niedziela, 29 grudnia 2013

Wielowymiarowe podsumowanie 2013r.

Zbliżamy się do krawędzi równi pochyłej nazywanej końcem roku. Końcem jakiegoś kolejnego etapu w naszym życiu i naturą człowieka jest spojrzeć wstecz na miniony czas z refleksją. Z dwóch wielkich „P”, czyt. postanowienia vs. podsumowania, ja wybieram zając się tym drugim. Wielu z nas nie znosi presji tego dnia, tej godziny zero, tego przymusu dobrej zabawy, odpowiadania na pytania o plany na kolejny rok i co byśmy chcieli w nim zmienić. Ja nie planuję, nie nadziejuję, nie wyrokuję, nie wypatruję. Podsumowuję. W końcu zewsząd bombardują nas różne zestawienia, dzięki którym dowiaduję się, że najczęściej śledzonymi celebrytkami tego roku były Kim Kardashian, Miley Cyrus, Księżna Kate i Jennifer Lawrence. Ja statystyk nabijałam tylko tej ostatniej. Najczęściej oglądanym teledyskiem na Youtubie był „Wrecking Ball”, a najczęściej ogłaszanym najlepszym filmem roku jest „Życie Adeli” lub „Grawitacja”.

Czym Wy byście podsumowali swój rok? Z czym go zestawili, jak ubrali w słowa, myśli, zdania? Podejdę do tego dwoiście. Na końcowo-roczną myśl tego roku przychodzi mi piosenka „Seasons of love” z musicalu „Rent”:
 
525, 600 minut- czym mierzysz rok?
Dniami, zachodami słońca, nocami, kubkami kawy.
Calami, milami, radościami, smutkami.
W 525,600 minut- czym mierzysz rok życia?
A co z miłością? może miłością?
Mierz miłością. Porami miłości.
525,600 minut! 525, 000 podróży do zaplanowania.
525,600 minut- czym można zmierzyć życie kobiety lub mężczyzny?

Prawdami, których sie nauczyła lub chwilami kiedy płakał.
Mostami, które spalił lub tym jak umarła.


Zabierzmy się za statystyki i wyliczanie. Jeśli portal lubimyczytac.pl mnie nie oszukuję, to w tym roku przeczytałam 58 książek. Na pewno chciałabym policzyć ten rok w przeczytanych książkach, mój najlepszy przyjaciel na ten rok, wierny kompan, wypełniacz samotności, inspirator i konspirator, łącznik dusz. Jeśli miałabym polecić tegoroczne wydawnictwa, to na pewno kazałabym Wam sięgnąć po „Ości” Karpowicza, „Umarł Mi” Iwasiów, „Duszę Światową” Masłowskiej, „Pornogarmażerkę” Dobrzanieckiego oraz „Baśń” Bengtssona wraz z każdą inną pozycją ich autorstwa. Z półki „wstyd, że jeszcze nie przeczytałam”, zjadłam całą serię Harrego Pottera w dwa miesiące, trylogię „Igrzysk Śmierci” i kończę „Opowieści z Narnii”, do tej listy dorzucę koniecznie „Serce tak Białe” Marias’a, „Smażone Zielone Pomidory” Flagg, „Służące” Stockett, „Nieznośną lekkość bytu” Kundery i większość pozycji Marcina Szczygielskiego.


Jeśli chodzi o kino obfitował ono premierami wielkich produkcji, na które czekałam jak dziecko na pierwszą Gwiazdkę, i tak „Grawitacja”, „Igrzyśka Śmierci: W pierścieniu Ognia” i „Hobbit: Putstkowie Smauga” mnie nie rozczarowały. Do filmów innej kategorii, które mnie w tym roku urzekły, dotknęły, zapadły w pamięć i dobrze się kojarzą to kino francuskie przede wszystkim, „Wspaniała” i „U niej w domu”, koncertowa rola Cate Blanchette w „Blue Jasmine”, wyczekiwany debiut reżyserski i jako scenarzysty Josepha Gordona-Levitt’a, kontynuacja serii „Przed Północą”, świeży w kinach „Kamerdyner”, ale zgodzę się z krytykami i ogłoszę najlepszym filmem tego roku „Życie Adeli”, bo serce i duszę skradła mi postac i rola Adele Exarchopolous.

