czwartek, 24 listopada 2011

serce złamane, szacunek utracony.


Mam żałobę. Powinnam zacząć nosić czerń, omijać imprezy i alkohol, bo on zmarł. Zmarł...
Zmarł szacunek do moich rodziców. Urodził się razem ze mną, towarzyszył mi całe życie, z nim się wychowałam, według niego żyłam, postępowałam i podejmowałam różnorodne decyzje w swoim życie. I nagle parę dni temu... zmarł. Chorował już od jakiegoś roku, ale niedawno odszedł ostatecznie. Ostatnio w moim życiu, nieważne z jak bardzo pozytywnym zamiarem się za coś zabieram, to kończy się to porażką. Kończy się kompletnie błędną interpretacją moich dobrych zamierzeń. Jestem w wieku i miejscu swojego życia, kiedy moja kariera zawodowa jest zadowalająca jak na dzisiejsze warunki pracy. Całą swoją energię, czas, radość z życia i pieniądze mogłabym, powinnam przeznaczać na siebie, ale życie to przewrotny żart, który śmieję się nam w twarz i rujnuje plany. Nie zasługuję na takie traktowanie. Całe życie patrzyłam na rodziców z niejakim podziwem, szacunkiem. Że pomimo kiepskiej ekonomii, takiej ilości dzieci potrafili zawsze nam zapewnić wystarczającą liczbę dóbr. Nie brakowało nigdy jedzenia, dobrych ubrań, zabawek. Przy dzisiejszej ekonomii powyższe równanie się totalnie odwróciło, tak samo cele i zadania mieszkańców tego domu. Dziś mi każe się być dorosłą utrzymującą dom, w którym nie mieszkam tylko ja, a mój ojciec ucieka od dorosłych decyzji jakie musi podjąc.  
Całe życie ten szacunek pozwalał mi nie załamać się nerwowo. Powtarzał mi ile rodzice dla nas zrobili, to teraz ja mam okazję się odwdzięczyć. Jednak nie można mylić pomocy z wyzyskiem, brakiem wdzięczności i ciągłym obrażaniem i życiem pod presją. Moi rodzice stali się rozwydrzonymi bachorami, a ja osobą, która musi trząsnąć pięścią w stół by się uspokoili. I tak też ostatnio zrobiłam. Pewna sytuacja zmusiła mnie do bycia matką dla mojego brata i powiedzieć na głos to, co każdy myślał. Rodzice nie powinni wybierać stron pomiędzy dziećmi, nie powinni bronic jednego bardziej od drugiego. Moja matka wybrała. Źle wybrała. I złamała mi serce. Nie wstawiła się za mną, nie obroniła, gdy wyzywano mnie od suki totalnie niezasłużenie. Za to zapłakała za niewdzięcznym synem. Wygrał. Wszyscy wygrali. Ja się wyprowadzam. Wczoraj oglądałam genialny film poruszający temat rasizmu, jednak ja najbardziej wzruszyłam się na słowa, gdy matka wyznaje wiecznie niedocenianiej córce "Nigdy wcześniej nie byłam z ciebie tak dumna jak teraz". 
Całe życie jestem niewystarczająca. Matura była nie wystarczająca dobrze zdana. Studia ukończone z wynikiem 4+ miały odzew: a czemu nie 5? Wybór zawodu nie był zadowalający, ciągła usłużność nie spełnia wymagań, pieniędzy ciągle za mało, prezenty ciągle odkładane do kąta, lodówka nieustannie za mało pełna. Dziś rodzice nie rozmawiają ze mną, bo wychowali mnie na człowieka, który musi za nich mówić i bronic ich dóbr i rozpadającego się domu. Traktują mnie jak powietrze, bo postąpiłam słusznie.
Oscar Wilde kiedyś napisał: "Dzieci zaczynają od kochania rodziców, gdy dorastają zaczynają ich osądzac. Czasami im wybaczają".


P.S. Notka jest pisana dla mnie by osiągnąc wewnętrzny jakiś względny spokój, a nie po to by wylewac konkretne brudy mojej rodziny na głównej stronie Onetu, to już nie ja wybieram polecane notki i to czy przypadną one do gustu nie zależy ode mnie, więc skargi proszę nie do mnie przesyłac, ale do redakcji;). Kto nie umie czytac między wierszami, nie musi czytac dalej i tyle. 

hate.


jakkolwiek żałośnie to zabrzmi
dziś będzie krótko, zwięźle i na jeden konkretny temat,
mianowicie:
I hate my life...
so much.

piątek, 11 listopada 2011

Czy usłyszę kiedyś słowo: mamo ?


