siebie pod nosem. Uśmiechając się do obsługi lokalu, jak zawsze wyraźnie komplementując ich dobrą kuchnię i dziękując za nowe doznania kulinarne. Siedziałam i uśmiechałam się do siebie, co obyczajowo uznaje się przecież za domenę człowieka z lekka niezrównoważonego psychicznie. Czasami żałuję, że nie jestem pełnoprawnym wariatem, mogłabym śmiać się publicznie sama kiedy bym chciała, miałabym prawo do nagłej depresji kiedy mi się żywnie podoba, do zerwania się do biegu i obracania w kółko i śpiewania na głos chodząc po sklepach samotnie. Dużo się w ten weekend uśmiechałam do siebie. I uderzyło mnie znów. Niestrawne uczucie, że moje codzienne „dania” są bezustannie doprawianie przyprawą samotności, która zmusza uśmiechać się tylko do siebie, bo obok na siedzeniu nie siedzi nikt. Dosłownie i w przenośni.   

Przytulam się zatem muzyką. Ta piosenka mnie zawsze dosłownie obejmuje.

It literally, EMBRACEs me.




„oh, won’t you embrace me?”

poniedziałek, 3 marca 2014

Refleksyjnie po lekturze.

"Obłokobujanie" Patti Smith. 

Od czego zacząć bujanie po obłokach geniuszu tej delikatnej, urokliwej książki? Może zacznę od tego, czego nigdy nie poruszam. Od wyglądu zewnętrznego. „Obłokobujanie” to kruche 88 stron w postaci niewielkiej książeczki, która w momencie wylądowania w dłoni sprawia, że wiesz, że gdzieś na pewno odlecisz. Faktura książki i szorstkość okładki sprawia, że chcesz ją muskać dłońmi jak najlepszego przyjaciela. I ten zapach! Książka pachnie jak ołówek. Nie ten komercyjny, zapaćkany emaliowaną chemią w dzikim kolorze, ale najprostszym, najczystszym ołówkiem bez zbędnych dodatków. Kartki papieru wciągają jak narkotyk, pachną one świeżym drzewem i człowiek nie obraża się na osobę, która to drzewo ścięła, ponieważ kontynuuje ono swój żywot na kartkach tej pięknej książki i w jej naturalności.

Patti Smith jest ikoną rocka, kiedyś chciała zostać malarką. Nie szkodzi, że nią nie została, ponieważ nauczyła się malować słowami niesamowite pejzaże. Tą książką nie chciała napisać bajki, wszystko w niej jest prawdą, sumą jej refleksyjnej duszy czerpiącą radości z rzeczy małych. Życzyła sobie stworzyć książkę, która wyciągnie człowieka z dolin złego samopoczucia i wyniesie na wzgórza radości. Smith zabiera nas w liryczną podróż po swoim dzieciństwie i tęsknocie za spojrzeniem na świat pełnym zachwycających zjawisk. Tutaj chmury przypominają „embrion, zmarłego przyjaciela leżącego na wznak. Albo wielkie ramię, pełne współczucia jak wiosna”, a źdźbła trawy to ludzie snujący się po nocy. 

Poniosło mnie? Was też poniesie, gdy poddacie się tej drobnej, a tak wielkiej lekturze. Unosi na duchu i skłania do obłokobujania. Do każdej strony wracałam dwa razy i uśmiechałam się do każdej strony i zapachu prawdziwości tych rozważań o życiu. Wiem, że będę do tej pozycji wracać za każdym razem, gdy poczuję się, że na chwilę zapomniałam co to znaczy "mieć głowę w chmurach" i uśmiechnę się do myśli autorki i własnych:)

„Umysł dziecka przypomina pocałunek w czoło - jest szczery i bezinteresowny. Wykonuje piruety niczym baletnica na lukrowym, piętrowym torcie, słodkim i trującym.

Dlaczego książkę zestawiam z dłonią dziecka? Bo ta książka otworzyła w mojej głowie burzę asocjacji. Zamknąć uścisk na zestawieniu obrazów z dzieciństwa w formie papieru przypomina to obezwładniające i rozbrajające z trosk uczucie, gdy niemowlę ściska Twój palec. Może moje porównania mogą wydawac się przesadzone, ale myślę zrozumie ten, kto odbiera rzeczywistośc wszystkimi zmysłami, słuchem, węchem, oczami i uszami, i co się dzieję z człowiekiem, gdy ożywi się i przemówi do wszystkich tych zmysłów.