Muzyczne królestwo mych uszu skradło znów kilka niezapomnianych dźwięków. Nie szczędziłam w tym roku ani na płyty ani koncerty. Wyczekiwałam płyt Birdy, Sara Bareilles, John’a Legend’a, Beyonce, Justin’a Timberlake, Dawida Podsiadło. Polecę ścieżki dźwiękowe z „Igrzysk Śmierci”, „Kamerdynera”, „Django”, „Frances Ha”, „Perks of being o wallflower”, a dla miłośników muzyki granej na żywo, kanał muzyczny Mahogany Sessions na Youtubie. Spełniłam swoje marzenia muzyczne będąc na koncertach Ellie Goulding, która bezczelnie odmówiła przyjęcia moich oświadczyn, zeszłam prawie na zawał z wrażenia po koncercie Beyonce, wzruszałam się na Alicii Keys, wybawiłam niesamowicie na Kamp! I Tegan i Sarze, a uszy i duszę pieściły koncerty Dawida Podsiadło i Glen’a Hansard’a. Poznawałam niekończące się pokłady głośności mojego głosu, dzięki któremu ten ostatni zadedykował mi piosenkę. Wielu ludzi mi zazdrości, trochę karci, trochę patrzy z góry. Każdy pusty frazes zachęca: „spełniaj marzenia” i ludzie bliscy też nas do tego pchają, a potem zawiść ich ogarnia. Wielu patrzyło dziwnie na moje wydawane pieniądze na koncerty, ale mało kto, to rozumie. Koncert dla mnie to nie coś do odhaczenia. Ja to wchłaniam, każdy dźwięk, każdą strunę gitary czy skrzypiec, uderzenie w bębny. Witam każdy nowy dźwięk z otwartymi ramionami i duszą i jest to fizycznie uczucie bliskie ekstazy. Muzyka to nie tylko komercja i wypełnianie hałasu w aucie czy podczas podróżami komunikacją publiczną. Dla mnie to coś znacznie większego. Dlatego dla Was lista moich niektórych ulubionych kawałków i wykonawców tego roku:
















https://www.youtube.com/watch?v=1X6R_8oGZ1E i Glen Hansard z dedykacją dla mnie i mojego krzyku z końca saliJ


Rok ten zaczęłam we Wrocławiu, po drodze udało mi się zobaczyć znów Kraków, wiele razy Warszawę, Trójmiasto, Londyn i Berlin i gdzieś tam zostawiłam i zabrałam kawałki siebie.

W czym jeszcze policzę ten rok? W napotkanych osobach, w godzinach rozmów, chwilach oświecenia, głębszego poznania siebie. W nerwach, doświadczeniach, miejscach, wybuchach śmiechu, chwilach spokoju, wylanych łzach, najwięcej w pierwszym i ostatnim miesiącu tego roku. Źle to wróży na początek kolejnego roku?

Policzę w spojrzeniach. Namiętnych, pożądliwych, rozmiękczających serce, powalających z nóg, pobudzających, szczerych, krótkich, długich, podczas seksu i poza nim, łamiących serce, pierwszych i ostatnich…

Policzę w orgazmach. Zaskakujących, niespodziewanych, szybkich, powolnych, przeciąganych, niewytrzymanych, niewystarczających, dogłębnych, zewnętrznych, niecierpliwych, niesamowitych, pierwszych i ostatnich…

Policzę go w pocałunkach. Niespodziewanych, nagłych, szybkich, długich, krótkich, namiętnych, dzikich, na powietrzu, w łóżku, w samochodzie, w kinie, osoby kochanej, osoby pożądanej, pierwszych i ostatnich…


Policzę go w tym z czym zostaję. Koniec roku zostawił we mnie wielką wyrwę. Przyniósł tak wiele, zabrał jeszcze więcej. Zabrał mnie, moje przekonania, moją wiarę. Myślałam, że nie znajdę jednego słowa, którym podsumuję rok życia, bo to przecież zbyt skomplikowane, zbyt liczne, zbyt głębokie. A słowo jest tak proste, przyszło od razu – spustoszenie. Czuję się spustoszona. Jakbym spłonęła, zostały zgliszcza i zbierała mnie z ziemi koparka. Czuję się jak zbity wazon, roztrzaskana na niezliczoną ilość kawałków. Niby wszystkie zbieram w całość, ale wiem, że gdzieś po drodze jeden wpadł pod kanapę, drugi pod szafę, następny pod łóżko i może ich już nigdy nie znajdę. Zamiotłam siebie pod dywan i przepełnia mnie nic połączone chyba ze stłumioną złością. Czuję, że potrzebuję przytulenia, takiego mocnego, prawdziwego, szczerego, przytulenia ciała i duszy, jednocześnie panicznie się go bojąc, bo mnie to zgniecie i rozpadnę się ponownie. Obiecałam sobie, że to będzie rok ze szczęśliwą siódemką. Kochałam i byłam kochana. Widziałam, zwiedzałam, słuchałam, dotykałam, oddalałam, zyskiwałam i traciłam. Żyłam. A przyszły rok? Nie życzę sobie w nim nic. Szkoda zachodu, bo życie i tak nas zaskoczy.  

niedziela, 22 grudnia 2013

Zagubione imię Bezimiennej.