Są chwile kiedy obezwładnia mnie wszechogarniający, paniczny strach, że nigdy nie będę matką. W takich momentach oczy samoistnie wypełniają się po brzegi łzami, spływają po policzkach i lądują na pustych kolanach, na których nigdy nie przytulę, nie ukołyszę do snu swojego dziecka. To momenty,  gdy na przykład oglądam jakiś film poruszający temat relacji córka-matka. Kiedy obserwuję trudy wychowania dookoła. W swojej pracy, gdy widzę wdzięczność dzieci wobec rodziców z okazji dnia matki czy ojca. Ich ciągłe opowieści, obserwowanie jak rosną, rozwijają się, zmienia się ich postrzeganie świata, dojrzałość i poglądy. Widzę jak kształtują się ich charaktery i będąc nauczycielem mogę mieć jedynie namiastkę roli rodziciela-wychowawcy. Nie chcę by za parę lat patrzono na mnie jak na tą zdziwaczałą nauczycielkę-starą pannę bezdzietną, która mieszka z kotami i zabija czas piekąc placki. Widzę jak z podekscytowaniem dzieci witają rodziców po lekcjach i opowiadają im wydarzenia z dnia. Jednak ja nie jestem osobą, która chce dziecka póki jest małe, słodkie  i niewinne, bo potem dorasta i przestaje Cię doceniać i postrzegać jako autorytet. Ostatnio na spotkaniu kadry i rodziców z panią psycholog przypomniała mi ona prostą prawidłowość. Otóż jako rodzic trzeba nieustannie uważać na to, co się do dziecka mówi, w jaki sposób odnosimy się do jego ciała, jego osiągnięć. Musimy uważać na to jak sami odnosimy się do swoich partnerów, mężów, żon, ponieważ dziecko jest najbystrzejszym i najbardziej uważnym obserwatorem i największą wiedzę czerpię z tego co widzi w domu. Więc to w jaki sposób odnoszono się do nas i do innych w dzieciństwie kształtuje nasze postrzeganie mężczyzn, kobiet, wzajemnych relacji jak i nas samych.  W końcu nie bez powodu, każdy, kto korzysta z pomocy psychologa, spotkania zaczyna od wracania do dzieciństwa. Więc ja słyszałam też ostatnio, że żyjemy w świecie, w którym matki niewystarczająco kochają swoje dzieci. Niedbałe, złe matki. Ale matka też jest dzieckiem. Ja nie chciałabym doprowadzić do tego, by moje dziecko musiałoby czekać całe życie na to, bym stała się dla niego/niej matką, która zawsze chciał/a żebym była. Tak jak ja… Chciałabym ukształtować zdrowe postrzeganie ludzi i świata u mojego dziecka. Nie doprowadziłabym do tego, że patrzyłoby w lustro i siebie nienawidziło za każdym razem, gdy zawiedzie czyjeś oczekiwania, a przede wszystkim zawiedzie siebie. Nie uchroniłabym go/jej przed pierwszym złamanym sercem, rozczarowaniami, ale byłabym przy nim/niej, gdyby świat im się zawalił. Nie jako kumpel, bo gdy rodzic staje się dla dziecka kumplem, to dziecko staję się półsierotą. Byłabym ostoją, silną belką, której może się schwytać, gdy spada w przepaść smutku, samotności i rozczarowań. Moje dziecko wiedziałoby, że mogłoby ze mną porozmawiać kiedy czułoby taką potrzebę, i mogłoby ze mną posiedzieć w milczeniu, gdyby i tego wymagała jego/jej sytuacja czy humor. Wiem, że matki mi powiedzą, że mogę sobie tak obiecywać, postanawiać jaka będę bądź nie będę jako matka, bo nic mnie nie jest w stanie na to przygotować. Jednak jestem skora podjąć to wyzwanie bycia matką.
W niektóre dni czuję się jakby cały świat sprzymierzył się przeciwko mnie, a wszyscy dookoła wydają się być tacy złośliwi i nieuprzejmi. Czasami aż goreję z nienawiści. W takie dni też bywam złośliwa. Nie chcę nienawidzić, chcę być dobra i zarażać tą dobrocią innych. Usłyszałam ostatnio, że jeśli skupimy się, uspokoimy i rozglądając się dookoła na ludzi zaczniemy na nich patrzeć jakby kiedyś byli naszymi matkami, to serce nam zmięknie. Ta pomarszczona w autobusie kobieta, której twarz rysuje ciężkie życie, była moją matką, która tuliła mnie, gdy byłam smutna. Ta kobieta z bluetooth’em w uchu wyglądająca na wiecznie zajętą była matką, która tak wiele dla mnie poświęciła. I tu jest i tam jest, otacza mnie z każdej strony. Ostatnio martwię się o swoją matkę, widzę jak życie z niej uchodzi, ochota do życia, zdrowie. Codziennie narzeka na zdrowie, przelewa na mnie swoje zmartwienia, ale potem powtarzam sobie, że ona też jest dzieckiem. Więc koniec z oczekiwaniem na to byś była idealną matką. Będę cierpliwa. Będę troskliwa. Będę matką, którą zawsze chciałam, żebyś była.
Wydaje się nam, że prawdziwa miłość to jedyna rzecz, która może zmiażdżyć Ci serce, że jest rzeczą, która pochłonie całe Twoje życie i nada mu blask albo je zniszczy…i nagle…zostajesz matką. Matką prawdziwą, matką dla ucznia, dla przyjaciela. Matką dla własnej matki.