Czas mija razem z niektórymi naszymi wrażeniami. A jednak od czasu do czasu czar łąki i tego wszystkiego, co się na niej działo, powraca. Niekoniecznie w przyrodzie, lecz między liśćmi książki, obrazie Milleta albo w odcieniach malarstwa Corota. Powraca do mnie, kiedy idę długim korytarzem galerii w zdecydowanie holenderskim świetle. Widzę się wtedy rozświetlona na łące i czuję się tak, jak dawniej - odczuwam czystą, niewymowną radość.

A  my dorośli zapominamy jak to jest patrzeć dzieckiem w nas. Gonimy za zwiększoną liczbą w dowodzie, zerami na kontach bankowych, rzeczami materialnymi, pędzimy za nakładanymi na siebie obowiązkami i zapominamy, że oprócz osuwającego się czasami gruntu pod nogami, mamy jeszcze nad sobą niebo, chmury, obłoki, nad którymi sami możemy panować i nadawać im żądane kształty.

„Czego człowiek pragnie. Partnera. Swobodnego, beztroskiego księżyca. Albo może słyszeć, tak jak kiedyś w dzieciństwie. Muzykę - ciekawą, optymistyczną, zwyczajną i nieuchwytną niby krzyk przeszywający letnią noc, wydany w skocznym tańcu. Rozrastające się czworoboki śmiechu i radości. Wszyscy tańczą, po prostu tańczą.

 „Jak nieruchome wydawało się wszystko
 jak bardzo nieruchome
 a mnie leżącej i skaczącej w myślach
ze wzgórza na wzgórze
 przychodziło do głowy tylko jedno
"W ruchu jest szczęście


Ta drobna lektura przypomniała mi ważne prawdy. Przypomniała o usypianym przez nas dziecku w nas. Przypomniała gdzie w zakamarkach mnie chowa się szczęście. Bo nigdzie indziej go nie znajdziemy, jak nie w sobie samych. W naszych „ruchach”, muzyce  naszych dusz, zapisanych księgach naszych egzystencji, łąkach możliwości i obłokach optymistycznych spojrzeń we własne jutro i lustro.

sobota, 1 marca 2014

Ożywić Bezimienną.

Bezimienna znów ląduje w kosmosie własnych niedokończonych myśli. Lądowanie jak zawsze twarde, nieco bolesne na podłodze sypialni samotności. Coś wbija jej się w plecy. To kaloryfer niespełnionych obietnic, słów rzucanych na wiatr i naiwnie przez nią łapanych jak bańki mydlane dziecięcych wyobrażeń o ludziach, kaloryfer przesadnej wrażliwości, często niemieszczącej się na barkach jej kruchych pleców.

Kiedy Bezimienna pojęła, że jest inna niż wszyscy? W momencie, gdy nauczyła się wymawiać swoje imię i zauważyła jaką trudność sprawia to rówieśnikom? W chwili, gdy zobaczyła, że za głowę łapie się częściej niż inni i razem z włosami próbuje wyrwać nurtujące ją pytania? W sekundzie, gdy spostrzegła, że najczęściej to ona musi tłumic łzy, gdy jej oczy spotykają się z jakimś wzruszającym widokiem, muskającym drażliwie ściany jej serca i jeszcze niespełnionych marzeń?

Bezimienna bardzo wcześnie pojęła, że uczucia to coś wstydliwego. To towar, na który nie ma popytu. Nie w takiej ilości, jaką posiadała jako dziecko, a potem jako dorosła. Sprzedaje się obojętność, pewność siebie, unikanie trudnych tematów. Z tego względu Bezimienna bardzo szybko nauczyła się być swoim najlepszym powiernikiem. Brała muzykę za towarzyszkę i wyprowadzała swoje myśli na spacer spuszczając je ze smyczy ludzkiego wyśmiania. Gdyby odkurzyła półki pamięci wiedziałaby, że życie, rodzice, rodzeństwo dawno temu nauczyli ją ukrywać siebie. Pamięta tyle dziwnych spojrzeń, wybuchów śmiechu, unikania tematów. Bezimienna zrozumiała, że wielu ludzi boi się zostać ze swoimi myślami twarzą w twarz i chyba wielu obawia się ludzi, którzy by ich do tego nakłonili. Tyle pogawędek, tak mało rozmów.