Bezimienna odebrała sobie imię. Tak jak odbiera sobie życie. Nadano je przeciętnie przy porodzie jak każdemu noworodkowi. Bezimienna patrząc w lustro ma wrażenie, że jest ono weneckie. Że za nim schowało się jej imię, które wraca do niej czasami jak nigdy nie zapamiętany początek snu. Drażni końcówki nerwów wspomnieniem, odbija się echem, ale nie może wrócić na półki jej pamięci. Która literka, który pieg na twarzy, który wyraz twarzy wróci jej imię? Nie dowiemy się, bo ciągle coś nas od tego lustra odciąga, ale uwierzcie, chcielibyście być po jego drugiej stronie by spojrzeć w Bezimienną.

Bezimienna odebrała sobie życie dawno temu. Nie poda wam dokładnie daty choćby chciała, by móc postawić nagrobek swojemu „ja” za życia. Gdyby tak pomyśleć, gdyby każdy wykuwał sobie nagrobek swojego prawdziwego „ja” to lasy i parki już dawno zastąpiłyby cmentarze.

Bezimienna dojrzała emocjonalnie w bardzo młodym wieku. Bardzo szybko wysnuwała wnioski, widziała ukryte intencje, świadoma uczuć swoich i ludzi dookoła. Bardzo szybko odebrała sobie dziecinną niewinność i pomagała innym przebrnąć przez trudy życia codziennego. Możliwe, że to dlatego ojciec żywił do niej niechęć. Nigdy nie była jego córeczką, szybko obrosła w ironię, sarkazm i brutalną szczerość, świadoma jego wad, chętniej ubierała się w powyższe cechy niż sukienki. To wszystko wrosło w nią szybciej niż dziewczynce wyrastają włosy na nogach. Wchodząc na swoje pierwsze lekcje w szkole jako siedmiolatka przysiadła się do płaczącej dziewczynki. Już wtedy wiedziała, że zawsze będzie chciała bronic słabszych. Odbierze sobie imię i stanie się obrończynią cudzych. Bezimienna bardzo wcześnie pojęła, że jej ojciec jest słaby. Nieważne ile będzie ważył kilogramów, w jej oczach zawsze będzie słabszy i zobaczy filtr prawdy, jej ojciec zawsze zobaczy w niej swoje prawdziwe „ja”.

Ojciec Bezimiennej nie spojrzał jej prosto w oczu od ponad dwudziestu lat. W zasmolonych zakamarkach swoich dusz zaschła w nich wzajemna i umowna nienawiść.

Bezimienna prędko pojęła, że najwięcej życia odbierze sobie dla matki. Szybko zrozumiała, że matka też jest słaba, ale nie w ten sam sposób, co ojciec. Bezimienna wiedziała, że z rodzeństwa wyróżnia ją wiele; mocna psychika i umiejętność uspokojenia matki będące kluczowymi pozycjami. Bezimienna zorientowała się wcześnie, że cienka jest linia między wychowaniem a manipulacją. Wiedziała, że przemoc fizyczna i psychiczna mało mają wspólnego z wychowaniem, dlatego szybko nauczyła się gry swoich rodziców. Jej matka zrobiła z córki powiernika. Wychowała w myśl samodzielności finansowej i psychicznej od mężczyzn. Myślała, że uczy silnego charakteru, zapominając, że córka płacze w ukryciu równie często jak matka. Mijały lata i zawiła siec powiązań matki z córką zakręcała się pod niebezpiecznymi kątami w węzeł gordyjski. Matka często obarcza córkę wspomnieniami, wyrzutami, niezrealizowanymi marzeniami. Bezimienna gra wierną, nieświadomą słuchaczkę, która w rzeczywistości pamięta wszystkie słowa i ciosy, które padły pod ich dachem. Rodzice Bezimiennej wiedzą, że ich córka jest bardziej inteligentna od nich samych. Wiedzą, że to nie oni nauczyli ją kochać filmy, nie oni zaszczepili w niej miłość do literatury, bo sami nigdy nie sięgnęli przy niej po żadną książkę, nie oni motywowali, nie oni nauczyli nowoczesnych technologii, bo to ona dalej doładowuje za nich telefony, pisze smsy, kopiuje i wkleja pliki, płaci rachunki przez Internet. Ojciec zbyt dumny i upokorzony by kiedykolwiek  poprosić, przeprosić, czy szczerze podziękować. Matka zbyt świadoma tego, że córka jest zbyt silna i dobra by kiedykolwiek jej nie wysłuchać i nie osuszyła łez słowami pocieszenia. Rodzice nie wiedzą, że Bezimienna dawno temu odebrała sobie imię. Dla nich, przez nich. Nie znają swojej córki, mówią jej wszystko, za dużo wręcz, ale nie znają swojego powiernika.
Pewnego wieczoru czara goryczy się przelała po obu stronach. Ojciec umarł na zawał. Nie! Pękł mu wyrostek. Nie! Spadł ze schodów. Nie! Zginął w wypadku samochodowym! Matka dostała wylewu zmywając milionowe naczynie. Nie! Potrącił ją samochód, gdy jechała na rowerze po trylionową bułkę na śniadanie. Nie! Spadła z drabiny wieszając firany! Nie! Zmarła na raka w łóżku nie poznając własnej córki. Nie!