środa, 2 listopada 2011

upadek tradycji - Halloween vs. Grobbing.


Całkiem niedawno trąbiono o zaskakujących wynikach wyborów parlamentarnych. Zanim ogłoszono wyniki kampania opierała się na nienawiści, obłudzie i wytykaniu sobie błędów. Gdy na przekór połowie Polaków, jak nie większości, do pierwszej trójki wszedł pan Palikot, wywołało to salwy śmiechu, pogardy, jak i miłego zaskoczenia i satysfakcji. I polski cyrk, potocznie zwany polską polityką, zaczął się na nowo. Zrobiło się głośno o palikotowych przewrotnych planach politycznych. Zwłaszcza po programie Tomasza Lisa, w którym przedstawiciele partii Palikota sprzeczali się z PO i PiS o krzyż wiszący w sejmie. Każdy, zaczynając od szanownej pani prof. Środzy i panu Biedronie, kończąc na przedstawicielach kościoła, europośle Cymanśkim i Jeziorańskim, wszyscy dolali oliwy do i tak już rażącego ognia nienawiści. Nie wspominając o kompletnej błazenadzie i 50 minutach rozrywki i śmiechu jaki ten program mi dostarczył. Tematem bya ponownie walka o krzyż. Walka o tradycje. Walka chrześcijaństwa ze świeckością państwa. Walka, walka, walka. Czy 10 kwietnia już dawno nie minął?
Media zalewają nas kłótniami, walkami, starciami, katastrofami. Trudno więc wstać rano i uśmiechnąć się przy kawie i pierwszej stronie jakiejkolwiek czytanej gazety. Ludzie nie nastrajają się nawzajem pozytywnie, a media nam w tym nie pomagają. Gdy ucichną jedne spory pojawiają się następne. Dzień jak co dzień. Poniedziałek 31 października, a tu w każdej stacji dyskusje między etnografami, antropologami, a ludźmi wierzącymi na temat Halloween, zwyczaju, który poniekąd godzi w polską tradycję Wszystkich Świętych. Gdy dziś uczniowie opowiadali mi jak niektóre osoby, do których drzwi pukały je traktowały uznałam to za zdecydowaną przesadę. Polewanie dzieci wiadrem wody? Krzyki, że nie wierzą i wyznają szatana? Przecież one nawet tego nie rozumieją. Nie ma boga, który nazywa się Halloween, żeby dzieci w ten dzień miały wyznawać jakiegoś innego boga. Dla nich to frajda i fajna zabawa. Nikogo się w ten dzień nie obraża. Na drugi dzień idą one tradycyjnie z rodzicami na groby bliskich i zapalają symboliczny, tradycyjny znicz, nie robiąc krzywdy nikomu. Rozumiem ewentualną niechęć do tego dnia, ze względu na np. amerykanizację społeczeństwa. Są osoby, które nie cierpią walentynek, można też nie cierpieć Halloween, ale żeby od razu zarzucać niewinnym dzieciakom brak wiary i łamanie tradycji?
Ja wam powiem, co jest łamaniem tradycji. Bo my się sami już chrześcijaństwa nie trzymamy. Obłuda nadawana przy śniadaniu w wiadomościach, a potem spotkana na mszy na cmentarzu, sprawia, że ów śniadanie podchodzi mi do gardła i pragnie się z niego wyrwać wraz z dwulicowością ludzką. Z roku na rok widzę jak coraz mniej ludzi przychodzi na groby. Jest to parada nowych kolorów włosów, fryzur, kozaczków, płaszczy i mocnego makijażu. Dzień wyciągania najlepszych ubrań z szafy. Idąc alejką na grób dziadków, ciotek, wujów, czułam się zestresowana jak na jakimś wybiegu. Tap Madl jak nic. Ludzie przeszywają cię wzrokiem, bo nie mają co robić. Nie słuchają wcale kapłana i jego kazania, nie oddają się zadumie, nie tęsknią do bliskich, bo nie pamiętają już w większości jak wyglądali, a może nawet ich za życia nieszczególnie lubili. Wieczorem nie wybieramy się podnownie na spacer po cmentarzu dla modlitwy, ale dlatego, że znicze uroczo wyglądają w ciemności, a i pary mogą siebie za dłoń złapać i przeparadować chwaląc się swoją nowo nabytą bądź ciągle stałą drugą połówką. Więc ja się pytam, czemu czepiamy się tego Halloween, krzyża, czegokolwiek godzącego w nasz pozorny chrześcijanin? A gdzie przestrzeganie przykazań na co dzień? Nie pożądaj żony bliźniego  swego, nie kłam. Nadstawianie drugiego policzka, gdy nas się atakuje? Teraz odpieramy ataki, atakujemy czynem, słowem, gestem, spojrzeniem. Jakieś obraźliwe ponownie uwagi? Ten, kto jest bez grzechu, niech rzuci kamień pierwszy. Chrześcijanizm i tradycje, ot co! Niedługo 11 listopada, ciekawe kto ten dzień spędzi zgodnie z tradycją i należytym patriotyzmem w sercu.