Z wiekiem uczyła się rozróżniać wyśmianie świadczące o słabości „przeciwnika”, od obiektywnej prawdy. Łzy to nie słabość, ale oznaka tego jak długo byliśmy silni. Inteligencja emocjonalna rozumiana jako zdolności rozpoznawania stanów emocjonalnych własnych i innych osób, którym przodują empatia, samoświadomość, samoregulacja, motywacja, zdolności adaptacyjne oraz sumienność. Strzał w dziesiątkę! Cała Bezimienna. Ciągle jednak spychana w szpony inteligencji racjonalnej.

Jednak dorosła Bezimienna dawno rozgryzła ludzkie gierki, maski, wymijające odpowiedzi i okłamywanie samego siebie. Mimo to nadal nie czuje się pewnie i chowa się pod swoim kaloryferem. Zwija się w rulon skrywanej gamy, burzy, wodospadu emocji i wrażeń jakie ma do zaoferowania. Wysiaduje na ziarnku grochu tykającego zegara by się w końcu przed kimś obnażyć do naga, do szpiku kości jej prawdziwej.

Wraz z rozwojem technologii Bezimienna sądziła, że za monitorem w końcu odszuka ludzi, którzy mają swoje własne zdjęcia rentgenowskie dusz czekające by ktoś je prześwietlił wnikliwym spojrzeniem. Tymczasem siec okazała się inną formą zamknięcia. Był moment kiedy ludzie mieli szans bezpiecznie się otworzyć za ekranem monitora, a potem przenieść rozmowę z okienka czatu do okna kawiarni przy kuszącym aromacie prawdziwości. Zamiast tego utknęliśmy w sieci, a tam zaszyfrowaliśmy wszystkie swoje cechy. Gust muzyczny utrwalamy w aplikacjach typu Deezer, Spotify czy last.fm. Chwile warte zapamiętania zastygają na Instagramie. Nasze hobby zamykamy w kliknięciach „lubię to”. Książki układamy na wirtualnych półkach lubimyczytac.pl Filmy oglądamy i publicznie oceniamy na filmwebie. Nasze emocje i charaktery skracamy w emotikonach, trzykropkach, cytatach czy memach polubionych na Facebooku.

Bezimienna wpadła sama w tą pułapkę jako jedna z pierwszych. Można to łatwo pomylić z postępem dostępności informacji i form ekspresji. Ale zanim się obejrzymy łapiemy się na tym, że liczymy lajki i komentarze, a telefon milczy, a czas na spotkanie w realnym świecie graniczy z cudem, a wraz z tym łatwym dostępem do informacji zanika potrzeba częstszego realnego kontaktu.

A to wszystko przecież tylko skrawek nas, by nie powiedzieć ochłapy.  Każdy jest o wiele ciekawszy niż to, w czym się zamykamy w sieci. Bezimienna przecież wie, a tak często zapomina, że oprócz szerokiego gustu filmowego, muzycznego, książkowego i garści myśli do podzielenia się, jest osobą daleką od przeciętności. Wie, że ma w sobie pokłady dobroci, niebanalnej refleksji, motywacji, optymizmu i chęci do działania. Pielęgnuje w sobie bezpieczeństwo dające stabilizację i wierność, jednocześnie będąc impulsywną, dzięki czemu zapewnia też spontaniczność i radość z rzeczy wielkich i małych. Idealnie wyważa w sobie nostalgiczny romantyzm z postępowością i oryginalnością. Gdy Bezimiennej zależy, to przygotowuje armie starań, wsparcia i wiary w siebie samego by sięgnąć wysoko nad poprzeczkę siebie. Bezimiennej nie brakuje urody i poczucia humoru rozbawiającego do rozpuku. Jest pełna pasji i wie, że jest warta starań i uwagi. Ona to więcej niż burza włosów, kupa śmiechu i godzin rozmów.

Który cytat, „polubiona” strona, udostępniona piosenka, obejrzany film, przeczytana książka to w pełni pokażą?


A gdyby tak zabić wirtualną Bezimienną?



Nakreślić ją piórem i podnieść z kartki?


Może ożyje i zostanie zauważona prawdziwa Bezimienna, ciałem i duszą?


Do prawdziwej Bezimiennej, muzyka z prawdziwymi instrumentami, prawdziwym przesłaniem, prawdziwym głosem, prawdziwą duszą. 

"I powstaniemy,
ponad miłośc,
ponad nienawiśc,
ponad to żelazne niebo, które nieuchybnie staje się naszym umysłem
ponad strach
Do wolności"