To Bezimienna dobiła ich egzystencję siekierą. Bezimienna wiele razy wyobrażała sobie śmierć rodziców. W końcu tyle razy ją o nią prosili. To Bezimiennej bezustannie powierzali swą chęć odejścia z tego świata, pragnąc „zdechnięcia”, „wykitowania”, „kopnięcia w kalendarz”, „wąchania kwiatków od spodu”, „zeżarcia przez robale”, „zgnicia”. Ile razy matka prosiła Bezimienną o siekierę by ją dobić. Bezimienna w końcu jej ją sprawiła. Nie wiedzą, że Bezimienna odebrała sobie imię z wyrzutów sumienia,  bo w myślach wiele razy spełniania ich życzenie. Nie wiedzą, że pragnąc śmierci, to oni odebrali córce imię…


Bezimienna przeczytała kiedyś słowa Oscar’a Wilde’a: „Dzieci zaczynają od kochania rodziców, potem ich osądzają, czasem im wybaczają”. Bezimienna utknęła na „czasami”. 

niedziela, 15 grudnia 2013

Jej siekiera, moja głowa ścięta.

Kolejny piątek wieczorem
ponownie, w pobliżu soboty
próbuję stanąć na nogi
Prywatna grawitacja
jak sznurkiem przywiązana
przyciąga i oddala mnie
Wyciągam do niej ręce
chcę bliżej i więcej
wciąż za daleko by mieć.

I próbuję i znów upadam.

Dziś pierwszy raz matka zauważyła i powiedziała: o Boże, ale widac jaka jesteś zmarnowana.

(nie wiedząc, że to zmarnowanie, to tak naprawdę całodzienny wybuch wodospadu łez dodający różu policzkom, a oczom czerwieni)

Matka o sobie znów: tylko siekierę i dobic.
Ja (nie dająca rady znów tego słuchac): kupię Ci siekierę na Święta i będziesz mogła z nią zrobic w końcu, co chcesz.

Po czasie, pierwszy raz w życiu przeprosiła mnie: Przepraszam, że ciągle marudzę, ale naprawdę nie daję...

Urwała, znów przygniotła mnie swoimi łzami.

Od kilku lat ratuję ją przed tą siekierą. Czasami w makabrycznych myślach sama jej do ręki daję to siekierę i pomagam machnąc ręką, ale na co dzień tak naprawdę zmieniam tematy, z płaczu doprowadzam do śmiechu, rozmawiam i milczę obok, zagaduję, zatrzaskuję usta kiedy trzeba, obsypuję prezentami większymi i drobnymi, kupuję ekspres do kawy, by móc poprawic jej nastroj smakiem dobrej kawy, której po paru dniach notorycznie odmawia, bo mówi, że za droga. Moja matką jest najtrudniejszą kobietą na świecie.
Bo nie widzi, albo nie chce przyjąc do wiadomości, że codziennie to mi ścina głowę tą siekierą.

A mnie? Kto uratuje przed nią? Złem świata, ludźmi dookoła, ogłuszającą, przerażającą pustką dookoła i planami bez powodzenia?

"Uratuje myśl, melodia". ja...tylko ja sama siebie. Bo nigdzie, nikt, nigdy. 


niedziela, 1 grudnia 2013

Samotnośc liczb pierwszych, i drugich, i trzecich.

„W przeciągu kwadransa zaliczył większość oswojonych już i wielekroć przećwiczonych pozycji psychologicznych. Od niegroźnego delikatnego migotania duszy, podobnego do migotania komór na chwilę przed zawałem. Od melancholii w wersji light, zero cukrów i tłuszczów, brak refleksji i wiwisekcji, całość zgrabnie opakowana w ciało lat dwadzieścia plus. Przez pozycję tyle-lat-mam-i-wciąż-jestem-sam. Przez pozycję kiedy-ktoś-zobaczy-jaki-naprawdę-jestem ( w rozumieniu, że super). Przez niewygodną pozycję lotosu zwątpienia, zwaną również węzłem gordyjskim (członki tak pokręcone, że, skądinąd, donikąd dojść się nie da). I jeszcze – pozycję trupa (pożałujecie, że mnie nie kochaliście). Aż po figurę gorejącego serca (wszystkie zdarzenia tego świata mnie ranią, taki jestem wrażliwy) i figurę krematorium (nic po mnie nie zostanie, popiół, popiół, popielniczka). Kwadrans wystarczył, aby uwinął się z całą podręczną psychologią. Przerobił nawet kilka kompleksów. Elektry, Edypa i Minosa na bis (wszystko czego dotknę, zamienia się w gówno) i Minotaura (mój nos przypomina nos byka, najwyższy czas na operację plastyczną).” (I.Karpowicz)

Kwadrans przemyśleń bohatera książki Karpowicza wyraża idealnie stan mojego ducha. Poplątanie z zagmatwaniem. Ja, przykurcz podłogowy. Nowy gatunek człowieka upadłego znany ludzkości od dawien dawna. Poszarpane serce i samotność to od zawsze autentyczne stany fizyczne, a nie tylko przenośnie. Nagłe wybuchy płaczu. Stojąc w kolejce na myjni, siedząc na kolacji przy rodzinie, która cię nie zauważa (mokre oczy tłumaczysz zmęczeniem i zapomnieniem zabrania ze sobą okularów, wierzą, bo tak najwygodniej dla obu stron; czuję się wtrąceniem za średnikiem w nawias), trzymając w ręku konkretną książkę. Upadki mają zapachy. Można je wyczuć z daleka. Koniec ma swoją markę jak Calvin Klein czy Giorgio Armani. Można odurzać się perfumami, smrodu końca i tak z siebie nie spierzesz. Możesz zapierać się nogami i rękoma stojąc na krawędzi dołu, a i tak spadniesz, a jak nie, to ktoś cię popchnie, pomoże, a jakże. Samotność to niewidzialna siła dopadająca w najmniej oczekiwanym momencie. To cichy morderca w afekcie. To wrażenie kurczącej się dookoła rzeczywistości, realistyczna ułuda napierających na nas ścian. Nieważne za jaką książką się schowamy, ile alkoholu w siebie wlejemy, za ekranem jakiego filmu, za pustym śmiechem dla uspokojeniem znajomych, nieważne w jak ciasną pozycję embrionalną się zwiniemy pod koc, nic nie zastąpi ramion drugiej osoby. I wtedy nadchodzi, ściska cię za gardło, struny głosowe, zmuszając do wydobywania z siebie nieartykułowanych, upadlających dźwięków, wprawia w poczucie totalnej bezsilności, bezbronności i beznadziejności, że się jej poddajemy. Świadoma wszystkich praw i obowiązków, poddaję się, mimo rozumu, poddaję się i nie umiem siebie podnieść, ogarnąć, samopomóc. Wiem co przede mną, jakie dni mnie czekają, znam to od podszewki, nieistnienie. Wiem, gdzie ugodzi nóż i ile razy, w serce, plecy, mózg. Miejsca strategiczne, bezczelne. Niewidzialna ręka sprawcy, a ja zmuszona sama ostrze wyciągać z siebie i przeć dalej, uparcie, wbrew sobie, na przód. Podłoga staje się nagle najatrakcyjniejszym meblem bez funkcji spania. Poczucie bycia w tunelu bez końca, mgły bez przejaśnień, wody bez kresu, gdzie w końcu ląd? To niekończący się koszmar senny na jawie. Mogę wymachiwać rękoma do woli, a i tak nie znajdę drogi poza mgłą, nie odgarnę wystarczającej liczby gałęzi by wydostać się z leśnej gęstwiny samotności.

Tak, wiem. Plątanina paplania kobiety zranionej.

Już nigdy nie chcę się tak czuć.

Nigdy.

Słychać mnie?

I kolejnym, dołującym trafem odtwarzacz wrzucił w ten dzień płytę Greg’a Laswell’a.